– Przepraszam bardzo – mówię – daleko jeszcze do osiedla Piaskowa Góra?
Pani w niebieskim płaszczu zatrzymuje się.
– Co mówiłaś?
– Do Piaskowej Góry… czy dobrze idę?
– Źle – mówi pani i odchodzi. Po chwili odwraca się i woła: – Chodź ze mną! Ja też na Piaskową!
Biegnę za nią. Idziemy teraz obok siebie. Pani jest zamyślona, ja się rozglądam. Jak to dobrze, że się zapytałam. Bym szła i szła i nie wiadomo gdzie bym doszła.
Puk puk, puk puk…
To stukają obcasy tej pani. Ja to bym nie umiała chodzić na takich wysokich obcasach, chyba zaraz bym się przewróciła. Pani bardzo szybko rusza nogami. Ja robię jeden krok, a ona w tym czasie prawie dwa. Zaczynam iść tak, jak ona.
Jakoś głupio, ale jak się idzie na palcach to lepiej. O, jaki śmieszny piesek leci…
Nagle pani zaczyna biec. To ja biegnę za nią. Piesek leci za nami, szczekając piskliwie. Pani dobiega do jezdni i zaczyna machać ręką. Koło niej zatrzymuje się taksówka. Jest niebieska. Pani otwiera drzwi, schyla się i wchodzi do środka. Zawracam, a pani za mną: – Ej, ty, wsiadaj!
Ale ja nie mam pieniędzy – mówię.
– Wsiadaj – mówi pani. – Nikt cię o forsę nie pyta. To wsiadam do tyłu. Pani siedzi obok pana kierowcy.
– Na Piaskową – mówi pani. Jedziemy.
O, tędy niedawno szłam. Teraz skręcamy. A ja nie skręciłam, tylko poszłam prosto. Jak to dobrze, że tę panią spotkałam.
– Pani mnie nie pamięta? – pyta pan kierowca. Pani spogląda na niego i mówi: – Nie. A co?
– A to kiedyś pani słyszała?
Pan kierowca zaczyna gwizdać. Znam tę piosenkę, jest bardzo ładna.
– Słyszałam – mówi pani. – A co?
– Raz panią wiozłem, a pani całą drogę to gwizdała. Pani śmieje się.
– To chyba byłam pijana.
– Tego nie wiem – mówi pan kierowca. – W balonik mi pani nie dmuchała.
I znów zaczyna gwizdać tę piosenkę. Pani też zaczyna gwizdać. I ja też cichutko gwiżdżę. Jedziemy i gwiżdżemy.
– Była noc – mówi pan kierowca. – Tylko pani i ja, pani Jadwigo.
– Skąd pan wie, jak mam na imię?
– Naprawdę pani nie pamięta?
Pan kierowca nachyla się do ucha pani, coś jej mówi. Pani spogląda na niego. – Naprawdę? – pyta. Pan kierowca kiwa głową i śmieje się. Śmieją się teraz oboje. A ja patrzę, jedziemy między blokami. To już chyba tu? Mówię cienko:
– Czy to już Piaskowa Góra? Pani odwraca się do mnie.
– Zupełnie o tobie zapomniałam – mówi. – Jaką chcesz ulicę?
– T. Rabiegi – mówię.
– Który numer? – pyta pan kierowca.
– Dwadzieścia siedem.
Jedziemy jeszcze trochę i taksówka się zatrzymuje.
– Bardzo dziękuję – mówię i szukam klamki. Nigdzie nie mogę jej znaleźć. Pan kierowca odwraca się, wyciąga rękę, coś naciska i drzwi otwarte. Wychodzę.
– Do widzenia – mówię, ale pani już na mnie nie patrzy. Taksówka odjeżdża, chowa się za bloki. A któryś z tych bloków to na pewno nasz. Dwadzieścia siedem, to ten. Zadzieram głowę, patrzę do góry na dziewiąte piętro. Które to mogą być nasze okna? Po tej stronie nie ma balkonów, więc gdzieś tutaj jest okno mojego pokoju. Obchodzę blok naokoło. Przy trzepaku pełno dziewczynek. Po chodniku jeżdżą chłopcy na wrotkach. Nasza brama to ta druga, o… za szybą twarz mojego braciszka. Nie widzi mnie, gdzie indziej patrzy.
Wchodzę i pytam: – Co tak stoisz, czemu się nie bawisz? Nie odpowiada.
– Wiesz – mówię – a ja przyjechałam taksówką. Byś zobaczył, ale się zatrzymała z tamtej strony.
