Już cicho w bramie. Trzymam się za brzuch. To cud, że jeszcze żyjemy. Okazuje się, że i od śmiechu można umrzeć.
– Nasze torby – mówi Kasia. – Masz numerek?
– O Jezu, zostawiłam na stoliku – mówię i robi mi się gorąco. Jak ja tam teraz wrócę? Taki wstyd.
– Nie przejmuj się, ja pójdę – mówi Kasia i wraca do kawiarni. Och, jaka ona jest odważna. I jaka wesoła. To czemu wtedy, w szkole, płakała?… Na pewno musiała mieć jakiś powód. Ale przecież teraz jest wesoła. Inna sprawa, że jak się zamyśli, to zaraz robi się smutna. Dlaczego? Bardzo bym chciała wiedzieć, ale przecież nie zapytam. Może mi sama powie? Tyle pieniędzy zapłaciła, a ja wypiłam tylko pół soku. A ona jeszcze mniej i lodów nie zjadła do końca. Dobrze, że chociaż ja zdążyłam zjeść swoje, mniej się zmarnowało.
– Minka! – woła ktoś. – Minka! – To ktoś z kawiarni woła. – Minka! To głos Kasi. Zaglądam do szatni, a Kasia stoi przy ladzie i macha na mnie. Racja, Minka to przecież ja. Wchodzę.
– Masz te dwadzieścia złotych? – pyta Kasia.
– Mam.
Wyciągam z kieszonki sukienki cały mój majątek.
– To zapłać pani za szatnię – mówi Kasia – bo ja wydałam wszystko, co miałam.
Daję pani za ladą dwadzieścia złotych, Kasia bierze swoją torbę, ja swoją teczkę, i wychodzimy.
Znów jesteśmy w rynku. O, słoneczko wyszło.
Po gradzie ani śladu, suche ulice. Stoimy i patrzymy na dzieci, które gonią się wokół fontanny.
Idziemy sobie powoli, mijamy Dom Książki.
– Wstąpimy? – pyta Kasia.
– Możemy – mówię. Wchodzimy. Ja zatrzymuję się przy drzwiach i oglądam książki leżące pod szybą. Kasia w głębi księgarni grzebie w tych wyłożonych na ladę. Kiwa na mnie palcem. Podchodzę. Pokazuje mi duży album i mówi:
– Ja się zabiję.
– Co się stało? – pytam. Kasia otwiera album. W środku kolorowe obrazki.
– Popatrz – mówi Kasia z zachwytem.
– Bardzo ładne – mówię.
– Genialne – mówi Kasia. – Szkoda, że już nie mam forsy przy sobie. Cholera, szkoda.
Kładzie album z powrotem na ladę. Patrzę na cenę. Trzy i pół tysiąca złotych.
Ojej – mówię z żalem – po co myśmy jadły te lody i piły te soki… Akurat by ci starczyło.
– Głupstwo – mówi Kasia. – Wiesz co, idź do tej dziewczyny i zapytaj, czy jest książka pod tytułem „Przeminęło z wiadrem”?
– Dobrze – mówię, podchodzę do pani sprzedawczyni i pytam: – Przepraszam, czy jest książka pod tytułem „Przeminęło z wiadrem”? Co? – pyta pani.
– „Przeminęło z wiadrem”, czy jest?
Pani śmieje się. Podchodzi do uchylonych drzwi na zaplecze i woła przez śmiech: – Zocha, tu jakaś dziewczynka pyta, czy jest „Przeminęło z wiadrem”!
Zza drzwi dolatuje śmiech tamtej drugiej, niewidocznej pani. I słychać głos: – Powiedz jej, że było, ale przeminęło z wiatrem! Pani sprzedawczyni odchodzi od drzwi, rozkłada ręce i mówi do mnie: – Przeminęło z wiatrem.
– To nie ma?
– Nie ma – mówi pani i śmieje się.
– Dziękuję – mówię i wracam do Kasi. Ale Kasi nigdzie nie ma. Wychodzę z księgarni. Na ulicy też jej nie ma. Poszła sobie? Dlaczego? Nie, jest. Stoi w bramie obok. Podchodzę. Ojej, ona ogląda ten album. Robi mi się gorąco ze strachu.
Wzięła album i nie zapłaciła.
Zaraz zadzwonią na milicję i ją złapią. A mnie razem z nią. Boże, to wszystko przez te lody i soki. Ale to nie ja ukradłam album, to ona. Ja go nie mam, ja nic nie wiedziałam.
