Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Lali lo lali lo lali lo hajda ho hajda ho lali lo lali lo lali lo lali lo lali lo lali lo hajda ho hajda ho lali lo lali lo lali lo…!!!

– Do rzeczy! – wołam – Szybciej!

To oni szybciej, ale to samo, w kółko. I znów to samo, ale jeszcze szybciej i coraz szybciej.

Piszczą tak szybko, jakby ktoś taśmę przewijał z wyjściem na głośnik.

– Co tak szybko?! – wołam.

Zwalniają. Tak wolno teraz śpiewają, że nawet nie widać, żeby im się usta poruszały. No, znów się zaczynają rozpędzać.

Trudno.

Rozśpiewali się, nic im nie przerwie. Wołam szofera.

– Krzesło!

On na czworaki pada, grzbiet wypina, siadam. Trochę się to krzesło pode mna trzęsie, bo też hajda ho spod tyłeczka mi loluje, tak się chamstwo w państwa śpiewy wczuło. Tylko ten kretyn, ten debil, ten chłopak mój kochany, ani nie śpiewa, ani nie chodzi, ani nic, Stoi i w gruszkę się wgapia.

Poczekam, może się zmęczy, zanim dwór skończy śpiewać. Co, już skończył? Nie. To jedna z dworek, ta w pończoszkach w artystycznie wyszywane złotem dziury, przed chór wyskakuje i sopranikiem pieje tak słodko, że można by tym osłodzić herbatę dla całego miasta.

– Tako jako czasu nazad nie zawrócisz, tako też miłości królewno nie kupisz!!!

I znów chór to swoje lali lo, hajda ho… Cóż to za banda wymoczków. Po co ja ich trzymam? Nareszcie cisza. Mucha tylko jakaś bez pozwolenia brzęczy. Dwór mój smutny, blady i wymięty, choć jeszcze trochę błyszczący.

Eee, taka piosenka – mówię z pogardą. – Każda glista potrafi tak naćwierkać. A czy to ja chcę kupować miłość tego farfocla?! Po prostu chcę, żeby mnie kochał. Po prostu chcę być szczęśliwa.

Dwór nic, lśni milczeniem przy drodze.

Ryzyk – fizyk. Po raz ostatni zaryzykuję królewski mój autorytet.

Podchodzę do bęcwała i mówię:

– Kochasz mnie? Ale powiedz szczerze, bo jak skłamiesz, jak ci nie uwierzę, to tak cię palnę, że zapamiętasz, gdzie krety zimują!

– Kocham cię – odpowiada drżącym głosem. No, ma szczęście, że prawdę powiedział.

Macham ręką na dworzan.

– Zabierzcie mi z oczu tę męską prostytutkę – mówię. – Na drugi koniec świata z nim, zamieńcie go tam w pietruszkę.

Już go zabrali, już zdążyli wrócić. Tu już tylko gruszka na wierzbie.

– Dobrze im tak – mówię. – Jedno tu gruszką, drugie tam pietruszką. Niech się teraz kochają.

I zanoszę się od śmiechu, a razem ze mną zanosi się cały mój dwór. Nagle śmiać się przestaję. Dwór umilkł w tej samej sekundzie. Dobry dwór, ćwiczony. Podchodzę do szofera, dosiadam go okrakiem, klepię w dupę i wołam:

– Wio, do samochodu!

Puszcza się galopem poczciwe szoferzysko i rżąc ze śmiechu, wykrzykuje:

– He he he, ni z gruchy, ni z pietruchy!

– Ho ho ho – śmieją się dworzanie.

– Hi hi hi – to dworki.

Rach, ciach! Rusza limuzyn kawalkada. Ja na przodzie.

– Nie ma co – mówię do pazia. – Ładne mi wyszykowaliście hurtowe szczęście.

Paź rzęsy trwożliwie unosi, przypochlebny wbija we mnie ślip. Całą mnie swoim ślipiem oblepia.

A ja nagle pac szofera po czerwonym karku.

– Won mi stąd! Sama poprowadzę. Siadam za kierownicą, tu gaz, tu hamulec. Wciskam gaz do dechy.

Dworki wrzaskliwe piski wydają ze strachu, piskliwe wrzaski dworzanie. Co mi tam, niech piszczą, niech się boją.

Zakręt. Dobrze. Zobaczycie tchórze, jak królewna zakręt w pełnym gazie ścina. Aj! Oj! Już mnie kierownica nie słucha. Przez pola lecimy, przez lasy. Patrzę… samochód w pędzie szalonym wali bokiem w jakieś baraki blachą falistą, smolistą kryte. W budyneczek odrapany z krzywym kominem. Jeszcze tylko szyld widzę, poharatany przez wiatr i deszcz, w słońcu wyblakły.

DEUS KOSMADEUS BAX SPÓŁKA Z O.O.

TraCH!!!

Oślepiający blask.

Wbijam się w gęstniejącą ciemność…

Wstać chcę, nie mogę. Ach, to Tadzio przez sen pierzyną mnie przywalił.

Wstaję. Przede mną droga ślini się ślisko w poświacie księżyca.

Pójdę nią. Już tam na mnie czekają z widłami.

O, tu tatuś śpi, a tu mamusia. Chrapią.

Nie gniewajcie się na mnie, nie płaczcie. Nie ma po kim. Po co wam w domu taka hydra parszywa z pomarszczonym mózgiem.

Cicho Zenusiu, cicho. Chodź, maleńki, bez ciebie mnie tam nie wpuszczą. Przysięgłam na twoje życie, że nie znienawidzę. Tutaj nigdy byś nic nie widział, a w niebie zobaczysz gwiazdeczki, słoneczko i wszystko. Tylko kawałek mnie odprowadzisz, zaraz mi cię aniołki zabiorą. Złap mnie mocno za szyję. Jak tu na balkonie cieplutko, jak pięknie. Widzisz? Już nogi przełożyłam przez poręcz. Ach, ty przecież nie widzisz. Zaraz wszystko zobaczysz.

Zaraz tam pofruniesz.

Lecimy.

Zenuś coraz lżejszy, i ja coraz lżejsza.

Już nie ma przy mnie Zenusia.

A ja… ciągle mnie ubywa. Jestem coraz lżejsza, już od powietrza lżejsza. A jednak coraz bardziej ciężka. Czym bardziej tam mnie nie ma, tym bardziej tu jestem.

Frunę przez czarną pustkę kulista i ciężka, ciężarna żarem, co w środku mi wzbiera. Zaciskam łono, by się krzyk płodu ze mnie nie wydostał. Cóż to za poród, co na tym polega, by nigdy nie urodzić, choć ciągle rodzić i rodzić, walczyć wiecznie z żarem, co wzbiera. W blasku Ojca, w kręgu Ojca, krążę posłuszna gwiazdką wśród gwiazd tańczących, sióstr moich. Pełna zuchwałej pokory, w radosnym cierpieniu, spokojnie drżąca, milczę.

1988 rok wrzesień

53
{"b":"90011","o":1}