Jedna z tych opowiastek była tak wspaniała, że nie oprę się pokusie zacytowania. Owoż Wielki Wódz odwiedził pewnego razu instytut, w którym opracowywano pasze – między innymi dla drobiu. i zapytał, z czego przygotowywana jest pasza dla kurcząt. Kiedy mu powiedziano, że ze zboża, skarcił po ojcowsku wizytowanych i pogroził im palcem – rozrzutność, towarzysze, rozrzutność! Paszę dla kurcząt można robić z trawy! Wywołało to niejakie zdumienie, kilku małych duchem naukowców ośmieliło się nawet wyrazić wątpliwości, ale Wielki Wódz powtórzył tylko: a ja wam mówię, towarzysze, że paszę dla kurcząt można robić z trawy. I co powiecie? Pracownicy instytutu przysiedli fałdów, wzięli się za eksperymenty (ile kurzych istnień to kosztowało, gazeta, niestety, nie podała) i już po roku od tej wizyty mogli na międzynarodowym kongresie ogłosić o stworzeniu rewelacyjnej paszy z trawy… z pewną domieszką ekstraktu zbożowego.
(Skoro się nie powstrzymałem przed zacytowaniem tej opowieści, to zadedykuję ją tu niniejszym wszystkim niestrudzonym poszukiwaczom „nieliberalnej alternatywy”, którzy z determinacją godną koreańskich specjalistów od pasz usiłują wbrew wszelkim historycznym doświadczeniom dowieść, że socjalizm może funkcjonować… z pewną domieszką wolnego rynku.)
W Polsce nie było aż tak, ale nie było inaczej. Pamiętam z dzieciństwa, jak Gierek na jakimś transmitowanym przez telewizję spotkaniu czy naradzie z aktywem wyjaśnił, że przejściowe braki na rynku przetworów żywnościowych wynikają nie z braku tychże przetworów, tylko z niedociągnięć w zabezpieczeniu pełnego pokrycia potrzeb… no, mówiąc po ludzku, że nie ma chłodni i linii do robienia konserw, i nie można ich na razie zbudować z braku cennych dewiz. W związku z czym rozwiązaniem powinno być robienie przetworów domowych, żeby ludzie przechowywali tę żywność, wiecie, różnymi domowymi, starymi sposobami, które, wiecie, też są dobre, i tu zaczął się rozwodzić, jak to, wiecie, można wpuścić siatkę do studni, albo wykopać jamę i wyłożyć ją liśćmi łopianu czy tataraku – zapamiętałem to w miarę dobrze, bo mój wujek, tak się przypadkiem składa, że z zawodu właśnie specjalista od przetwórstwa żywności, słuchając z nami tych bredni na przemian pękał ze śmiechu i klął w żywy kamień. Takie to właśnie były czasy, że z reguły robiło się te dwie rzeczy na przemian. Po co zresztą o tym gadać, kto przeżył, wie, a kto nie przeżył i tak nigdy nie uwierzy.
Ciekawe, nawiasem mówiąc, że w tej akurat scenie, która tak mi się wryła w pamięć, Gierek zachowywał się dokładnie, jak Gomułka, plotący z zamiłowaniem o kiszonkach i makuchach (ale tego już z własnego doświadczenia nie pamiętam, musicie spytać kogoś starszego). Pewnie dlatego, że wyniesiona z domu wiedza, jak się kisi ogórki, należała do nielicznych rzeczy, jakie ci ludzie naprawdę wiedzieli. Poza tym cała ich edukacja sprowadzała się do wkutych na pamięć grubych tomów bełkotu różnych mełamedów od marksizmu-leninizmu.