– Odwal się.
– Czemu tak brzydko do mnie mówisz?
Milczy, odwraca się ode mnie. Pod nosem ma brudno.
– Ojej – mówię – tobie krew z nosa leci. Chodź szybko do domu, umyjesz się.
Odpycha mnie.
– Sama sobie idź!
– Co ci się stało? – pytam. – Biłeś się, czy co?
– Uważaj, żebym ciebie też nie gwizdnął.
– To idziesz ze mną, czy nie?
Nic nie mówi. Trudno, niech tu sobie stoi, jak chce. Wchodzę po schodkach i naciskam guzik od windy. Zapala się na czerwono, gdzieś wysoko coś brzęknęło. Przykładam ucho do drzwi. Jedzie.
Nagle w okienku robi się jasno. Wchodzę do środka i naciskam guziczek z cyfrą 9.
Jadę. Jadę do góry, coraz wyżej i wyżej. Przyjemnie jeździć windą.
Jak to dobrze, że nasze mieszkanie nie jest na parterze. A z drugiej strony szkoda, bo ci, co mieszkają na parterze, mają pod oknami własne, malutkie ogródki.
Jakaś dziewczynka zagląda do mnie przez szybkę. I już jej nie ma, już zniknęła w dole. Jak to dobrze, że nie czekaliśmy z przeprowadzką do końca roku szkolnego. Gdybyśmy czekali, nigdy bym nie poznała Kasi.
Zatrzymało się. Wychodzę z windy i idę długim korytarzem. Wszędzie drzwi. Jedne z nich są nasze. Żeby nie numer, to bym nie wiedziała które. Stukam cichutko paznokciem, bo może Zenuś śpi. Stukam troszeczkę głośniej. Nikt nie otwiera. Przecież nie będę dzwonić, bo Zenuś. A może nikogo nie ma? Ale że Tadziu nic mi nie powiedział? Tak na wszelki wypadek naciskam klamkę. Drzwi otwierają się. Wchodzę, wszędzie cicho.
Pachnie farbą.
Zaglądam do pokoiku Zosi i Krysi. Śpią. Jeszcze jasno na dworze, a one śpią, w sukienkach, przykryte kocykiem. W dużym pokoju, na nowej wersalce, leży mamusia. Śpi i chrapie. Nawet się nie przykryła. W łóżeczku leży Zenuś i też śpi. Coś takiego, wszyscy śpią. A drzwi nie zamknięte, dobrze, że nas ktoś nie okradł.
Wychodzę z pokoju na palcach. Idę do mojego. Jest tak samo malutki, jak pokoik Zosi i Krysi. Mamy tu tylko stary tapczan, na którym w Jawiszowie spali mamusia z tatusiem, oraz stół i dwa krzesła do odrabiania lekcji. By się nam przydała jakaś szafeczka i półka na przybory szkolne, ale na razie jest dobrze jak jest.
Jeszcze przedwczoraj mieliśmy pokój z kuchnią na całą rodzinę i nikt nie narzekał, to czemu teraz miałby ktoś narzekać. Oczywiście pierwszego wieczoru pokłóciliśmy się z Tadziem o to, kto będzie spać od ściany. No bo ja chciałam spać od ściany i Tadziu chciał spać od ściany. W końcu ustaliliśmy, że przez jeden tydzień on będzie spał od ściany, przez drugi ja… i tak na okrągło. Raz on, raz ja. Najważniejsze, że każde z nas ma własną pierzynę. Nie będziemy jej sobie wyrywać przez sen.
Trzeba będzie nakupić doniczek i posadzić różnych kwiatków. Trochę ze sobą przywieźliśmy, ale za mało. Tam mieliśmy własny ogródek i kawałek pola, za to tu jest tyle pokoi, i winda, i łazienka i ubikacja w domu. Jak nam mamusia kupi matę nad tapczan, taką słomianą, to powycinam różne kolorowe obrazki z gazet, które mi dała pani Marysia i poprzyczepiam je szpileczkami.
