Ta sama wzajemna pogarda i agresja, która szokowała naszych przodków u krasnoarmiejców zalewa polskie życie publiczne. Polactwo, jeśli się w nie wsłuchać, aż dyszy dziś nienawiścią. Stale potrzebuje kogoś, komu może bluzgać. Jeden z największych sukcesów medialnych wolnej Polski to założony przez Urbana, człowieka nawet jak na komunistę wyjątkowo nikczemnego, tygodnik, który od pierwszego numeru bez cienia żenady epatował agresywnym językiem, prymitywnymi i plugawymi atakami na ludzi oraz mieszaniem z błotem wszelkich wartości. Ale dziś, po prawie piętnastu latach, ten plugawy szmatławiec wydaje się całkiem przyzwoity w porównaniu, na przykład, z pismem założonym przez jakiegoś pokręconego niedoszłego księdza, który swą misję życiową zobaczył w mieszaniu z błotem Kościoła i przy okazji każdego, kogo podejrzewa o sprzyjanie mu. Co tam się wypisuje, przekracza wszelkie granice wytrzymałości człowieka, który miał szczęście wychować się w normalnej rodzinie i większość życia spędzić pośród normalnych ludzi. Język pojęciowy Urbana dawno już rozlał się po kraju, i nikt już się nie krępuje, publikując bluzgi godne nachlanego autowidolem degenerata w prasie czy wygłaszając je z sejmowej mównicy. Bluzgi pod adresem każdego, kto wlezie w ślepia, czy to ksiądz, czy polityk, Żyd albo profesor ekonomii, czy ktokolwiek inny. Polactwo po prostu zionie nienawiścią, skręca się z nienawiści, ona je przeżera na wylot, pobrzmiewa w każdym autobusie i każdej kolejce, gdziekolwiek zechciałbyś nawiązać z „człowiekiem prostym” rozmowę o sprawach publicznych, a choćby zresztą i prywatnych.
Ciekawe – bo u zarania III RP perspektywa wybuchu nienawiści wywoływała wielką troskę naszych intelektualnych elit i autorytetów moralnych. Wiele się o tym, jak to trzeba unikać nienawiści, pisało. Tylko że w faryzejskim, michnikowym języku tego środowiska „nienawiść” oznaczała zupełnie co innego, niż znaczy naprawdę. Nienawiścią było wymierzanie sprawiedliwości oprawcom i zbrodniarzom. Nienawiścią było poszukiwanie prawdy. Nienawiścią, a nawet wręcz „piekłem”, była próba stworzenia systemu wielopartyjnego i oparcie dyskursu politycznego na języku polityki zamiast języka moralizatorstwa, w którym na dodatek jedna strona z góry przyznała sobie monopol na uczciwe motywacje, a adwersarzom przypisała wszelkie możliwe nikczemności. To wszystko było nienawiścią!
Ale potępienie i wzgarda dla tak rozumianej nienawiści nie przeszkodziły uważającemu się za najwyższy moralny autorytet i etyczną wyrocznię Michnikowi w popijaniu wódeczki z Urbanem, tym właśnie Urbanem, który – o jego wcześniejszych dokonaniach już nie wspominając – był redaktorem naczelnym arcyzasłużonego w popularyzowaniu mowy nienawiści i wszelkiego umysłowego plugastwa tygodnika „Nie”! Tygodnika, który, dla przykładu, potrafił przed wyborami napisać, że Krzaklewski miał matkę czy babkę Żydówkę (nie mam pojęcia, czy to prawda i wisi mi to, cytuję, bo rzecz charakterystyczna) i pismo Michnika zareagowało na to karcącym tonem w jednym tylko felietonie. Czy Czytelnik potrafi sobie wyobrazić, co by michnikowszczyzna zrobiła z jakimkolwiek prawicowym pismem, które ośmieliłoby się dociekać żydowskich korzeni Kwaśniewskiego?!
