Ów stryj, Janusz Gombrowicz, wspominany jest w okolicy do dziś. Nawet, jak notuje Siedlecka, wszedł do przysłowia: „mieć nosa jak Gombrowicz”. Bo rzeczywiście, tak jak się spodziewał, wybuchła wojna, przyszli Niemcy, przyszli bolszewicy, dwór poszedł w ruinę, ziemię rozparcelowano, a że przy okazji hitlerowcy wymordowali miejscowych Żydów, u których napożyczał dziedzic coś z pół miliona, wyszedł z tej wojny goły i wesoły. A co wypił, zjadł i pohulał, to jego.
Czyż to radosne rozszabrowywanie rozpadającego się folwarku, zapisane we wspomnieniach wiejskiej ludności, nie ma w sobie nastroju tak dziś polactwu miłej dekady gierkowskiej?
Przedmiot wart jest osobnych studiów, przejrzenia zachowanych relacji, jak się w takim folwarku żyło, co sobie chłopstwo o panach myślało – trzeba by przekartkować pod tym względem trochę literatury, pamiętników, kto wie, czy nawet nie porobiono jeszcze przed wojną jakichś badań, może by się co znalazło. Ja tego nie zrobię, i zresztą nie potrzebuję, bo i bez tego nie mam wątpliwości. Wiejski folwark, regulujący przez wiele pokoleń zachowania i mentalność pańszczyźnianego chłopstwa, to właśnie model, według którego pojmuje polactwo swoje miejsce świecie. Polska to dla większości jej mieszkańców taki właśnie folwark, władza – każda władza – to dziedzice ze swoją świtą karbowych, ekonomów i innych nadzorców, a oni sami – fornale z czworaków.
Państwo, dziedzice, mają za nich myśleć. Ubrać, opłacić, dać żreć. Wyznaczyć robotę i pilnować, takie ich zbójeckie prawo, żeby została wykonana. Bywa, że czasem jaśnie pan się zezłości, huknie na Walusia albo i strzeli go w mordę – trudno, tak już jest. Za to Waluś ma święte prawo pana kiwać. Gdy się coś uda ukraść, to brać. Gdy ekonom nie patrzy, walnąć się w bruzdę i przekimać. To z kolei jego prawo, oczywiste i niepodważalne, i gdyby ktoś zaczął nagle parobkom klarować, że powinni wspólnie się zatroszczyć o los majątku, że od każdego z nich zależy, by nie popadł on w długi, nie zmarniał, nie przepadł – to by się wariatowi popukali w głowę. Co stelmacha albo stajennego obchodzi, czy gospodarka przynosi dziedzicowi dochody, i czy się unowocześnia, czy podupada? Pan jest dobry, gdy się zanadto nie sroży. Jeśli jest zły, nie daje żreć i zanadto pędzi, narasta przeciwko niemu złość.
Trudno powiedzieć, na ile świadomie, ale czerwony wpisał się w tę mentalność idealnie. Podstawową by tak rzec, jednostką organizacyjną peerelu było socjalistyczne przedsiębiorstwo. Najlepiej, oczywiście, wielki kombinat przemysłowy albo rolny. Przedsiębiorstwo dbać miało o zakwaterowanie swoich parobków w socjalistycznych czworakach (z wielkiej płyty i ze ślepymi kuchniami), o nakarmienie ich w pracowniczej stołówce, o zakładową „ochronkę” dla dzieci, wczasy, świetlicę, potańcówkę, klub sportowy – o wszystko, poza wypłacaniem uczciwych pieniędzy za pracę. Zarazem „socjalistyczny zakład pracy” był składnicą różnorakich dóbr, z której pracownik czerpał, jak chciał. Kradzież była w nim rzeczą równie oczywistą jak na pańskim folwarku, a o wiele łatwiejszą. Bo raz, że na pańskim przynajmniej teoretycznie było „pańskie”, a w socjalizmie teoretycznie wszystko należało do ludu pracującego, a dwa, że w przeciwieństwie do folwarku, w socjalistycznym zakładzie pracy mało kto czegokolwiek pilnował.
