Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Od czasu, gdy pochwaliła moją sukienkę, już więcej się do mnie nie odezwała. Niekiedy się odwraca i szepcze o czymś z Klaudią.

Klaudia jest wysoka i chuda. Ma długie, proste włosy i ciągle się garbi. Chodzi w dżinsach. Jak coś pisze, wysuwa z ust koniuszek języka. Ma bardzo ładny charakter pisma. Stąd widzę też, jak pisze Ewa Bogdaj. Szybko, ale niewyraźnie. Dziewczynka, która siedzi obok niej, ma na imię Magda. Ładna, pulchna buzia, dołeczki w policzkach i popielate włosy do ramion. Ona i Klaudia na przerwach chodzą wszędzie z Ewą. Ewa coś opowiada, a one się śmieją. Ewa chodzi tak, jakby tańczyła, jak baletnice w telewizji. Jest bardzo zgrabna, wcale nie wygląda na dziewczynkę, która chodzi jeszcze do szkoły podstawowej.

A ta dziewczynka, co się popłakała na pierwszej lekcji i już nie wróciła do klasy, nazywa się Bogdańska. Kasia Bogdańska. Zawsze przy sprawdzaniu obecności jako pierwsza wyczytywana jest Ewa Bogdaj, a zaraz po niej Bogdańska. I zawsze przy Bogdańskiej ktoś mówił, że nieobecna. A jak sprawdzała obecność wychowawczyni, to wstała Magda i powiedziała, że Kaśka uciekła z pierwszej lekcji.

Pani powiedziała: – Znowu – i westchnęła. Wtedy Magda spojrzała na Ewę, a Ewa na Magdę i się uśmiechnęły.

Interferencja światła?

To Marlena Pyzik jąka się przy tablicy, chyba zaraz dostanie dwóję. Coś trąbi za oknem, to klakson samochodu. Cichnie, i znów trąbi. Pani Zelenow robi dziwną minę. – Bardzo ładnie – mówi do Marleny. – Siadaj.

Marlena wraca do ławki, a pani wstaje, bierze dziennik i mówi:

– Posiedźcie teraz cicho, zaraz będzie dzwonek.

Wychodzi. Zostaliśmy sami. Robi się coraz głośniej, wszyscy pakują książki i zeszyty, bo to przecież ostatnia lekcja. Jakiś chłopak, chyba się nazywa Krempicki, woła od okna:

– Chłopaki, szybko, jej kochanek!

Po chwili prawie cała klasa tłoczy się przy oknach. Ktoś mówi:

– Kurwa, ale łysy.

Ewa wstaje, zarzuca torbę na plecy.

– Chodźcie – mówi do Magdy i Klaudii – co będziemy czekać. Wychodzą. Cały rząd ławek pod ścianą został pusty. Tylko ja tu siedzę. Pod oknami zamieszanie. Chłopaki siłują się. Wyciągam z kieszeni lusterko, poprawiam włosy i chowam lusterko. Zrobiło się ciepło, bo wyszło słoneczko. Wyschły wszystkie ulice. Wieje mocny wiatr, ale ciepły. Już po drugiej. Chodzę sobie i zwiedzam Wałbrzych. Domy są zabytkowe, pełno na nich różnych wyrzeźbionych figur. A co piętro, to inne okna. Ulice są albo z góry, albo pod górę. I jest tu ogromny kościół. Byłam w środku zmówiłam po trzy razy Ojcze Nasz i Zdrowaś Mario, łaskiś pełna. Teraz jestem w rynku. Na samym środku stoi fontanna. Tryskająca woda błyszczy w słońcu.

Nagle, patrzę…

Na ławce, niedaleko fontanny, siedzi dziewczynka z mojej klasy, ta, co się popłakała, Kasia Bogdańska. Tak, to ona. Siedzi tyłem do mnie, ale poznaję ja po czarnej chustce w żółte kwiaty narzuconej na plecy i po włosach, które błyszczą w słońcu tak samo jak fontanna. Głowę ma pochyloną nad kolanami, chyba znów płacze. Podchodzę bliżej. Zatrzymuję się. Może to nie ona? Nie, to na pewno ona. Siądę koło niej, może jej ktoś z rodziny umarł. Mnie też umarła babcia, to wiem, jak to jest, gdy ktoś umrze. Też płakałam cały dzień. A może nie chce, żeby ktoś widział, że płacze? Ale przecież człowiekowi robi się lżej, gdy ma się komu wyżalić. Podejdę. A jak mnie nie pozna? To trudno, to odejdę. Podchodzę, patrzę, ona wcale nie płacze. Jest pochylona, bo zapisuje coś w zeszyciku, leżącym na jej kolanach. Ale się wygłupiłam. Na szczęście nie widziała, że podchodzę. Już mam odejść, gdy ona podnosi głowę i spogląda na mnie. Robi mi się głupio, nie wiem, co powiedzieć.