Rozglądam się.
Jeszcze nikt z księgarni za nami nie wybiegł. Kaśka ogląda album, nie widzi mnie. Szybko odchodzę.
Idę ulicą.
Zaraz ktoś za mną krzyknie.
Nie wytrzymuję i skręcam w najbliższą bramę. Chowam się między drzwiami a ścianą. Wsuwam się jak najgłębiej. Ciemno tu.
A jak będą przeszukiwać najbliższe bramy?
Boże, Boże, co ja im powiem? Wsadzą nas do poprawczaka. Opiszą w gazecie. Co ja powiem mamie? Muszę stąd wyjść i uciec. Ale jak będę uciekała, to na pewno mnie złapią. Zawsze goni się tego, kto ucieka. A może już tam stoją i czekają, aż wyjdę?
I po co ja do Kaśki podchodziłam? Żebym wiedziała, że nie płacze, to bym nie podeszła. Skąd miałam wiedzieć, że jest elementem z marginesu społecznego?
Mogłam się domyślić. Tak się przecież nie ubierają normalne dziewczynki. Wszystkie dziewczynki w klasie były ubrane normalnie, tylko ona inaczej, jak jakaś Cyganka. No tak, Cyganki tak się ubierają. Ona jest Cyganką, to wszystko wyjaśnia. Mamusi raz Cyganka ukradła sweter ze sznurka. A ja się dziwiłam w kawiarni, skąd wzięła tyle pieniędzy. Po prostu je ukradła. Ale przecież Cyganki nie są blondynkami. No tak, ale mogła się ufarbować. A może ją Cyganie porwali, jak była malutka? Myślałam że będę miała przyjaciółkę, tak się cieszyłam, a okazało się, że to złodziejka.
Na ulicy cicho, nikt nie krzyczy. Może nie zauważyli? Dzięki Bogu.
Odczekam jeszcze trochę i wyjdę jakby nigdy nic.
Ona już na pewno sobie poszła. Jak to dobrze, że nikt ze szkoły nie widział mnie z nią. Byłyśmy razem tylko w kawiarni i w Domu Książki. A co zrobię, jak podejdzie do mnie w szkole i zacznie rozmawiać?… A tam, odpowiem coś i udam, że się spieszę. A jeżeli już ją złapali i ona powiedziała, że to ja pomagałam jej kraść?
Cóż, nie pozostanie mi nic innego, tylko samobójstwo. A to przecież grzech śmiertelny. Mamusia nie przeżyje pogrzebu bez księdza. I nie pójdę do nieba, będę musiała smażyć się w piekle.
Ojcze nasz któryś jest w niebie święć się imię Twoje przyjdź królestwo Twoje bądź wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi chleba naszego powszedniego daj nam Panie i odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom i nie wódź nas na pokuszenie ale nas zbaw od wszystkiego złego…
Ktoś wszedł do bramy.
Na pewno milicja. Przekładam teczkę do lewej ręki, żegnam się szybko i zamykam oczy. Amen. W tym momencie z ręki wypada mi teczka, bo w tych nerwach za słabo ją złapałam. Tracę równowagę, opieram się o drzwi. Otwierają się, skrzypiąc.
W bramie, kilka kroków ode mnie, stoi ona. Jest poważna, całkiem inna, niż do tej pory. Nie odzywa się, tylko patrzy na mnie i wydyma usta.
Schylam się po teczkę. Jest mi strasznie smutno. Jeszcze tak niedawno śmiałyśmy się razem… a teraz…
– Co tu robisz? – pyta.
– Nic – mówię.
– Szukałam cię wszędzie – mówi ona. – Byłam w księgarni, chodziłam po rynku… Czemu się schowałaś?
Nic nie mówię, bo co mam powiedzieć. Na pewno kłamie, że szukała mnie w księgarni. Ale skąd wiedziała, że się tu ukryłam? Podchodzi do mnie.
– Ubrudziłaś się – mówi. Spoglądam po sobie. Cały rękaw sukienki biały od ściany. Zaczynam go czyścić. Ona patrzy, milcząc. Trąc rękaw, mówię:
– Cześć, muszę już iść.
– To sobie idź – mówi ona. Już jestem przy progu, gdy słyszę za sobą: – Poczekaj! – Podbiega, bierze mnie za ramię. To ja mówię: – Naprawdę muszę iść. Mamusia kazała mi przyjść zaraz po szkole.
– Całą sukienkę na plecach masz białą.