Skoro przy Michniku, to rzecz troszkę z innej beczki, ale gdy mówimy o inwazji chamstwa, warto wspomnieć o niej akurat tu. W końcu od kogo wymagać kultury, jeśli nie od takiej intelektualnej i etycznej wyroczni, laureata wszystkich tych nagród i wyróżnień, o których pracowicie informuje jego gazeta. Komu się chce, niech z łaski swojej sięgnie po zapis sławnej rozmowy Rywina z Michnikiem i zwróci uwagę, jakim językiem obaj panowie rozmawiają. Zostawmy na boku treść, chodzi o sam sposób myślenia i formułowania tych myśli. Do złudzenia przypomina to dyskurs pomiędzy dwoma gangsterami, i to z tych stojących raczej dość nisko w mafijnej hierarchii. A to, tymczasem, rozmawiają o interesach czołowy intelektualista III RP, autorytet moralny i oberguru, ze sławnym w tejże III RP i stanowiącym ozdobę jej salonów producentem filmowym.
Ten dysonans, pomiędzy społeczną pozycją protagonistów a używanym przez nich językiem, ktoś się po publikacji rywinowej taśmy odważył na łamach prasy zauważyć. Wywołało to ze strony Michnika gniewne żachnięcie – przecież, oznajmił, on Rywina podpuszczał! Musiał z nim rozmawiać jego językiem, aby tamten się odsłonił! Kiedy Michnik się żachnie i powie coś w gniewnym tonie, to nie ma u nas (na razie – stan z kwietnia 2004) takiej odważnej gazety, poza kilkoma niszowymi pismami świrniętej prawicy, która pozwoliłaby sobie na druk jakiejkolwiek z nim polemiki, więc na tym żachnięciu stanęło.
A tymczasem – guzik prawda. Zapisana na taśmie rozmowa obu panów bynajmniej nie zaczyna się od słów „dzień dobry, jestem Rywin, czy to pan jest Michnik?”. Obaj spotykali się i znali już wcześniej, nie ma co do tego wątpliwości. A skoro tak, to przecież Michnik nie mógł nagle zacząć rozmawiać z Rywinem jakimś innym językiem. Gdyby tak było, Rywin mógłby się domyślić, że rozmówca szykuje mu jakiś numer. A już co najmniej na taśmie niechybnie znalazłoby się jakieś zdanie w stylu: hm, Adaś, co ty dzisiaj tak dziwnie gadasz? Wydaje się oczywiste, że Michnik rozmawiał z Rywinem w ten sam sposób, w jaki rozmawiał z nim zawsze. A trudno przypuszczać, żeby już rozmawiając z nim wcześniej zadał sobie trud podpuszczania go i udawania knajaka, bo to by znaczyło, że z wielkim wyprzedzeniem domyślił się, iż ten facet przyjdzie kiedyś do niego z korupcyjną propozycją – względnie, że, jak sugerował sam Rywin, z góry wybrał go sobie na cel perfidnej prowokacji.
Logiczne? Wydaje mi się, że tak. Ale, jak napisałem, nie ma w Polsce gazety, poza kilkoma niskonakładowymi pismami, która by się odważyła na negliżowanie Michnika. Nikt nie będzie z takim mocarzem zadzierał.
W ogóle, myślę sobie, że afera Rywina była ze strony Michnika krzykiem rozpaczy. On chciał w ten sposób wstrząsnąć naszymi sumieniami, pokazując, w jakim kraju żyjemy kilkanaście lat po odzyskaniu wolności. Proszę spojrzeć – przychodzi do Michnika facet, który powołując się na „grupę trzymającą władzę”, ba, konkretnie na premiera, żąda łapówki w zamian za korzystną dla „Agory” ustawę. Michnik go nagrywa i od tego momentu przez prawie pół roku opowiada na prawo i lewo, że ma w sejfie taśmę z takim nagraniem. Afera jak sto diabłów, sięgająca samych szczytów władzy, dziwne zachowanie premiera, niejasna postawa prezydenta – w każdym cywilizowanym kraju media rzuciłyby się na coś takiego natychmiast.