Piszę o tym wszystkim dlatego, żeby wyjaśnić Czytelnikowi, iż, dokładnie odwrotnie od propagandowej tezy ukutej dla politycznych potrzeb michnikowszczyzny, Jaruzelski, zostawiając już na boku jego rzekomy patriotyzm (gdy w istocie zachowywał lojalność nie wobec swego narodu, ale wobec komunistycznej ideologii i Kremla), nie był żadnym mądrym, przewidującym mężem stanu. Przeciwnie, był jeszcze jednym ograniczonym partyjniakiem i wyhodowaną przez negatywną selekcję partyjnego aparatu miernotą, tak jak jego poprzednicy. I że wcale nie był tak przewidujący ani mądry, by zdawać sobie sprawę, że wprowadzając stan wojenny, uruchomił proces, który nieuchronnie doprowadzić musiał do demontażu „realnego socjalizmu”. Wręcz przeciwnie: był taki głupi, że do ostatniej chwili nie zdawał sobie z tego sprawy. Do ostatniej chwili wierzył, że wcale socjalizmu nie rozmontowuje, tylko właśnie go ratuje – Inspekcjami Robotniczo-Chłopskimi, Grupami Operacyjnymi, wojskowym malowaniem trawy na zielono, PRON-em, drugim etapem reformy, o pierwszym nie wspominając, no i, oczywiście, esbeckimi szwadronami śmierci oraz Zmotoryzowanymi Odwodami Milicji Obywatelskiej.
I chyba do ostatniej chwili nie zauważył, że ze swoją grupką partyjnych dziadków i sztabem trepów z WRON-y, został w wierze w przodujący ustrój sam. Jaruzel, jak już wspominałem, postanowił się od gierkowskiej ekipy odciąć całkowicie i demonstracyjnie. Musiał to zresztą zrobić, z dwóch co najmniej względów. Po pierwsze, była skrajnie niekompetentna – a towarzysz generał, wierząc w socjalizm, nie rozumiał, iż jest to skutek wieloletniego działania systemu, i przypisywał tę niekompetencję błędom gierkowskiej polityki personalnej. Po drugie, była odpowiedzialna za liczne nadużycia, korupcję i tworzenie lokalnych sitw. Przez pewien czas nawet rozważano urządzenie propagandowych igrzysk i publiczne rozliczanie z nadużyć, z pomysłu tego ekipa Jaruzelskiego ostatecznie zrezygnowała, bojąc się, że takie pranie brudów zanadto by partię skompromitowało, niemniej w ramach przygotowań specsłużby opracowały dość szczegółowy raport, który potem wyciekł jakoś na Zachód i zamieszczony został w jednym z „Zeszytów historycznych” paryskiej „Kultury”. Z perspektywy dzisiejszych afer czyta się go z pewnym pobłażaniem, bo po prostu możliwości przekrętu były za Gierka znacznie mniejsze niż dziś – wtedy partyjny kacyk mógł ukraść willę, teraz, w zamęcie ustrojowej transformacji, tym z najlepszymi układami zdarzało się „prywatyzować” na swoją korzyść całe branże. Niemniej, jest to materiał bardzo ciekawy, a czegoś mało po roku 1989 rozpowszechniony. Pewnie dlatego, że już tam pojawiają się nazwiska osób, które w III RP bywały bardzo czynne i miewały fantastyczną prasę. Tak czy owak, odwołując lub zsyłając w odstawkę współpracowników Gierka z nim samym na czele, niechcący oczyścił Jaruzelski wierchuszkę PZPR z ostatnich komunistów. Ci internowani byli niedobitkami, którzy jeszcze umieli w marksistowskie bzdury autentycznie wierzyć. Zachowały się przezabawne opowieści o tym, jak pozamykani przez Jaruzela gierkowscy prominenci urządzali sobie w internacie zebrania partyjne, wspólne śpiewanie pieśni rewolucyjnych i obchody czerwonych świąt – warto by było, żeby ktoś to kiedyś wydał drukiem ku uciesze narodu. Ci natomiast, którzy przyszli na ich miejsce, to było już pokolenie Kwaśniewskiego, pokolenie karierowiczów i konformistów, wychowanych na Ordynackiej (warszawska siedziba Socjalistycznego Związku Studentów Polskich, potem przemianowanego na Zrzeszenie Studentów Polskich) i Smolnej (Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej – w sumie to samo, tylko dla wieśniaków). Ci ludzie mieli ideolo głęboko w tyle. Naturalnie, sami by tego nie przyznali nawet przed sobą. Mieli pełne gęby socu, mogli o nim tokować godzinami, posłusznie dawali się ubecji posyłać do mieszkań opozycjonistów, by rozbijać ich wykłady czy to pięściami, czy chamskimi okrzykami, tupaniem i wyciem. Dopóki było trzeba, byli najszczerszymi komunistami pod słońcem. Ale – ani chwili dłużej.