Jak by tam zresztą czegokolwiek upilnować? Opowiadał mi o swoich obserwacjach kolega, z wykształcenia inżynier, którego po stanie wojennym los na kilkanaście złych miesięcy zmusił do pracy w wyuczonym zawodzie, w jakiejś wielkiej elektrowni – bodajże w Rybniku. Słuchaj, powiedział, tam faktycznie panuje komunizm. Nie ma pojęcia „cudze”. Robotnik potrzebuje żarówki, to wykręca żarówkę. Potrzebuje przełącznika – bierze łom i wyrywa se ze ściany. Waciaki, gumiaki, rękawice, śruby, gwoździe, wszystko co tylko można wynieść. Ktoś coś na chwilę zostawi, odwróci się – zanim się obejrzy, już nie ma, zabrali.
Socjalistyczny zakład pracy był podstawą do zorganizowania sobie prywatnego życia. Komuś się zepsuł samochód, wiadomo było, że państwowo nie naprawi, a mechanik z kombinatu wziął część i za stówę czy ile tam – zrobił. Potrzebowałeś coś zabetonować, dogadywałeś się z facetem, który jeździł z gruchą, w końcu na budowie robota mogła poczekać. I tak dalej. Kradł każdy, co miał w zasięgu ręki, nawet panie z biura wynosiły do domu deficytowy papier maszynowy i kalkę. I nie było to żadnym wypaczeniem tego ustroju, tylko jego istotą. Socjalizm nie tylko zastraszał ludzi – on ich także korumpował, o czym się dziś mniej pamięta. I korumpował nie tylko tych choć odrobinę ważnych, którzy mogli liczyć na samochody, wille czy meblościanki ze swarzędzkich odrzutów z eksportu, z dzisiejszego punktu widzenia wszystko to oczywiście dziadostwo, ale w peerelowskim syfie, relatywnie do poziomu życia, stanowiło luksusy. Korumpował także, o czym, mam wrażenie, zupełnie zapomniano, także ludzi prostych i malutkich. Między innymi tym, że dawał dorobić. Wytnij parę drzew, zakombinuj, sprzedaj – jak doradzał dobry dziedzic Gombrowicz swojemu leśniczemu, zamiast mu zapłacić. Bez tej możliwości, bez owych „boków”, dających każdemu poczucie, że jakoś tam sobie wydłubał własną znośną do życia niszę, socjalizm nie przetrwałby śmierci Stalina. Zresztą, jak ostatnio przeczytałem u historyka, nawet za Stalina tak było, i on sam zdawał sobie sprawę, że „czarnej gospodarki” zwalczać nie ma sensu, bo smarując jakoś ustrojowe absurdy dopomaga ona wzmożonej produkcji czołgów, dział i pocisków, będącej absolutnym priorytetem komunizmu.
Przyzwolenie na życie z „boków” pozwalało jako tako funkcjonować księżycowej, zaprojektowanej przy biurku urzędasa, maszynie socjalistycznej gospodarki. Maszynerię społeczną utrzymywało w ruchu co innego. Otóż socjalistyczne państwo nie miało pieniędzy, ale miało władzę. Monopol władzy nad wszystkim, nad każdą dziedziną życia. I tą właśnie władzą korumpowało, cedując ją po odrobinie na swoich obywateli. Każdy mógł zostać przeczołgany przez władzę – ale i prawie każdy, poza tymi stojącymi najniżej, mógł w pewnych określonych okolicznościach przeczołgać kogoś innego.
Nic nie oddaje sprawy lepiej, niż anegdota o Polakach, którzy się za czasów Breżniewa jakimś sposobem znaleźli w Moskwie i usiłowali zjeść obiad w restauracji. Restauracja – puściutka, ale „szatnia obowiązkowa”, a szatniarz, zezłoszczony, że nie okazano mu należytej pokory, oznajmia, że nie ma numerków – i bujaj się. Nie spodobałeś się szatniarzowi, to do knajpy nie wejdziesz, bo ten szatniarz poza tym jest może ostatnim zerem, nikim, każdy sobie może nim wycierać nogi, ale ma od socjalistycznego państwa dane jedno prawo: prawo decydowania, kogo do tej zakichanej restauracji wpuści, a kogo nie!
Słyszałem podobne opowieści w różnych wariantach od niezależnych od siebie osób – a to o etażnoj w hotelu, a to o babie sprawdzającej higienę osobnika usiłującego wejść na basen, i wierzę, że tak się w sowieckim sojuzie żyło, bo przecież te same mechanizmy funkcjonowały i u nas. Kimże była sklepowa w mięsnym? Boginią, do której się łaszono, przynoszono jej bombonierki, a jeśli nie pisano na jej cześć wierszy, to tylko dlatego, że akurat to jej do szczęścia nie było potrzebne. A kimże był hydraulik, skarykaturowany w bodaj najpopularniejszym skeczu peerelu?
