Chama, oczywiście, guzik to obchodziło, że jakiś tam Przyboś czy inny jajogłowy nadskakiwał mu, że będzie teraz pisał „prosto, po robociarsku”, ale bezbłędnie odbierał z tego przekazu co miał odebrać: „że między Bugiem a Odromnysom to najważniejsze ze wszystkich – my som”. I tak chamowi zostało. „Solidarność”, w równym co najmniej stopniu jak buntem przeciwko „realnemu socjalizmowi” była powrotem do jego korzeni, czyli do usankcjonowania wszechwładzy chama oraz jego zachwianego jednym czy drugim pałowaniem przekonania, że jest najważniejszy. Zbrodnią komuny nie było, w do dziś powtarzanej przez byłych działaczy opozycji zbitce wyrazów, to, że strzelała do ludzi czy do Polaków; zbrodnią tą było, że strzelała do robotników.
Ja wiem i się zgadzam, że z punktu widzenia skuteczności walki z komuną zejście przez antypeerelowskich intelektualistów do roboli było najmądrzejszą strategią z możliwych. Listy protestacyjne, choćby je podpisało nie trzydziestu czy pięćdziesięciu czterech, ale bodaj i tysiąc intelektualistów, zaszkodzić reżimowi nie mogły, zaszkodzić mu mogły tylko wolne związki zawodowe i strajki. Trzeba było to zorganizować, zresztą, powtarzając dokładnie tę samą strategię, która przyniosła sukces bolszewii; w książce o pierwszej międzynarodówce wyczytałem kiedyś, że wśród ponad 300 założycieli tego „ruchu robotniczego” był tylko jeden (słownie: jeden) robotnik, ale i on właściwie tyle, że pochodził z robotniczej rodziny, bo udało mu się skończyć studia i pracował jako umysłowy. Pomysł, by stworzyć właśnie Komitet Obrony Robotników, a nie, na przykład, Komitet Walki O Niepodległość Polski, był pomysłem znakomitym także dlatego, że szedł ku zagojeniu tego wielkiego rozchlastania Polski, którego dokonał Stalin, zresztą tylko umiejętnie nacinając nigdy do końca nie zabliźnioną ranę z przeszłości. Ludzie, którzy się wtedy za to zabrali, robili rzecz mądrą i ich heroizm mógłby przynieść wspaniałe owoce, gdyby nie zmarnowano wszystkiego głupio w „wojnie na górze”. Ale też, co tu gadać, ubocznym skutkiem tego zwrócenia się ku robolowi było dodatkowe przewracanie mu w głowie i utwierdzanie w przekonaniu, że jest najważniejszy na świecie, że swoim prostym, robolskim rozumem porządzi wszystkim lepiej niż jakiś tam profesorek czy inny inteligencik.
Nigdy zresztą nikt nie zgadnie, ile w tym było taktyki, a ile wspomnianej przed chwilą, bronowickiej miłości do ludu. Muszę przyznać, że ten absurdalny pociąg niedobitków starej inteligencji do robotnika, uosobionego w dziarskim młotkowym z prastarej pepeesowskiej bibuły, zawsze mnie tyleż śmieszył, co i zniesmaczał. Widywałem wspaniałych, mądrych ludzi, którzy, kiedy ich Wrzodak kompromitował plotąc obrzydliwe brednie, albo wręcz rozstawiał po kątach, nie byli w stanie zaprotestować ani słowem – bo to przecież autentyczny robotnik. Widziałem świetnych ekspertów w swoich dziedzinach, którzy z tą samą pokorą dawali się terroryzować rozwielmożnionemu chamstwu z komisji zakładowych za czasów AWS-u i jeszcze posłusznie podsuwali mu na uzasadnienie prymitywnych zagrywek wzniosłe frazesy ze społecznej nauki Kościoła. Nigdy tego nie pojmę. Zapewne z przyczyn genetycznych – mnie, kiedy chcę z bliska zobaczyć wsiową gębę, wystarczy spojrzeć w lustro. Prostacka tężyzna jest ostatnim, co by mogło zaimponować inteligentowi w drugim dopiero pokoleniu. Robić z robotnika ostoję rzeczy, wyrocznię, jakąś nową szlachtę, sól ziemi – pogięło was, czy co? A cóż to takiego, u cholery, robotnik? Chodziło się na wagary, trzeba dźwigać ciężary. Tyle.
