Całej tej galerii typów przedstawionych w filmie, ich na przemian służalczych i butnych zachowań nie sposób tu opisać – zresztą po co, każdy szanujący się człowiek filmy Barei musi przecież znać. Ale zwrócę uwagę na jeszcze jedną epizodyczną postać, zapamiętaną przez widzów głównie dlatego, że dała reżyserowi okazję wplecenia w film kapitalnej wizji baru „Apis” z przyśrubowanymi do stołów miskami i sztućcami na łańcuchach. Chodzi mi o gońca – osobnika stojącego w hierarchii filmu na samym dole, którym wszyscy mogą do woli i bezkarnie pomiatać. Mimo swojej nikczemnej kondycji, a może właśnie dlatego, stara się podkreślić, że coś może. Że ma swoje znaczenie. Dlatego, gdy dostaje polecenie, by dogonić „tego pana, co tu przed chwilą był”, z demonstracyjną powolnością dopina guzik po guziku. I dlatego wysłany z ogłoszeniem do redakcji usiłuje zaszpanować przed kierowcą (też podkreślającym swoje znaczenie demonstracyjną powolnością i paleniem papierosa), udając wielkiego pana, który je w „Wiktorii”. W istocie przechodzi przez hotelowy hall i biegiem pędzi do wspomnianego, obskurnego baru, gdzie z powodu chwilowego braku smalcu serwuje się ziemniaczane puree z dżemem. Nie jest mu dane zjeść kaszy, bo jego porcję zabiera jak własną jakiś cham. Proszę, przypomnijcie sobie tę scenę, bo jest bardzo znacząca. Goniec usiłuje protestować, jego przeciwnik wstaje i okazuje się, że jest o dwie głowy wyższy. Wtedy upokorzony goniec kłania mu się i wychodzi.
W podobny sposób, jeśli się komuś chce, niech sprawdzi w uczonych księgach, dzikie zwierzęta ustalają hierarchię w stadzie. Wyszczerzają na siebie kły, warczą, jeśli to nie pomoże, rzucają się sobie do gardeł – aż jeden z osobników, słabszy czy bardziej tchórzliwy, pochyla głowę i podkula pod siebie ogon, przybierając tak zwaną „postawę uległości”.
Oto i cham w całej swej okazałości. On stosuje te same zasady: środowisko, w którym się porusza, to stado, w którym on musi ustalić swoją pozycję, oczywiście jak najwyższą. Panoszy się, dopóki wyczuwa słabość. Jeśli ktoś okaże mu uprzejmość i wyrozumiałość, licząc, że w ten sposób go ułagodzi i ucywilizuje, wskakuje na niego z butami. A jeśli dostanie w pysk albo zostanie zrugany od najgorszych, natychmiast robi się grzeczny, mało tam grzeczny – przymilny i służalczy. „Pogłaszcz chama, to cię kopnie, kopnij chama, to cię pogłaszcze” – zrozumieli bezbłędnie istotę chamstwa nasi przodkowie.
Cywilizacja wykształciła inne kodeksy, normy i schematy zachowania, bo było to niezbędne, aby z poziomu pierwotnej walki o byt wznieść się na poziom wyższy. Ale cham o tym wszystkim nie wie. Niby skąd? Kieruje nim tylko instynkt przetrwania, w którym natura nie zainstalowała hamulców. Ponieważ dzikiemu zwierzęciu nie grozi najedzenie się do syta, a co dopiero przejedzenie, natura nie troszczyła się wbudowaniem w pierwotne instynkty jakichś bezpieczników, chroniących przed złymi skutkami nieumiarkowania w sukcesie. Szlachetna powściągliwość pojawia się w procesie rozwoju cywilizacji później; istota pierwotna żre, kiedy może, a jeśli może żreć bez końca, przeżera się coraz bardziej, choćby miała od tego zdechnąć.