– Ale masz minę – mówi ona i uśmiecha się. I nie śmieje się ze mnie, tylko się do mnie uśmiecha. Ach, jak cudnie się uśmiecha. I w tym momencie, nie wiadomo dlaczego, odczuwam wielką radość i już wcale nie jest mi głupio.

– Siadaj – mówi ona i pokazuje ręką miejsce obok siebie. Siadam, uciekam spojrzeniem na fontannę, w której, na moich oczach, gaśnie nagle słońce. Przełamuję się i spoglądam na Kasię. Ona jeszcze się uśmiecha i nagle cała ta radość, która jest we mnie, wybucha jak balon, gdy go ktoś nakłuje szpilką. Zaczynam się śmiać, całkiem bez powodu. Śmiejemy się teraz obie. Głośno, coraz głośniej. Śmiejemy się i śmiejemy, przestajemy, i znów się śmiejemy. Śmiejemy się, i już nie możemy przestać się śmiać.

No, już się nie śmiejemy, tylko oddychamy głośno, zmęczone tym śmiechem.

– A tak właściwie, to z czego się śmiałaś? pyta Kasia.

– Nie mam pojęcia – mówię – zapomniałam.

I znów obie w śmiech. Trzymając się za brzuchy, skręcamy się i nie możemy złapać tchu. Nagle bum!… Coś mnie w głowę walnęło. Patrzę do góry, z nieba lecą twarde kulki.

– Uciekamy! – krzyczy Kasia, łapie mnie za rękę i w nogi. Wbiegamy do bramy. W rynku popłoch, wszyscy uciekają, chowają się po bramach. Cały chodnik zasłany podrygującymi, chrzęszczącymi, lodowymi kulkami. Schylam się i jedną z nich podnoszę. Kładę ją na dłoni. Z bliska wygląda jak jajeczko małego ptaszka. Razem z Kasią patrzymy, jak się topi powoli. Już tylko trochę wody z niej zostało. Wycieram rękę o sukienkę.

Już się cały grad wypadał.

W rynku znów chodzą ludzie. Wszędzie biało od lodowych kulek, które robią się coraz mniejsze i mniejsze. Kasia ciągnie mnie gdzieś, wchodzimy w jakieś drzwi. To szatnia.

– Daj teczkę – mówi Kasia. Podaję jej moją teczkę, a ona ją razem ze swoją torbą podaje pani za ladą. Patrzę, to kawiarnia, jesteśmy w kawiarni. Nigdy nie byłam w kawiarni.

– Coś ty – mówię przestraszona, ale już jesteśmy w środku.

– Weź numerek – mówi Kasia i mnie zostawia. Siada przy stoliku pod oknem. Wracam. Pani daje mi trójkącik z blachy, na nim cyfra: 42. Idę do stolika, gdzie Kasia. Wszędzie siedzą ludzie, sami dorośli. Siadam. Za szybą okna, za firanką, widać rynek. Ktoś nagle mówi: – Słucham?

Przy naszym stoliku stoi pani w malutkim, białym fartuszku i spogląda to na Kasię, to na mnie. A Kasia mówi tak:

– Dwie duże porcje lodów z bakaliami, sok pomarańczowy i dwie szklanki.

– Sok tylko zagraniczny, w puszce – mówi pani.

– Innego nie pijam – odpowiada Kasia. Pani odchodzi.

– Ale ja mam tylko dwadzieścia złotych – mówię szybko, żeby Kasia zdążyła odwołać to, co dla mnie zamówiła.

– Ja cię zaprosiłam, więc się nie martw – mówi na to Kasia i odczesuje palcami do tyłu swoje włosy. Są śliczne. Trochę złote, a trochę różowe. I tak ich dużo, że można by nimi obdzielić ze cztery dziewczynki, a może nawet pięć. Kasia obejmuje kolano splecionymi dłońmi i garbiąc się lekko, spogląda na mnie.

– Wiesz – mówi – robisz tak śmieszne i słodkie minki, że chyba będę cię nazywała Minką. Chcesz, Minko?