Ludziom, którym los oszczędził styczności z komuną, trudno jest zrozumieć zjawisko, które Orwell nazwał dwójmyśleniem. To był wyższy stopień hipokryzji. Zwykła hipokryzja polega na udawaniu, natomiast komunistyczne dwójmyślenie zasadzało się na umiejętności wzbudzania w sobie wiary w to, w co akurat należało wierzyć. Kiedy na przykład generał Kiszczak – niedawno ujawniono stosowne dokumenty – przyznawał nagrody funkcjonariuszom, którzy różnymi podłymi sposobami „wrobili” w zamordowanie Grzegorza Przemyka lekarkę i sanitariuszy pogotowia ratunkowego, aby wybielić w ten sposób rzeczywistych morderców z MO, nie napisał, że nagradza ich za sfałszowanie aktów oskarżenia, zeznań świadków etc. i doprowadzenie do skazania niewinnych ludzi. Napisał, że nagradza ich za zasługi w odkryciu i ujawnieniu prawdy o tym morderstwie. Czy Kiszczak mógł wierzyć, że Przemyka pobili śmiertelnie sanitariusze, a nie milicjanci? Oczywiście, że nie. Gdyby w to wierzył, byłby idiotą, a idiota nie mógłby skutecznie kierować całą potęgą tajnych służb i aparatu przemocy państwa policyjnego, nawet tak dziadowskiego, jak rozsypujący się peerel. Ale przecież pisał to w tajnym dokumencie, wiedząc, że nikt jego słów nie będzie czytać poza tymi, którzy równie dobrze jak on sam wiedzieli, jaka jest prawda i jakimi metodami uzyskano „dowody” niewinności MO w sprawie Przemyka. Czemu więc nie poszedł otwartym tekstem? Bo sam był w stanie uwierzyć, że może i subiektywnie nie była to prawda, ale obiektywnie była, jako że prawdą obiektywną było to, co służyło socjalizmowi, nawet jeśli subiektywnie prawdą nie było – umiał więc sam sobie narzucić głębokie przekonanie, że obiektywnie wina sanitariuszy była prawdą, mimo subiektywnych…
Nie, obawiam się, że młody Czytelnik, który miał szczęście nie zmarnować młodości w tej beczce z czerwonym łajnem, jaką był peerel, nic z tego nie rozumie. Odpuszczam. Nie wyjaśnię mu tego. Bo to jest, tak naprawdę, nie do wyjaśnienia i nie do zrozumienia dla człowieka normalnego. Proszę, po prostu przyjmijcie na wiarę – tak właśnie dziwnie i pokrętnie funkcjonował homo aparatus, i na tym, że zdołali sobie wyhodować takich mutantów, polegała wyższość sowieckich komunistów nad ich niemieckimi braćmi w socjalizmie spod znaku swastyki. Kiedy hitlerowcy mordowali Żydów, to pisali w raportach: tego a tego dnia zagazowano i spalono tylu a tylu Żydów. Potem wystarczyło wziąć te raporty do ręki i wydać wyrok. Sowieci potrafili mordować i głęboko wierzyć, że wymordowani wymordowali się sami, albo że w ogóle nigdy ich nie było. Życie stało się lepsze, towarzysze, życie stało się weselsze, jak mówił towarzysz Stalin. Rozumiecie to? Obawiam się, że nie. Powiem szczerze, im dalej, tym mniej sam to rozumiem. A przecież to istniało, choć nie chce się wierzyć.
W każdym razie, właśnie dzięki takiemu wyćwiczeniu umysłów w dwójmysleniu rozmaici młodzi karierowicze z socjalistycznych związków socjalistycznej młodzieży potrafili zarazem być i nie być komunistami. Z jednej strony, gorliwie wierzyć, że socjalizm jest słuszny, zdając sobie sprawę, że od stopnia tej wiary zależą ich partyjne kariery – i z drugiej strony, równie głęboko wierzyć, że socjalizm uratować mogą tylko reformy. A jedyną możliwą reformę socjalizmu stanowiło, tak jak w północnokoreańskiej paszy dla kur, dodawanie do niego domieszki kapitalizmu.