W jednym ze swoich opowiadań wspominałem o pewnym prezesie banku, zarabiającym, jak na nasze warunki, krocie, który wychodząc z przyjęcia przekradał się przez krzaki, aby niepostrzeżenie po raz drugi wkręcić się w kolejkę po pożegnalny upominek – torbę z reklamowym breloczkiem, długopisem, tandetnym zegarkiem czy kalendarzem i innym tego typu reklamowym badziewiem. Jak wszystkie tego typu kawałki w mojej prozie, nie jest to zdarzenie wymyślone (ja w ogóle nie umiem nic wymyślić, niestety – tylko obserwuję i zapisuję, i wszyscy potem mówią, że to fantastyka). Obserwowałem więc kiedyś tego właśnie faceta, mniejsza o jego personalia – z peeselowskiej nomenklatury został prezesem jednego, potem drugiego państwowego banku, oczywiście znając się na bankowości jak ja na równaniach z dwiema niewiadomymi, i główną swą uwagę skupił na wykorzystaniu funduszu reprezentacyjnego. Dossał się do szmalu, który za czasów komuny nie mieściłby mu się w głowie, ale to mu oczywiście nie wystarczało – zadbał, żeby, poza wszystkim, bank płacił jeszcze za obiady pana prezesa, kupował mu garnitury, koszule, majtki i skarpety (zabawne; przypomniało mi się, że pierwszą decyzją podjętą przez Waldemara Pawlaka, gdy z łaski Wałęsy zrobiono go na 33 dni premierem, było posłanie służby do sklepu, żeby mu za państwowe pieniądze nakupiła garniturów, koszul i skarpet) – a jeszcze do tego wszystkiego pan prezes z niepojętą pazernością rzucał się przy każdej okazji na darmowe długopisy i zgarniał do kieszeni wszelkie możliwe gadżety, rozdawane przy okazji różnych sesji, promocji czy rautów.
Nie wierzycie? Cóż, ja sam własnym oczom nie wierzyłem.
Ale to nie był przypadek odosobniony. Widziałem w kolejnych sejmach III RP od diabła i trochę posłów, którzy przychodząc z jakiejś zapyziałej wiochy, nagle obsypani kasą, jakiej sobie wcześniej nie umieliby wyobrazić – samej diety z dziesięć tauzenów, a jeszcze ryczałt, a jeszcze forsa za podpisanie listy obecności na komisji, a jeszcze „lobbyści” kręcący się po sejmie z walizkami gotówki – głupieli w sposób po prostu niewiarygodny. Zaczynali tę kasę wyrzucać oburącz, dziwkom w klubach go-go wciskać za podwiązkę po tysiąc złotych, wypełniać sobie lodówki najdroższą whisky (trzymać whisky single malt w lodówce, jak Wachowski – wyobrażacie sobie, jakim trzeba być żałosnym prymitywem?!), głupieć po prostu, i w efekcie, gdy kadencja dobiegała końca, nagle lądowali w garniturze od Bossa, ze złotym roleksem (omalże, jak ten sławny sowiecki żołnierz ze starannie retuszowanego przez cenzurę zdjęcia zawieszania sowieckiej flagi na Bramie Brandenburskiej, mając ich na każdym ręku po kilka), limuzyną, willą z basenem, ale przede wszystkim – z długami kilkakrotnie przewyższającymi wartość całego tego ukręconego w czasie posłowania dobra!
Zdarzyło mi się widzieć – no, taka już robota dziennikarza, że się na takie rzeczy napatrzy – ekipę, która przepierniczyła w pewnym momencie ważną polityczną szansę tylko dlatego, że nie umiała powstrzymać się od pójścia na imieninowe przyjęcie pewnej Bardzo Ważnej Osoby, a nie umiała się powstrzymać dlatego, że można tam było za darmo napchać brzuchy. A, naprawdę, nie mówię o ludziach, którym by groził głód czy tylko monotonna dieta.
Zresztą, żeby nie szukać zbyt wielu przykładów: cała „afera Rywina” byłaby praktycznie nie do rozgryzienia, gdyby nie bilingi. A bilingi można było zdobyć tylko dlatego, że „grupa trzymająca władzę” bez ustanku wydzwaniała do siebie ze służbowych telefonów komórkowych. Robili skok na siedemnaście i pół miliona dolarów, rządzili Polską, i bez tego skoku, jak własnym folwarkiem, mając do dyspozycji wszystkie jej zasoby – i przy tym wszystkim jeszcze żal im było paru złotych, żeby kupić sobie komórki na karty! Woleli swoje śmierdzące interesy załatwiać ze służbowych, żeby się załapać na darmochę!