Mam też trochę ładnych pocztówek, wszystkie ze Szczecinem. Ściany pomalowane są dosyć ładnie. W moim pokoiku na zielono i na to żółty wałek. Jakby na łące rosły kwiatki. Tak samo jest u dziewczynek, a w pokoju z telewizorem na niebiesko i też żółty wałek. A na ścianie, gdzie wersalka, jest piękny napis nad szlaczkiem: „JEZUSIE KRYSTUSIE ZMIŁUJ SIĘ NAD NAMI”. Kolega taty, co to malował, trochę się pomylił, bo powinno być „Chrystusie”, ale mamusi wcale to nie przeszkadza, mówi, że napis bardzo pasuje do obrazu z panem Jezusem i apostołami, który wisi trochę niżej. To naprawdę piękny obraz i bardzo stary, jeszcze sprzed wojny. Pan Jezus i apostołowie są tacy różowiutcy, tylko Judasz jest opalony i patrzy wrednie. Od razu widać, że coś kombinuje. Naprzeciwko stoi meblościanka prawie do samego sufitu. Pięknie tu mamy.
Siku mi się chce. Lecę do ubikacji. Jak tu czysto i przyjemnie. W Jawiszowie mieliśmy jedną budkę z serduszkiem na cały barak, okropnie śmierdziało i latały muchy. A jak ktoś miał kłopoty i długo siedział, to inni musieli chodzić za porzeczki. I żeby potem umyć ręce, to trzeba było obejść cały barak, bo pompa stała przy komórkach. A tu mamy tylko dla siebie i ubikację i umywalkę i łazienkę z wanną o krok. No i zawsze jest ciepła woda. Co to jest teraz wyprać pieluchy Zenusia. Pięć minut i po krzyku. I można się kąpać, kiedy się chce. Wczoraj się kąpałam, dzisiaj rano się kąpałam i wieczorem też się wykąpię. Boże, jak to się człowiek szybko przyzwyczaja do luksusu. Odgrzewam sobie obiad, gdy do kuchni przychodzi mamusia. Siada na stołku i wzdycha, i ziewa. Rozespana i jakaś zła. Stoję cicho przy gazowym piecyku, nic się nie odzywam, tylko smalec skwierczy pod kartoflami. Mamusia się drapie i mówi: – A ty to co? O której to się wraca?
– Byłam u koleżanki – mówię. Mamusia nic na to. Spoglądam na nią, a ona wcale mnie nie słucha. W okno patrzy, tam słoneczko całe pomarańczowe zachodzi za bloki. Mamusia krzywi się.
– Nie jestem zadowolona – mówi – nie jestem zadowolona. To nie dla ludzi takie życie. Pół godziny windą jechać, żeby na pole wyjść. I do okna strach podejść. Nie ma jak żyć. Gaz wybuchnie, wszystko szlag trafi. Gdzie ojciec?
– Nie wiem – mówię. – Jak przyszłam, to go nie było.
– Znów się uchlał – mówi mamusia. – Przynieś papierosy.
Idę do pokoju, Zenuś jeszcze śpi. Biorę papierosy, wracam do kuchni i podaję je mamusi. Mamusia zapala papierosa. Ja nakładam na talerz kartofle i kiełbasę i zaczynam jeść. Mamusia pali i patrzy, jak jem.
– I nic mi się nie chce robić – mówi, ziewając. – Muszę pieluchy prać i nie chce mi się.
– Już wyprałam – mówię.
– Tak? – dziwi się mamusia.
– No – mówię.
– Pół godziny sklepu szukałam. Ludzi pełno, a nie ma kogo zapytać. Akurat, jak jesteś potrzebna, to cię nie ma. I co robiłaś tak długo z tą koleżanką?
– Ona mi grała – mówię. – Jest kompozytorką. Chodzi do tej samej klasy co ja.
– Mieliśmy zasłony wieszać.
– To przecież teraz możemy powiesić.
– Akurat, po nocy – mówi mamusia. – Zresztą i tak nie poprasowane.
– Mogę poprasować.
– Nie, ja poprasuję. Ty masz lekcje do odrobienia. – Mamusia rozgląda się, nasłuchuje. – Co tu tak cicho? – pyta. Nie mija sekunda, a z pokoju słychać płacz Zenusia. Mamusia odkłada papierosa do popielniczki i wychodzi z kuchni.
I tak zleciał cały dzień. Dziewczynki się wyspały, a potem szalały do dwudziestej drugiej. Tata wrócił pół godziny później, gdy mamusia już spała. Był pod humorkiem, ale nie za bardzo. Zrobiłam mu kolację i poszedł spać. Wszyscy już śpią, oprócz mnie. Ja leżę sobie w wannie, w cieplutkiej wodzie, i się rozkoszuję. Tylko nos, usta i oczy wystają mi z wody. Słyszę jakieś dalekie, podwodne odgłosy. Ktoś z kimś rozmawia, ktoś coś krzyczy, ale nie słyszę co. Jakie to dziwne.