Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– To prawda – mówię. – Raz mamusia zgubiła tysiąc złotych, pomodliła się do świętego Antoniego i nic. Dopiero po dwóch miesiącach znalazła, jak żeśmy z tatą przestawiali szafę. Kasia śmieje się.

– Na pewno była wyjątkowo długa kolejka – mówi. Przygląda się rozkręconej wtyczce. – Muszę w końcu nauczyć się lutować, bo już niedługo nie będę miała na czym grać. – Owija drucik wokół blaszki i skręca wtyczkę. Wkłada ją do otworka wśród innych wtyczek w plątaninie kolorowych kabli. Wyłazi spod pianina i wskazuje mi miejsce na bujanym fotelu. Sama siada na kręconym stołeczku za pianinem.

– Zagram państwu moją najnowszą kompozycję – oznajmia uroczyście.

– Kompozycja nosi tytuł: „Gospodarstwo Netofatytów”. Z przyczyn ode mnie niezależnych nie usłyszą państwo chórów dziękczynnych finału.

Podnosi ręce i, rozcapierzając palce, trzyma je długą chwilę nieruchomo. Opuszcza je, czegoś tam dotyka i rozlega się muzyka.

Muzyka, ale nie muzyka. Jakby wrzeszczały ptaki. Nagle przestają wrzeszczeć.

Coś piszczy cicho.

Teraz już głośno, aż uszy bolą. Skądś, z daleka, dobiega coś innego, prawdziwa muzyka. Bardzo cicha, jakby za oknem płynęła.

Już coraz głośniej przez pisk się przebija, już do pokoju wpływa, falami. Już wszędzie jej pełno. Och, jak pięknie teraz gra.

Aż tego piękna nie mogę wytrzymać. Cała zdrętwiała zaciskam powieki. Och, co to się ze mną dzieje? Ach, gdzie ja jestem, jeśli tu mnie nie ma?

I nie mam jak oddychać, wszędzie muzyka, zaraz się utopię w tych falach, w tej napływającej i napływającej na mnie muzyce. Ile jeszcze wytrzymam bez oddechu? Łapię powietrze, ale zamiast powietrza w moje ciało wnika świecąca się jasność.

Świecę się cała jak ogromna żarówka.

Stoję na wysokiej górze i we mgle błękitnej świecę się. Nic nie widzę, własną tylko jasność. Tak mi tu jasno, kryształowo, słodko.

Żeby tak było zawsze, żeby już nie wracać.

Ale dokąd? Nic już nie pamiętam, tylko to jedno, że od zawsze tu byłam. I jestem.

Jestem.

Boże mój, jestem.

Szast prast, coś mnie porwało. Tęczowym bąbelkiem lecę przez powietrze. Och, jakie ono słodkie. Nie wiem sama, czy bardziej słodkie ono, czy bardziej przezroczyste. Gwiazdeczki moje, iskiereczki. Perełki najdroższe, koraliczki! Tu jestem! Ratujcie mnie, złapcie mnie, bo spadam. Spadam szklista cała.

Spadam, spadam…

Wzniosłam się jeszcze, ale już znów spadam, do ziemi spadam. Na ziemię.

Spadłam. Na łące siedzę. Tyle kwiatów wokół. Stokrotki i niezapominajki i bławatki, ale, nie wiedzieć czemu, wstrętniejsze one dla mnie od glist i pająków.

Zgubiona, w ciszy strasznej i pustej. Coś tam gra jeszcze.

Patrzę… chmury grają, gwiazdy grają… ale mnie już tam nie ma, tu jestem.

Ktoś płacze, jakaś dziewczynka płacze, coraz głośniej płacze. I słyszę głos jakiś bardzo blisko, głos jakiś…

– Minka, co ci jest? Minka, Marysiu…!

Czuję dotyk, ktoś mnie po głowie głaszcze. Otwieram oczy, patrzę, a to Kasia mnie głaszcze, klęcząc przy mnie. A ja? Ja kulę się na podłodze i płaczę.

– Czemu płaczesz?

Skąd mam wiedzieć, czemu płaczę? Nie moja wina, że płaczę. To nie ja płaczę, to coś we mnie płacze. Ale to przecież ja płaczę i nie mogę przestać.

Wreszcie mi przechodzi.

Siedzę na brzegu łóżka, nade mną baldachim, i wycieram oczy i twarz chusteczką Kasi, bo moja całkiem mokra, że tylko ją wyżymać.

Głupio mi.