I proszę na podstawie powyższych słów nie insynuować mi znowu pogardy dla człowieka prostego, którego nasz wielki poeta i noblista zakazuje krzywdzić (krzywda człowieka wykształconego, z jakiegoś powodu, mniej w Polsce oburza). W końcu tak zwana „wielkoprzemysłowa klasa robotnicza” dostała od historii niezłego kopa w tyłek – co cwańsi jej przedstawiciele załapali się na beneficja nowego systemu, przechodząc do związków, a stamtąd do administracji publicznej i rozmaitych spółek, parę silnych branż, jak górnicy, jeszcze zachowuje resztki dawnej potęgi, ale zdecydowana większość trzyma się teraz za siedzenia i nie może pojąć, jak to jest, że byli klasą panującą, a nagle sprowadzono ich do parteru. Nie szydzę z nich, bo to by było tak, jak śmiać się z garbatego albo kulawego. Po prostu trzeba wreszcie skończyć z tym komunistycznym postawieniem świata na głowie, że kto macha łopatą jest lepszy i ważniejszy od tego, kto handluje, robi biznes albo prowadzi badania naukowe. Z punktu widzenia pożytku, jaki ma ze swych członków naród – a to dla mnie najważniejsze kryterium – jest bowiem dokładnie odwrotnie.
*
Proszę zwrócić uwagę, że piszę o powojennej inwazji zbuntowanej przez komunizm dziczy nie na niedobitki inteligencji czy elit, ale wprost na niedobitki społeczeństwa. Komunizm, świadomie i z założenia stawiając świat na głowie, miał ambicję zniszczyć nie tylko wyższe, ale wszystkie w ogóle warstwy społeczne. Wbrew najwyżej wzniesionym hasłom, komuna nie tolerowała proletariatu. Niszczyła go z równą zajadłością, jak arystokrację czy starą inteligencję. Podobnie nienawidziła tradycyjnego układu społecznego na wsi. Działacz robotniczych związków czy starej daty majster albo brygadzista był dla niej takim samym wrogiem, jak zamożny i samowystarczalny gospodarz, „kułak”. „By mogła zapanować równość, trzeba wpierw wszystkich wdeptać w gówno”, jak arcytrafnie podsumował istotę socjalistycznej rewolucji mistrz Szpotański. Socjalizm wymagał, aby wszystkie stare, nie poddające się władzy czerwonych bandytów struktury zgnieść i zastąpić ugniecionym na jednolitą pulpę motłochem, utrzymywanym w karbach przemocą i propagandą. W państwie z nazwy robotniczo-chłopskim docelowo miało nie być ani robotników, ani chłopów. Tylko i wyłącznie lumperka.
*
Gdyby nie było to bezczelnym podszywaniem się pod cudzą wielkość, nie wspominając już o trudnościach wynikających z prawa autorskiego, to najchętniej załączyłbym do tej książki kasetę albo cedek z dwoma filmami Stanisława Barei – „Misiem” i zmasakrowanym przez komunistyczną cenzurę „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz”. Mam bowiem głębokie przekonanie, że choćbym zarył się w temacie po uszy, przegryzł parę ton badań socjologicznych i w wielkim trudzie wyszył grube tomiszcze upstrzone tabelami, i tak nie powiem o polactwie więcej, niż mówią te dwie komedie. Nikt w ogóle nie powiedział o peerelu tak wiele, jak Bareja właśnie w tych dwóch filmach. Może to i prawda, że roją się one od różnych podstawowych uthybień przeciwko zasadom filmowego rzemiosła, że, jak mówił mi przyjaciel po filmówce, nie zgadzają się tam jakieś „kąty kamer” czy co tam, że w ogóle widać, iż Bareja nie miał taśmy na duble, kręcił w najtańszym kosztem zaadaptowanych dekoracjach i jako statystów obsadzał rodzinę i ekipę filmową, a czasem nawet występował sam w kobiecej kiecy i peruce.
Nie to jest ważne. I wbrew temu, o czym najczęściej się pisze, gdy kto chce jego twórczość pochwalić, nie było w tych filmach najważniejsze demaskowanie „absurdów peerelu”. To, że krany przy każdym poruszeniu kurków wydają z siebie charakterystyczne kichnięcie i popuszczają rdzawą breję, że w kiosku sprzedaje się mięso, baleron można pokazać dziecku tylko w teatrze, w telewizyjnym turnieju miast zespoły chirurgów z dwóch miejscowości kroją pacjentów przed kamerami w studiu który szybciej, na postoju taksówek zatrzymuje się polewaczka, szoferak wożący elementy budowlane zwala je na środku ulicy, bo ktoś dał mu w łapę, żeby mu zawiózł na prywatną budowę deski… To wszystko, oczywiście, było trafione bezbłędnie, do bólu charakterystyczne dla czasów, o których rzesze głupich staruchów opowiadają dziś wnukom bajki. Ale to był tylko sztafaż.