Mój stryj pękał kiedyś ze śmiechu (jeszcze jedna scenka zapamiętana z dzieciństwa), opowiadając Ojcu, co był wyczytał w gazetowym artykule jakiegoś pezetpeerowskiego ideologa: że socjalizm powstał nie po to, aby zaspokoić materialne, ale przede wszystkim – duchowe potrzeby klas pracujących! I właśnie z zaspokajania tych potrzeb, a nie zaopatrzenia sklepów, trzeba przodujący ustrój rozliczać!
Było to już w czasie kartek na cukier i sklepów „komercyjnych”, więc trudno się dziwić, że z tej gotowości czerwonego do zaspokajania duchowych potrzeb ludu pracującego miast i wsi mój stryj i Tata zaśmiewali się do rozpuku. Ale jednak, kiedy dziś się nad tym zastanawiam, będący bezpośrednią przyczyną tego śmiechu komuch, którego nazwiska nijak sobie dziś nie umiem przypomnieć, miał rację. Wbrew potocznemu mniemaniu, zaspokojenie potrzeb materialnych nie jest najważniejsze dla oceny systemu przez jego poddanych. Wielu obywateli Zachodu, którzy w ogóle nie potrafią sobie wyobrazić, co to takiego niezaspokojenie potrzeb materialnych, wydaje się pełnych autentycznej nienawiści do swoich państw. Student z Berkeley czy francuski mędrek będą ci z ogniem w oczach wywodzić, że zachodnia demokracja jest gorsza od faszyzmu, kapitalizm gnije i wtrąca w nędzę, a George W. Bush ma na sumieniu straszniejsze zbrodnie niż Hitler. A Białorusin, nawet gdy nie ma w pobliżu rodaka, będzie się upierał, że pod Łukaszenką żyje się jak u Pana Boga za piecem – nie ma wojny, nie ma głodu, jest co wypić, a od święta i kawałek słoniny się na zagrychę znajdzie, czegóż więcej chcieć?
W istocie, siła, z jaką się „realny socjalizm” zakorzenił w umysłach polactwa wzięła się właśnie z zaspokojenia duchowych potrzeb chama. A jakie cham może mieć duchowe potrzeby, spytacie? Ależ ma, cały czas próbuję to wyjaśnić. Ma taką mianowicie potrzebę, żeby czuć nad kimś wyższość. Żeby to, iż się przed kimś musi płaszczyć, móc odreagować na kim innym. I pod tym względem socjalizm stworzył niemal doskonałą konstrukcję społeczną – poza tymi z samej góry i z samego dołu, każdy w mordę brał, ale i każdy w mordę bił. Pomiędzy królem a pariasem rozciągała się ogromna drabina wzajemnych podległości i zobowiązań. Komu się chce, może zaryć w źródłach, przytaszczyć badawczą aparaturę i zabrać się za opisywanie tego systemu, ale prawdę mówiąc – nie warto. Nie warto, bo wszystko na ten temat dawno już powiedzieli historycy badający system feudalny. Bo przecież nie będzie żadnym odkryciem, gdy powiem, że ten idealny ustrój, który z chrzęstem strudzonych zwojów mózgowych zdołali wymyślić Marks, Engels i wszyscy inni święci „materializmu historycznego” nie był niczym innym, niż cofnięciem ludzkości do średniowiecznego feudalizmu.
*
Czemu mnie to tak bardzo irytuje? Z prostej przyczyny: bo społeczeństwo pańszczyźniane jest po prostu organicznie niezdolne do życia w normalnym, uczciwym ustroju gospodarczym. Kiedyś przysiadłem poważniej nad uszczegółowieniem tej tezy i wyłuszczeniem konkretnych przyczyn tej niemożności. Całkiem przypadkiem okazało się, że tych przyczyn jest siedem. Jako forma opisu narzuciło się więc siedem grzechów głównych. I tak to napisałem – siedem grzechów głównych polactwa. Niech mi Czytelnik wybaczy, że się teraz nie oprę pokusie rozbicia zwartej narracji i wepchnę w nią tekst napisany niegdyś osobno, jak samodzielna całość. Potraktujmy go jako po części apendyks, a po części streszczenie tego rozdziału.