Zaczynam się czyścić z tyłu, tam przynajmniej, gdzie mogę dosięgnąć.
– Nie, nie – mówi ona – to nic nie pomoże, tak cię nie puszczę. Chodź do mnie, dam ci szczotkę.
– Gdzie? – pytam.
– Do mnie – mówi i ciągnie mnie w głąb bramy. Czego ona ode mnie chce?
– Dlaczego tu? – pytam.
– Bo tu mieszkam – mówi ona. Tutaj mieszka? Idę z nią, coraz tu ciemniej. Zatrzymuję się przed schodami.
– Tutaj mieszkasz? – pytam z niedowierzaniem. Ona uśmiecha się.
– Schowałaś się do mojej bramy – mówi, łapiąc mnie za rękę. – No chodź, bo stracę cierpliwość. Dzień dobroci dla zwierząt nie trwa wiecznie.
Ciągnie mnie za sobą na górę. Na klatce schodowej drugiego piętra zatrzymuje się. Odwraca się do mnie. Promyk słońca ze świetlika pada akurat na nią. Jej włosy wyglądają tak, jakby płonęły. Uśmiecha się dziwnie i błyszczą jej oczy. Przyciąga do siebie moją rękę. Drętwieję ze strachu. Nie wiem, co mam zrobić. Jak wyrwę rękę i ucieknę, to i tak mnie złapie, rzuci się na mnie od tyłu. A ona zmienionym, chrapliwym głosem mówi:
– Powróżyć paniusi?
Więc jednak miałam rację. To Cyganka. Ona odwraca moją dłoń spodem do góry i podsuwa do swoich oczu.
– Ooo, jaka piękna linia życia – chrypi. – Tylko czemu tak nagle się urywa?
– Ale ja nie mam pieniędzy – mówię drżącym głosem. – Naprawdę.
– Może paniusia jajeczkiem zapłacić – mówi ona.
– Nie mam jajek.
– To co paniusia ma?
– Nic nie mam – mówię w rozpaczy. Ona świdruje mnie płonącym wzrokiem. Dyszy ciężko, ochryple.
– Niedobrze – mówi. – Taka elegancka paniusia, a nic nie ma. To może chociaż duszę paniusia ma?
Czuję, jak wali mi serce. Och, żeby już się tak obudzić. Ale to przecież nie sen.
Ona nagle puszcza moją rękę. Robi się malutka. Ach nie, po prostu kucnęła, grzebie w swojej torbie. Odchodzi, znika w ciemności. Nie mogę się ruszyć, nie mogę uciec. Zapala się światło, to ona zapaliła. Teraz podchodzi do dużych drzwi i wkłada klucz do zamka.
Patrzę, na drzwiach tabliczka: „LEKARZ CHORÓB WEWNĘTRZNYCH”.
– No chodźże – mówi ona. Podchodzę.
– Tu jakiś lekarz mieszka – mówię.
– Nie jakiś, ale jakaś – mówi ona. – I nie jakaś, a moja mama. Rzeczywiście. U dołu tabliczki napis: „Dr Karolina Bogdańska”. Drzwi otwierają się, wchodzimy do środka. Tu, w wielkim pokoju, na ścianach z desek wiszą piękne obrazy. Wokół stolika wielkie, jasne fotele. Z wysokiego sufitu zwiesza się żyrandol. Cały się skrzy jakby tysiącem brylantów. Tu drzwi i tam drzwi… ani jednego okna. Taki piękny przedpokój?
Ona otwiera szafę, gdzie wiszą ubrania. Podaje mi szczotkę.
– Tam jest łazienka – mówi, pokazując drzwi w końcu przedpokoju. – Trafisz sama, czy mam cię zaprowadzić?
– Trafię – mówię cicho. Podchodzę do tych drzwi, dotykam klamki, jest okrągła i lśni, jakby była ze złota. Oglądam się, Kasi już nie ma, zniknęła gdzieś. Przekręcam klamkę, w łazience ciemno. Cofam się. O, tu jest kontakt. Naciskam, zapala się światło. Wchodzę, zamykam drzwi za sobą. Jak tu pięknie. Ta łazienka jest trzy razy większa od mojego pokoju w nowym mieszkaniu. Podłoga z białych kafelków, ściany też z kafelków, ale z brązowych. I wszędzie lustra. Przysiadam na brzegu wanny. Jaka ja byłam głupia. Myślałam, że Kasia to jakaś Cyganka, a to normalna, bogata dziewczynka, w dodatku córka pani doktor.