Co było najważniejsze, to że Bareja, jak nikt inny, stworzył studium obywatela peerelu, różnych jego typów i podwariantów. Począwszy od superchama, ucieleśnienia partyjnej mentalności, prezesa Ochódzkiego (który, wedle wiedzy pozascenariuszowej, pierwotnie zwał się „Nowohuckim”, bo tak sobie zmienił nazwisko na cześć wielkiej budowy socjalizmu; „wyobrażasz sobie, co za chuj?”, opowiadał o tej postaci sam Bareja jednemu z przyjaciół) – bezbłędnego prototypu członków dzisiejszej „grupy trzymającej władzę”, z którą mogli się widzowie TVP pobieżnie zapoznać dzięki pracom komisji śledczej ds. afery Rywina. A kończąc na robolu Stuwale, w wyświnionym waciaku, który temuż Ochódzkiemu wygraża, rozmawiając ze sprzątaczkami w kiblu, że nie oddaje mu pieniędzy („pięćset złotych dla mnie nie ma, a sam forsą sra!”), by zaraz potem nagrywać cotygodniową porcję lizusowskich pochwał dla prezesa na specjalnie do tego przeznaczonym magnetofonie w jego gabinecie („ja to chciałem powiedzieć, że nasz prezes wszystkie rozliczenia finansowe bardzo porządnie prowadzi”).
„Co mi zrobisz…”, jak większość filmów Barei, opowiada o człowieku porządnym – granym przez Bronisława Pawlika fotografie Ryszardzie Ferde – otoczonym, szarpanym i wykorzystywanym przez chamów. Warto o tym wspomnieć, bo w psychologicznej sytuacji peerelu była to sytuacja nośna i charakterystyczna; jeszcze do niej wrócimy, i do sposobu, w jaki się do niej potem niegodziwi ludzie potrafili dla swoich celów odwołać. W dziele bez wątpienia z całego dorobku Barei najlepszym, „Misiu”, ludzi przyzwoitych w ogóle już nie ma. To symfonia chamstwa. Tu każdy stara się każdego, mówiąc urbanem, „wydymać”, każdy chce się nachapać, wyrwać dla siebie choćby coś najdrobniejszego – nie istnieje nic, żadne normy, żadna przyzwoitość. Prezes Ochódzki stara się ocalić szmal na londyńskim koncie przed byłą żoną która zadała się z „towarzyszem ministrem”, a więc kimś, z kim wejście w otwarty konflikt musiałoby się skończyć starciem Ochódzkiego na proszek, zesłaniem gdzieś na sekretarza gminnego – Ochódzki doskonale o tym wie, więc w oczy przymila się i łasi, motając po cichu skomplikowaną intrygę, mającą mu umożliwić, mimo zniszczenia przez byłą żonę jego paszportu, wyjazd i wybranie forsy z banku, zanim zrobi to ona.
W tej intrydze wykorzystuje naiwność marzącej o karierze aktoreczki, której z kolei wydaje się, że to ona wykorzystuje prezesa („Misiu, ja też cię kocham, bardzo!”) i zrobi dzięki temu karierę w Ameryce; no, ostatecznie, może być i futro, byle prawdziwe. Angażuje także producenta filmowego Hochwandera z jego ekipą. Ten też myśli, że jest cwany. Kiedy przez omyłkę wyrzuca za drzwi niezbędnego do nakręcenia całej afery sobowtóra Ochódzkiego, „dublera najważniejszej ze sztuk” (nawiasem, pada tu dosłownie przytoczony cytat z Lenina „film jest najważniejszą ze sztuk”, co zadziałało na cenzurę jak płachta na byka) po peerelowsku opierdziela za to swych podwładnych. A podwładni po peerelowsku wyrywają się ze służalczym: „znajdziemy go, panie kierowniku! Trzy noce będę jeździł, a go znajdę”, po czym, mając głęboko w de pana kierownika i jego polecenie jadą na melinę, i tam, popijając i oczywiście podkręcając licznik służbowego samochodu, produkują stosowny protokół – mówiąc językiem tych czasów, „podkładkę”.