A u nas co? Michnik zdziera gardło, rozpowiada – i nic! W wolnym kraju, gdzie od kilkunastu już lat nie ma żadnego wydziału prasy KC ani cenzury – nic, końce do wody i głucha cisza. W końcu cała warszawka gadała o sprawie po kątach, ale gdyby ostatecznie „Wyborcza” jej nie nagłośniła, wszystko pozostałoby w sferze plotek po dziś dzień. Jeden z kolorowych tygodników odważył się na parę mętnych aluzji w swej rubryce humorystycznej i na tym koniec. A kiedy inny zagadnął o sprawę w oficjalnym wywiadzie premiera, to wystarczył jeden telefon, żeby w druku to pytanie i odpowiedź na nie wypadły. Wolny kraj! Wolne media! „Dysponentem tematu był Adam Michnik”, wyjaśniła potem utytułowana dziennikarka, która ów pocięty wywiad przeprowadzała. Żarty! Kpiny! Jaki znowu „dysponent tematu”, kiedy mamy do czynienia z aferą polegającą na handlowaniu zapisami przygotowywanej przez rząd ustawy, a więc sięgającą ustrojowych podstaw państwa?
No i w końcu Michnik, pokazawszy w ten sposób dobitnie, jak wiele nam brakuje do cywilizowanych standardów wolności słowa, musiał o wszystkim napisać sam. Z półrocznym opóźnieniem. Bynajmniej nie dlatego, że próbował przez te pół roku coś dla siebie ugrać. Gdzieżby! Takie podłe insynuacje męża równie nieposzlakowanego po prostu się nie imają. Chodziło wyłącznie o wstrząs.
Przepraszam, że znowu sobie robię jaja. Już Państwu wyjaśniałem, dlaczego.
*
„Smutna to rzecz, gdy sobie w oczy pomyśleć, że jesteśmy narodem, którym zawsze targały ostre kontrasty wysokiej cywilizacji i najgorszego chamstwa. Chamstwo było zawsze i jest najgorszym naszym wrogiem wewnętrznym”, napisał swego czasu Marian Hemar. Przez pewien czas zastanawiałem się nawet, czy nie zrobić motta dla książki z tego z kolei cytatu. Zrezygnowałem, bo w końcu chamstwo nie jest jej tematem – jej tematem jest to, jak Polacy po raz kolejny doprowadzają swój kraj do zagłady, w czym chamstwo, oczywiście, ma swój wielki udział, ale mniejszy, niż pycha pseudoelity. Niemniej jednak, bez używania obelżywego określenia „chamstwo” dzisiejszej Polski opisać nie sposób. A skoro się go używa, to trzeba wyraźnie i jasno napisać, co to słowo oznacza.
W potocznym rozumieniu bowiem cham jest utożsamiany z prostakiem. To duży błąd. Chamstwo to coś innego, niż prostactwo. Prostak po prostu nie zna norm obowiązujących w wyższych sferach społecznych bądź nie potrafi ich spełnić – cham je natomiast zna. Zna i odrzuca całkowicie świadomie, ponieważ z jego punktu widzenia są tylko przejawem słabości. Chyba że akurat w danym momencie zachowywanie się w sposób zgodny z tymi normami, grzeczny, jest dla niego korzystne. Cham bowiem kieruje się w życiu tylko jednym: swoją własną korzyścią. W dążeniu do niej nie liczy się z nikim i niczym, na wszelki wypadek okazując zawczasu każdemu, kto stanie mu na drodze, że jest gotów i może go zmiażdżyć – a każdemu, kto może z kolei zmiażdżyć jego, że jest mu posłuszny, nie zagraża, a nawet może się przydać. Na tym właśnie polega chamstwo, a nie na siorbaniu zupy.
