Литмир - Электронная Библиотека
A
A

KSIĘGA DRUGA

Dwa dni nie było mnie w szkole. Trzeciego dnia przychodzę z zaświadczeniem wypisanym własnoręcznie przez moją mamusię, że: „córka Maria Kawczak bardzo źle się czuła w związku ze swoim zdrowiem, z poważaniem, Sława Kawczak”.

Bo moja mamusia Sława ma na imię.

Pilnowałam, by żadnego błędu nie zrobiła, ale były tylko cztery wyrazy, w których można było go zrobić, więc konsultacje przeszły bez używania słownika ortografii.

Siedzę w ławce sama. Kasi oczywiście nie ma w szkole. Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem, że już nie przyjdzie ani razu przez te kilkanaście dni które zostały do końca i nawet po świadectwo ukończenia szkoły podstawowej przyśle swoją mamę, a może pannę Zenobię.

Zresztą… co mnie to obchodzi.

Na dużej przerwie podchodzi do mnie Ewa Bogdaj i pyta, co się dzieje z Kasią. Mówię, że jest chora.

– To wiem. Wczoraj była jej mama, przyniosła zwolnienie, widziałam, jak rozmawiała z panią Turską. Ale na co jest chora?

– Jeszcze nie wiadomo – mówię. – To coś bardzo skomplikowanego.

– Wyobrażam sobie – mówi Ewa, uśmiechając się prawie że niezauważalnie. – Bo wiesz… bardzo się o nią martwię.

I zakłada rękę za szyję. Zawsze mi się podobał ten jej gest.

– A może wolałabyś, żeby umarła? – pytam.

– Ty coś sobie ubzdurałaś na mój temat – mówi Ewa. – A ja wcale nie jestem taka, jak myślisz.

– Skąd wiesz, co myślę? – pytam i leciutko się uśmiecham uśmiechem lustrzanym do jej wcześniejszego uśmiechu.

– A co myślisz?

– Może to samo, co ty…

– Tak? Bo ja właśnie myślałam, że jesteś bardzo fajna.

– To dziwne – mówię. – Bo ja właśnie myślałam, że jesteś bardzo fajna.

Ewa wybucha śmiechem.

– To wychodzi na to, że obie jesteśmy fajne – mówi.

– To wychodzi na to, że obie jesteśmy fajne – powtarzam. Ewa spogląda na mnie podejrzliwie.

– Bawisz się w papugę?

– Bawisz się w papugę? – powtarzam. Ewa poważnieje. Zagryza dolną wargę. Nic nie mówi. Ja też zagryzam dolną wargę, też nic nie mówię. Wydymam usta identycznie jak ona. No i która z nas jest która? W tym momencie zaskakuje nas dzwonek. Korytarze pustoszeją. Tylko my dwie tu stoimy naprzeciwko siebie.

Jak to się skończy?

Nijak. Ewa wzrusza ramionami i odchodzi. Jest już w połowie korytarza, gdy rozlega się głośny gwizd. To ja gwizdnęłam. Ewa przystaje, odwraca się do mnie. Patrzy na mnie z daleka. Uśmiecham się. I ona też się uśmiecha. Niepewnym, speszonym uśmiechem. To ma być ta Ewka Bogdaj, której tak się zawsze bałam?

Wybucham głośnym śmiechem, mój śmiech pracuje na wzmacniaczu echa.

Ewa znika w drzwiach klasy.

Stoję tu sama i zewsząd otacza mnie przezroczyste powietrze. Na lekcji fizyki poczułam na sobie jej spojrzenie. Odwróciłam się, umknęła oczami.

Idę ulicą Marii Konopnickiej. Słyszę gwizd. Patrzę, a to ona.

Siedzi na swoim wielkim, czarnym motorze po drugiej stronie jezdni i macha na mnie.

Podchodzę.

– Zawiozę cię do domu – mówi. – Chcesz? – Chętnie. Sadowię się z tyłu za nią, szukam oparcia dla nóg. A ona: – Obejmij mnie mocno, na zakrętach przechylaj się razem ze mną, a jak będę za szybko jechała, to ukłuj mnie brodą w plecy. To na ogół skutkuje. Ruszamy z hałasem.

Już nas tam nie ma.

Uliczka jedna, druga… i już rynek.

Ewa zatrzymuje motocykl przed bramą Kasi.