*
Olśniło mnie, jak to z olśnieniami bywa, zupełnie nieoczekiwanie – podczas lektury, świetnej skądinąd, reporterskiej książki Joanny Siedleckiej o „Jaśnie Paniczu” Gombrowiczu (wyszło stosunkowo niedawno wznowienie, poszerzone w stosunku do pochlastanego przez cenzurę pierwodruku). Większość czytelników zna doskonale książki Siedleckiej i jej metodę reportażu literackiego, ale dla porządku przypomnę: autorka notuje swe rozmowy z ludźmi, którzy stykali się z pisarzem, szkicuje obrazy, jakie pozostały w ich pamięci i z rozmaitych subiektywnych relacji kleci obraz świata, który kształtował bohaterów jej książek. Przy okazji można w tych książkach znaleźć sporo innych, nie mniej ciekawych spraw.
Nie piszę tu o literaturze, więc z całego „Jaśnie Panicza” chcę zwrócić uwagę Czytelnika tylko na pierwsze mniej więcej 40 stron – wspomnienia byłych fornali, w chwili zbierania materiałów do reportażu już staruszków, którzy byli zatrudnieni w majątku Gombrowiczów. Kucharka, ogrodnik, chłopina, który czyścił przyszłemu pisarzowi motor. Rysuje się w tych wspomnieniach, jakby w tle, na marginesie, niezwykle cenny obraz stosunków panujących na folwarku. Wzajemnych relacji między państwem a czeladzią, widzianych oczyma tej drugiej – i zresztą przywoływanych zupełnie bezrefleksyjnie, jako coś najzupełniej oczywistego.
Państwo w tych opowieściach jawią się przede wszystkim jako opiekunowie, odpowiedzialni z natury rzeczy za swych chłopów, tak jak pasterz odpowiada za powierzoną mu trzodę. Państwo chłopa utrzymują (i to na wcale niezłym poziomie, zaskakującym dla kogoś, kto brałby za dobrą monetę opowiastki peerelowskiej propagandy o tym, jak to za sanacji lud z biedy dzielił każdą zapałkę na czworo; wymienia się tu dokładnie, jakie zobowiązania miał pan wobec służby w gotówce i w rozmaitych, jak to potem nazywano, „deputatach”), posyłają dzieci do szkół a dorosłych do doktora, no, praktycznie rzecz biorąc, myślą za nich. Oczywiście jedni panowie wywiązywali się z tych obowiązków lepiej, inni gorzej. Ojciec pisarza był akurat dobrym panem, bo założył dla dzieci ochronkę a dla dziadów „bandosiarnię”, inni dziedzice z okolicy dbali o poddanych mniej.
Z drugiej strony, państwo są dla chłopstwa tym, czym pies dla pchły. Na wspomnianych 40 stronach o kradzieżach wspomina się bodaj z osiem razy. I właściwie za każdym razem mowa o kradzieżach zupełnie bezsensownych, nie z potrzeby, ale niejako z nawyku. Służąca mająca na dworze dobrą pozycję została zesłana do opieki nad świniami, bo ukradła państwu i zaniosła do własnej zagrody indora. Faworyzowana kucharka, choć ta funkcja była dla niej złapaniem Pana Boga za nogi, wykopała z klombu przed dworem krzak róży, wart sto złotych, i posadziła przed swoją chałupą. Sprawa mogła się źle skończyć, ale udało się zwalić winę na nieletnią siostrę kucharki i dziedzic machnął na te sto złotych ręką. Podwójnie dobry pan: nie dość tej ochronki i bandosiarni, to jeszcze dawał się oszukać.
Ale jeszcze lepszym panem od niego był jeden ze stryjów pisarza. Ten, może lepiej od wszystkich swych sąsiadów zorientowany w biegu wydarzeń na szerokim świecie, może beztroski z natury, a może tknięty jakimś przeczuciem, machnął po prostu na całą gospodarkę ręką. Pił, bawił się, gdy mu zabrakło pieniędzy, zastawiał, pożyczał, i zaraz puszczał to wszystko na wódkę i karty. Ochronki i bandosiarni nie postawił, nie wypłacał też fornalom zwyczajowych świadczeń, bo zwyczajnie nie miał z czego – ale zamiast tego pozwalał im kraść. Leśniczemu powiedział wręcz: wytnij coś, sprzedaj, odbij sobie, bo ja ci nie zapłacę, nie mam z czego. Gdy mu nadgorliwi nadzorcy przyprowadzali tego a tego, że coś ukradł, śmiał się tylko: co ja będę człowieka karał za jakiś tam metr żyta czy parę jajek, kiedy to wszystko i tak niedługo diabli wezmą.