Jest też potoczne rozumienie słowa „cham”, oznaczające po prostu człowieka ze wsi. To jeszcze większy błąd, choć intuicja, wiążąca chamstwo ze wsią nie jest nieprzytomna. Ale mieszkaniec najbardziej nawet zacofanej wsi, dopóki pozostaje w swoim środowisku, chamem nie jest. łatwo się nim natomiast staje, gdy wskutek jakichś historycznych i socjalnych zawirowań przeniesiony zostanie nagle między ludzi cywilizowanych, ale nie przyjmuje obowiązującego wśród nich wzorca obyczajowego, zachowując mentalność ukształtowaną przez prymitywne środowisko i prawa bezwzględnej walki o przetrwanie.
Spójrzmy na reymontowskie Lipce, których naturalistyczny opis zachwycił przed wiekiem szwedzkich akademików. Czy to, co jest przedmiotem tego opisu, to chamstwo? Nie. To jego zarodek – brutalność i okrucieństwo w walce o życiowe powodzenie, a zwłaszcza o to, co stanowi materialne podstawy bytu. W walce o „grunta” brat zabijał brata, ojciec niszczył syna a syn ojca: był to świat bezwzględny. Ale bezwzględność walki o byt ujmował on w pewne reguły, w tworzone latami hierarchie, podobne do doskonale już dziś opisanego przez socjobiologów świata rywalizujących o przetrwanie zwierząt. Cham pojawił się dopiero wtedy, gdy te tradycyjne hierarchie i obyczaje prysnęły, a nie zostały zastąpione innymi. Człowiek „ze wsi już wyszedł, a do miasta jeszcze nie doszedł”; pośród ludzi cywilizowanych pojawił się dzikus. W normalnym społeczeństwie taki dzikus był szybko przywoływany do porządku lub izolowany – ale przez ostatnich kilkadziesiąt lat w Polsce normalnego społeczeństwa nie było. I nie jeden dzikus pojawił się pośród dobrego towarzystwa – w którym musiałby się swych złych nawyków wstydzić i jeśli nie wykorzeniać je z siebie, to przynajmniej starannie ukrywać – tylko niedobitki normalnego, przedwojennego społeczeństwa dosłownie zalane zostały morzem wypuszczonej z folwarcznych czworaków hołoty. Komuniści dobrze wiedzieli, że poza sowieckimi czołgami, podstawę ich władzy stanowią lumpy, i dlatego trzeba tych lumpów dopieszczać, podbechtywać, wpajać im, że są solą ziemi i wszystko im się należy. Oczywiście, trzeba też ich było od czasu do czasu przećwiczyć bykowcem, żeby się we łbach nie poprzewracało i nie zaczęli się dobierać władzy do jej willi czy sklepów za żółtymi firankami. Ale wobec najgorszej, ciemnej hołoty czerwony w znacznie większym stopniu stosował marchewkę niż bat. Wpuścił ją do śródmieść i poutykał, kwaterunkowym prikazem, w mieszkaniach porządnych rodzin. W Krakowie, który, oszczędzony przez wojnę, pozostał swoistą enklawą przedwojennej, mieszczańskiej Polski, zbudowano specjalnie hutę, aby zneutralizować burżuazyjną ludność zgonioną z zapadłych wioch ludożerą. Zaprzedani komunie intelektualiści zaczynali publicznie wygłaszać w imieniu swoich historycznie niesłusznych klas jakieś kretyńskie samokrytyki, okadzając ludowy, robotniczo-chłopski zdrowy rozsądek, siermiężność i prosty jak w mordę dał sposób myślenia. Zresztą robili to dość chętnie; perwersyjne lubowanie się w hołdach dla prymitywa, chłopomania, zachwalanie „ludu” i „człowieka prostego”, całe to gombrowiczowskie wzdychanie do parobka tkwiło w polskich elitach już od dawna i czerwoni wyszli tu naprzeciw autentycznemu zapotrzebowaniu. Żeby naprawdę wspaniały poeta, cokolwiek tam sądzić o nim jako o człowieku, kazał się do trumny przebrać za górnika – trudno naprawdę o przykład gorszego popierdzielenia!