– Ja tu przecież nie mieszkam – mówię. Ewa zeskakuje z siodełka, stawia motocykl na widełkach.

– Wiem. Ale na pewno chciałabyś zobaczyć, co u panny Katarzyny Bogdańskiej.

– Fajno, dziękuję. To – cześć.

– Poczekam tu na ciebie.

– To może długo potrwać, może do wieczora… nie wiem. – Nic nie szkodzi. I tak nie mam nic do roboty. Obiecałam, że cię odwiozę do domu.

– Poradzę sobie. Jakiś mądry człowiek wymyślił autobusy.

– Nie był taki mądry jak ten, co wymyślił motocykl – odpowiada z uśmiechem. – Poczekam.

– Dobrze, wrócę za pół godziny – mówię. – To na razie.

I wchodzę do bramy.

Idę schodami do góry.

Już drugie piętro, ale przecież nie nacisnę dzwonka. Trzecie piętro i czwarte. Na dach wychodzę.

Dach jest płaski tutaj. To taki duży taras otoczony kamienną balustradą. Kiedyś tu byłam. Zrobiłyśmy raz z Kasią dwadzieścia samolotów z papieru każda po dziesięć, i urządziłyśmy zawody.

Samoloty krążyły nad rynkiem. Aż trzy wpadły do tego samego otwartego okna po drugiej stronie rynku. Wszystkie trzy były moje.

A Kasi jeden pojechał na odkrytej przyczepie ciężarówki. Inny wzniósł się wysoko i zginął nam z oczu w chmurach. Żaden nie traf ił do tego okna, gdzie były trzy moje.

Później wracałam do domu i widziałam dzieci, bawiące się naszymi samolotami. I byłam bardzo szczęśliwa, że się nie zmarnowały, że jeszcze latają, i że może nawet znajdzie się wśród nich taki, który będzie latał jeszcze jutro i pojutrze.

Podchodzę do balustrady i patrzę w dół, na Ewę, taką stąd malutką przy swoim malutkim motorze. Mija pół godziny, mija czterdzieści minut, ona nie odjeżdża.

Schodzę.

– Katarzyna umarła – mówię z grobową miną. Ewa. patrzy na mnie. Jej oczy nieruchome jak u lalki. Jej rozchylone usta zamrożone w pół słowa.

Ojej, co to się stało? Gdzie się podziała Ewa? O, u moich stóp leży.

– Proszę pana – mówię – tu dziewczynka zemdlała.

Pan bierze ją na ręce, niesie do fontanny. Ja idę za nim. Już całe zbiegowisko przy nas. Chlapnęłam jej wodą w twarz. Otwiera oczy.

Siada na murku i brzegiem bawełnianej koszulki ociera twarz z wody.

Już się wszyscy rozeszli. Ewka jakaś niemrawa, muszę ją znów rozruszać.

– Uwierzyłaś? – pytam.

Podnosi na mnie swoje oczyska. Białka w nich białe, aż niebieskie, źrenice czarne, aż granatowe. Chyba się pomyliłam, to jakaś zwyczajna, dobra dziewczynka.

– U Katarzyny wszystko w porządku – mówię. – Pojechała do babci, do Sobótki.

Ewa wciąga głęboko powietrze. Jej buzia ożyła.

– Nieźle mnie wpuściłaś – mówi. – Masz fantastyczne żarty.

– To taka zabawa, nazywa się „naciskanie klawiszy”, Spodobała ci się?

– Bardzo. Musisz mnie tego nauczyć. Pstrykam palcami.

– Już umiesz.

Nie minęło pięć minut, a jesteśmy już na mojej ulicy. Autobus wlecze się pół godziny.

– To mój blok – mówię. Ewa hamuje, podjeżdża pod bramę. Zsiadam. A Ewa:

– Jeśli masz trochę czasu… mogłybyśmy jeszcze pojeździć. Pewno, że mam czas. Mam go bardzo dużo. Przecież teraz jestem na próbie do akademii, a potem będę doglądała chorej Kasi.

– Mam – mówię.

– A nie boisz się jechać ze mną?

– Dlaczego?

– Nie za szybko jeżdżę?

– Właśnie chciałam się ciebie zapytać, czemu tak się powoli wlokłaś.

– Ty wiesz chociaż co to za motocykl? Popatrz.