Dostałam czkawki. Obok siedzi Kasia, patrzy na mnie.

– Dlaczego się popłakałaś? – pyta.

– Nie wiem – mówię.

– Przypomniałaś sobie o czymś?

– Nie.

– To co?

Czkam. Naprawdę nie wiem, co mam jej odpowiedzieć. – Coś mnie zabolało – mówię.

– Co cię zabolało? Noga, ręka, brzuch?

– Nie – mówię – to ta muzyka. Taka była piękna. – I znów zbiera mi się na płacz, znów czuję na policzkach nowe łzy.

– I dlatego się popłakałaś? – pyta Kasia. Kiwam głową. Ona mnie obejmuje, przytula do siebie. – Śliczności moje, naprawdę?

– Tak.

– Jesteś cudowna, uwielbiam cię – mówi. Nie wytrzymuję i zaczynam beczeć na całego. Siedzimy długo. Ja płaczę, a Kasia kołysze mnie leciutko w objęciach, tak jak ja Zenusia.

– Minka, kochanie moje – mówi Kasia. – Czy chcesz być moją siostrzyczką?

– Chcę – mówię przez łzy.

– Moja najdroższa siostrzyczka – mówi i przytula mnie jeszcze mocniej. To ja też ją obejmuję i przytulam.

– „Powiedz siostrzyczko” – szepcze mi do ucha.

– Siostrzyczko – szepczę. Boże mój, Boże, jak mam Ci dziękować. Mam przyjaciółkę i mówię do niej siostrzyczko. Nigdy w życiu nie byłam tak szczęśliwa.

– Kocham cię – mówi Kasia i mi łezki wyciera. – A ty?

– Tak – mówię. – Kocham.

I nagle czkam. Kasia śmieje się. Ja też. Śmiejemy się obie, ale nie tak, jak wtedy na ławce a potem w kawiarni, tylko inaczej, cichutko, w słodkim szczęściu.

Wyszłam od Kasi o siedemnastej trzydzieści, czyli że idę już od czterdziestu pięciu minut. To tyle, ile trwa jedna lekcja.

Mogłabym jechać autobusem, ale przecież te dwadzieścia złotych, które miałam na bilet, wydałam na szatnię. Wałbrzych to duże miasto. Idę i idę, a do domu chyba jeszcze daleko. Jak tylko kogoś spotkam, pytam się o drogę. Dobrze chociaż, że deszcz nie pada, albo grad. Wieje tylko wiatr, trochę mi zimno.

Kasia Bogdańska jest najcudowniejszą osobą na świecie.

Siedziałyśmy sobie, piłyśmy herbatę i jadłyśmy herbatniki, ale nie na łóżku, tylko na czarnej kanapie. Jest bardzo wygodna, w ogóle nie czuje się, że się siedzi, gdy się na niej siedzi. Gadałyśmy i gadałyśmy. Ona mówiła do mnie „Minko” albo „Mineczko”, a ja do niej „Katarzyno”, bo ona nienawidzi, jak się zdrabnia jej imię.

Wprost dostaje szału, gdy ktoś powie do niej „Kasieńko”. Dobrze, że się nie wyrwałam, zanim nie powiedziała, że tego nie lubi. Bo w myślach mówię do niej: Kasiu, Kasieńko. Katarzyna to bardzo ładne imię, tylko że trochę za długie.

Pokazywała mi swoje zeszyty z nutami. Pełno ich ma. Wszystko sama wymyśliła i zapisała. Jest prawdziwą kompozytorką. Nigdy do tej pory nie myślałam, że można być kompozytorem w wieku piętnastu lat. I proszę, okazuje się, że można.

Powiedziała, że nauczy mnie grać, że to bardzo łatwe. A to by się mamusia zdziwiła, jakbym jej zagrała. Tylko na czym bym mamusi zagrała? My nie mamy nic do grania. Za to Kasia ma aż dwa takie pianina, które nazywają się synte…zatory. Na jednym napisane jest srebrnymi literami „KORG”, a na drugim złotymi: „YAMAHA”. Ma też pełno różnych urządzeń i nawet komputer. I taki stół z gałkami, na którym miesza się muzykę jak zupę, żeby się nie przypaliła. Tak Kasia powiedziała. Że miesza tu zupę.

A jeszcze do tego ma prawdziwy fortepian, ale nie gra na nim, mówi, że fortepian jest nudny, jeśli się nie jest takim na przykład Kitem Dżaretem.