– No.

– A ja mam na imię Katarzyna.

– Wiem – mówię. – Katarzyna Bogdańska.

– Skąd wiesz?

– Bo jak cię wyczytywali na sprawdzaniu obecności… to się domyśliłam, że to ty, bo nikogo innego nie brakowało. Kasia uśmiecha się i już ma coś powiedzieć, ale w tym samym momencie przychodzi pani, stawia na stoliku soki i lody i odchodzi.

– Smacznego – mówi Kasia i zabiera się do swojej porcji lodów. To ja też zabieram się do swojej. Jaka śmieszna, malutka łyżeczka. Lody są bardzo dobre. Najpierw znajduję w bitej śmietanie rodzynki. Potem wisienkę. Potem wyławiam kawalątek czekolady i na końcu taki żółty krążek z dziurką. Pyszny, nie wiem, co to jest.

Już zjadłam. Nic w pucharku nie zostało.

I dopiero teraz sobie przypominam, że jestem w kawiarni. Podnoszę oczy. Kasia grzebie w swoich lodach, nawet połowy jeszcze nie zjadła. Rozglądam się. To nic strasznego siedzieć w kawiarni. Wszyscy ze sobą rozmawiają, nikt na mnie nie zwraca uwagi. A gdyby weszła tu jakaś pani ze szkoły? Czyby miała do nas pretensję, że tu siedzimy? Nie wiadomo. Patrzę znów na Kasię. Ona wcale nie je, tylko myśli o czymś, chyba o czymś smutnym, bo jest smutna. Nabiera lody na łyżeczkę, przechyla ją i patrzy, jak spływają powoli. A ja bym się teraz napiła soku pomarańczowego, ale jakoś mi głupio wyciągnąć rękę po szklankę.

– Nie krępuj się – mówi Kasia, i, nie patrząc na mnie, podsuwa mi moją szklankę, a sama dalej grzebie w swoich lodach. Boże, przecież ja nic nie powiedziałam. To skąd ona wiedziała, co pomyślałam? Kasia podnosi głowę i mówi cicho:

– Nie przejmuj się, taka już jestem.

Na jej twarzy pojawia się dziwny uśmiech. Skądś znam ten uśmiech, ale skąd? Ktoś się już tak do mnie uśmiechał. Ale kto, i kiedy? A może misie śniło…?

Boże, czy to wszystko tylko mi się śni?

Kasia podnosi swoją szklaneczkę, upija łyczek. Ja swojego soku wypijam z rozpędu połowę.

Dzyń dzyń…!

To Kasia uderzyła łyżeczką o szkło. Jeszcze drży w powietrzu dźwięk.

– A pamiętasz, jak się śmiałaś? – pyta Kasia.

– Pewno – mówię i szybko odstawiam szklankę, bo znów zaczyna mi się zbierać na śmiech. I dzieje się ze mną to samo, co na ławce, zanim nie spadł grad. Śmieję się i nie mogę przestać się śmiać, choć wiem, że wszyscy na mnie patrzą. – Coś smutnego! – woła przez śmiech Kasia, bo i ona głośno się śmieje. A ja nic smutnego nie mogę sobie przypomnieć. Patrzę na Kasię, ona chyba też nic smutnego nie może sobie przypomnieć, bo aż się kuli od śmiechu. Zatykam sobie usta, nic nie pomaga, chyba zaraz umrę. Staje przy nas pani w fartuszku, ha ha ha, w takim malutkim fartuszku!

– Nie za głośno, panienki? – mówi, a Kasia parska śmiechem jeszcze głośniej i woła:

– Rachunek!

Pani wyciąga z malutkiej kieszonki swojego malutkiego fartuszka malutki rachuneczek, kładzie go na stoliku i mówi:

– Trzy tysiące siedemset osiemdziesiąt.

Ojej, tyle pieniędzy. Skąd Kasia weźmie tyle pieniędzy? Mogłam chociaż nie pić swojego soku to bym mogła oddać i byłoby mniej do zapłacenia. Z jednej strony się martwię a z drugiej chichram się już na całego. Kasia rzuca na stół pełno pomiętych banknotów. – Reszty nie trzeba – wykrztusza przez śmiech, zrywa się z krzesełka, łapie mnie za rękę i uciekamy do szatni. Z szatni wyskakujemy do bramy. Nikogo tu nie ma, można się spokojnie wyśmiać.

5
{"b":"90011","o":1}