Ewa pokazuje palcem złote litery na błyszczącym, czarnym baku. „YAMAHA”. No proszę, jak to wszystko ładnie idzie parami. Fontanna błyszcząca w słońcu też już dwa razy była. Niech się jeszcze tylko pokruszy druga lodowa chmura i będzie można powoli zamykać sklep.

– Jamaha – czytam głośno. – Czy to po japońsku znaczy „żółw”?

– Pożałujesz – mówi Ewa i zsuwa na oczy ciemne okulary w gumowych oprawkach. – Wsiadaj!

Wsiadam, obejmuję ją mocno. Czuję pod palcami jej żebra i delikatne bicie jej serca, zagłuszone po chwili wibracją motoru.

Wolniutko dojeżdżamy do ulicy Wrocławskiej. Nagle Ewa podkręca gaz i zaczyna się wygłupiać między sznurami pojazdów, sunących w przeciwne strony.

Już Wałbrzych daleko za nami. Lecimy z jazgotem silnika i nawet nie wiem, czy jeszcze mamy szosę pod kołami, czy już lecimy w powietrzu ponad nią. Ogłuszona i ślepa, przytulam się do czarnej skóry Ewy kurteczki.

Drzewa migają jak sztachety parkanu.

Eksplodują z hałasem samochody tryskające z przeciwka.

Och, żeby już. Już, teraz, żeby już.

Trach i już!

Żeby już tam być!

Co się dzieje… ona zwalnia, hamuje. Stajemy na poboczu drogi.

Widzę dwa anioły w mundurach, w białych czapkach, w groźnych minach, które milicjanci na służbie noszą na twarzy, zapięte na pasek pod brodą…

– No, szanowne panie, koniec jazdy.

Schodzimy. Ewa zwalnia zatrzask podpórki. Anioły podchodzą bliżej. Jeden to blondyn z jasnym wąsem, drugi brunet z wąsem ciemnym.

– Poczekajcie chłopaki, niech odsapnę – mówi ze śmiechem Ewa Wyciąga z kieszeni kartonik w okładce. Podaje brunetowi. Ten czyta podnosi na nią wzrok.

– Nieładnie, pani Zdzisławo – mówi. Za takie rzeczy zabieramy pojazd.

– Jakie rzeczy, jakie rzeczy? – pyta Ewa słodziutko.

– Sto pięćdziesiąt na godzinę i brak kasków. To są właśnie takie rzeczy.

Panowie mają chyba popsuty radar – śmieje się Ewa. Zdejmuje ciemne okulary. Strzela oczami to na jednego, to na drugiego.

– Skąd się tu panowie wzięli, że ja panów nie znam?

– Na kolegium lepiej nas pani pozna – mówi blondyn.

– Ach, panowie milicjanci nawet jak żartują, to nie żartują – szczebiocze Ewa.

– Pani pozwoli kluczyk – mówi brunet. – Kochani, sekundeczka, dajcie mi się skupić – woła Ewa wyciągając kluczyk z motoru. Blondyn wyciąga rękę, Ewa odskakuje do tyłu.

– Zaraz, zaraz, muszę się z nim czule pożegnać – mówi i całuje kluczyk. Wrzuca go do górnej kieszeni kurtki. Kładzie tam obie dłonie, co wygląda tak, jakby trzymała je na sercu, i mówi żałośnie, ale z kokieterią:

– Ojej, panowie, może da się coś zrobić?… Mój mąż mnie zabije. Jest daltonistą, muszę go wszędzie wozić jego samochodem. A za takie głupstwo mogą mi zabrać prawo jazdy.

– Pani da ten kluczyk – mówi brunet. Ewa wydyma usteczka.

– Chłopaki, miejcie litość nad staruszką w ciąży. Milicjanci śmieją się.

– Nich się panie nie martwią – mówi blondyn. – Podwiozę na komendę samochodem, a kolega wypróbuje motor.

– Trudno – mówi Ewa. Grzebie w kieszeni, wyciąga kluczyk. Podaje go blondynowi. On zaciska dłoń, Ewa cofa rękę. Patrzę… ona dalej ma ten kluczyk. To co trzyma blondyn? Brunet podchodzi do niego, wyciąga rękę.

– Dawaj – mówi – jeszcze takim nie jechałem.

31
{"b":"90011","o":1}