Jest czarny i stoi na białym dywanie w pokoju jej mamusi, w którym jest czyściutko i ślicznie, jak na zdjęciach w kolorowych gazetach. A ten fortepian jest ogromny, w moim pokoiku by się nie 7mieścił. Jak pójdę do pracy i wyjdę za mąż, to może też kupię sobie fortepian. Postawię go w dużym pokoju obok telewizora, bo telewizor też sobie kupię, kolorowy. Zaproszę mamusię z całą rodziną i jej zagram. Ona się zdziwi i zapyta: – A skąd ty umiesz tak ładnie grać? – A ja powiem: – Nauczyłam się. Będę miała dużo nut. Bo Kasia to gra z pamięci. Najpierw zapisuje nuty, a potem wcale w nie nie patrzy. Mówi, że słowa to zapomina w pięć minut, a nut nigdy. Ja odwrotnie. Pamiętam każde słowo, które powiem albo które ktoś powie, i długo nie mogę zapomnieć, nawet wtedy, jak chcę zapomnieć. Żyję na świecie od piętnastu lat, to ile tych słów muszę mieć w głowie.

Chyba, że się zdenerwuję. Wtedy w głowie mam nic, a czasem to nawet i nic nie mam, tylko mi tam coś szumi i brzęczy, jak w tej wielkiej muszli mamusi. Bo moja mamusia ma muszlę, w której bardzo ładnie szumi. Dostała ją od swojego narzeczonego. To było jeszcze wtedy, gdy tatusia nie znała. Potem ten narzeczony ożenił się z inną dziewczyną, a moja mamusia wyszła za tatusia. Miała szczęście z tym narzeczonym, że za niego nie wyszła, bo on się potem zabił na motorze i zostawił wdowę i dwie sieroty. A nasz tatuś, jaki jest, taki jest, ale jest.

Mamusia kiedyś była bardzo chudziutka, chudsza nawet od tatusia. Zaczęła tyć dopiero po tym, jak mnie urodziła. Ale wcale się tym nie przejmuje i mówi, że chude kobiety są złe, a tłuste mają dobre serca. To może być prawdą, bo pani Kamińska jest chuda. Jak byłam mała, zbiła mnie patykiem za to, że jej grządkę podeptałam. A ja tej grządki nie podeptałam specjalnie, Kaziu Kamiński mnie pchnął. Teraz jest w wojsku. Pani Kamińska jest z tego bardzo zadowolona, mówi, że tam oduczą go chuliganić. Po wojsku chce go pchnąć na zawodowego, albo na milicjanta, to będzie miał w życiu dobrze. No bo mieszkanie, pieniądze, mundur i poważanie u ludzi. Raz Kaziu przyjechał na przepustkę i popił z panem Krzyśkiem i moim tatą. Najpierw było bardzo wesoło, bo siedzieli na ławeczce przy siatce i śpiewali piosenki o wojsku, ale potem Kaziu zaczął rozrabiać i podskakiwać do pana Krzyśka. Pan Krzysiek złapał go za frak, podniósł do góry i mówi: – Do mnie synu fikasz? I pchnął go na komórkę, komórka się rozwaliła, a to była nasza komórka i zdusiło jednego królika. To tata mówi do pana Krzyśka: – No, bracie, czeka cię wydatek, królika musisz mi odkupić. – A pan Krzysiek na to: – Gówno ci odkupię, a nie królika! – I zaczął tatę bić, ale tata, choć malutki, nie dał sobie w kaszę dmuchać i walnął pana Krzyśka głową w brzuch. Kaziu Kamiński mu pomógł i nie wiem, co by to było, gdyby nie wyleciała moja mamusia i pani Marysia, która ma na imię tak samo jak ja i jest żoną pana Krzyśka. Tylko pani Kamińska nic nie wiedziała, bo oglądała telewizor.

Na drugi dzień tata z panem Krzyśkiem pogodzili się. Tylko że potem tacie ruszał się ząb przez dwa tygodnie. No i mieliśmy na obiad królika. I jeszcze by zostało na drugi dzień, ale w nocy Tadziu podkradł się i wszystko obżarł do kości. Dostał od mamusi ścierką po buzi, jak się wydało, że to on. By się nie wydało, ale jedną kość wziął do obgryzywania do łóżka i zasnął, a rano, jak mamusia słała łóżko, to ją znalazła i cała pościel była tłusta. Później na obiad jedliśmy pierogi, tylko Tadziu siedział i płakał, bo na talerzu przed nim mamusia położyła obgryzione do czysta kości po króliku.

8
{"b":"90011","o":1}