Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Marysiu – mówi – nie uciekaj. Chcę ci pomóc.

Wskakuję do windy. Biegnę korytarzem. Wchodzę. Jak tu pusto. Jakie małe okno. Jaka brudna szyba. Podłączę się do prądu, szybciej umyję.

– Jajeczko! – woła ktoś. – Jajeczko!

Otwieram oczy. Przy mnie siedzi jakaś śliczna, śniada dziewczyna w białym szlafroku kąpielowym. Już wiem, kto to jest. To moja koleżanka z klasy, Ewa Bogdaj. Co ja tu robię? Co ja trzymam w ręce?

O, rąbek koca.

Ewa uśmiecha się do mnie.

– Majeczko – mówi delikatnie. – Już bardzo późno, dochodzi dwunasta.

Och jejku… Podnoszę się, siadam na kanapie.

– Już idę – mówię.

– Coś ty – mówi Ewa. – Będziesz spała ze mną, tapczan już posłany.

– Nie mogę – mówię – muszę iść. Mamusia by mnie zabiła.

– To zadzwoń i powiedz, że zostajesz u mnie.

– Nie mamy w domu telefonu – mówię. Wstaję. Chwieję się, taka jestem jeszcze zaspana.

– Proszę, zostań – mówi Ewa. – Przyszykowałam ci kąpiel.

– Naprawdę nie mogę.

Rozglądam się za moimi butami. Tutaj są. Przy kucam i je wkładam.

– Szkoda – mówi Ewa z żalem. – Tak się cieszyłam…

– Gdzie moja teczka?

– Gdzieś jest – mówi Ewa i wykrzywia usteczka w podkówkę. – Naprawdę musisz iść?

– Naprawdę.

– Nie mogę cię odwieźć, bo się właśnie wykąpałam. Zamówię ci taksówkę.

– Nie, nie, ja nie mam przy sobie pieniędzy – mówię. – Pojadę autobusem.

– Już nie jeżdżą autobusy – mówi Ewa. – Ja zapłacę. Siadaj, dzwonię po taksówkę.

Siadam. Ewa bierze telefon ze stoliczka i przychodzi do mnie, na kanapę. Patrzę, a to nie telefon, tylko sama słuchawka. Ewa wciska guziczki. Rozlega się sygnał. I następny. Czekamy chyba z minutę.

– Nic z tego – mówi Ewa – nikt tam nie podnosi. Będziesz musiała zostać.

– Nie, nie mogę – mówię. – Pójdę na piechotę.

– W takim razie poczekaj, zaraz przyjdę – mówi Ewa. Kładzie telefon i wychodzi z pokoju. Biorę tę słuchawkę, co jest całym telefonem. Naciskam guziczki.

Pip… piiip… piiiiiip… pip… piip…

Odkładam szybko telefon, jak oparzona. Co ja zrobiłam? Wykręciłam numer Kaśki, innego nie znałam.

Jak tu pięknie. Puszysty, turkusowy dywan przypomina łąkę, ale bardziej morze. Te przezroczyste fotele są chyba nadmuchane. Gdyby je ukłuć szpilką?… I takie cudne, białe szafeczki z listewek skośnie ułożonych. Na ścianach obrazy. Na nich śliczne, kolorowe dziewczyny o wielkich oczach.

Tapczan niziutki, trochę okrągły i taki wielki. Zmieściłabym się na nim razem z całą moją rodziną. I pościel taka śliczna, a tu trzeba już iść.

Drzwi na balkon uchylone. Wstaję i podchodzę do nich. Wsuwam głowę. To nie balkon, to taras. Widać drzewa w ogrodzie. Jak tu ładnie pachnie.

Odwracam się. Do pokoju wchodzi Ewa, a za nią jakiś wysoki, czarnowłosy chłopak.

– Poznajcie się – mówi Ewa. – To jest mój brat, Michał. A to jest właśnie moja Majeczka.

V

– Dobry wieczór – mówię.

– Cześć – mówi Michał. Jest bardzo podobny do Ewy, ale starszy i trochę inny, bo przecież chłopak.

– Michał cię odwiezie – mówi Ewa.

– Nie, nie róbcie sobie kłopotu. Pójdę na piechotę. Jest taka ładna noc…

– To może innym razem – mówi Michał – bo dzisiaj cię zawiozę. Wychodzimy we troje. W hallu leży moja teczka. Biorę ją i idę za Michałem. Ewa całuje mnie w policzek.

– Do jutra – mówi. Jest cieplutka i pachnąca.

– Do jutra.

Stoimy na progu. Patrzymy, jak Michał wyprowadza duży, biały samochód. Macha na mnie. Biegnę. Już siedzę w środku. Bardzo tu wygodnie.

– To gdzie jedziemy? – pyta.

– Na Piaskową Górę.

Samochód zaczyna warczeć. Wyjeżdżamy powoli. W drzwiach stoi Ewa w białym szlafroku i macha na mnie. Ja też do niej macham.

Jedziemy. Puste ulice. Gra muzyczka, bo Michał włączył radio. Nic do mnie nie mówi, ja do niego też nic. Tam idzie jakaś pani z panem. Chyba są pijani, bo krzywo idą. Świecą neony, jest cieplutko. Przez szparę nad szybą wpada wiaterek. Czuję, jak wygłupia się z moimi włosami. Delikatnie, jakby mnie głaskał.

– To tutaj – mówię nagle. – W lewo! Skręcamy.

– Ulica Rabiegi – mówię. – O, to chyba tam…

Michał już odjechał. Stoję sama na pustej ulicy i patrzę w górę.

Świeci się u nas w kuchni. Nie śpią, co to będzie? Wyżej, nad naszym blokiem, pełno gwiazd.

Nie wchodzę do bramy. Siadam na ławeczce przed blokiem i patrzę na gwiazdy. Mrugają do mnie. Przypomina mi się Ewunia w białym szlafroku, cała opalona. Widzę jej oczy… Jeśli to wszystko było prawdą, jeśli to nie był tylko sen, to ona mnie uratuje. Jest dobra. Myśli się o ludziach różne złe rzeczy, bo się ich nie zna.

A potem się ich poznaje i okazuje się, że są dobrzy.

Okazało się, że Ewunia mnie lubi. Ja też ją lubię. Chciałam, żeby mnie zabiła, a ona mnie uratuje. Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem.

Obroni mnie. Ona nikogo się nie boi.

Tylko nie wolno mi się przed nią zdradzić, jaka jestem naprawdę…

że jestem przeciętna i głupia. Będę musiała ciągle coś dziwnego wymyślać. Coś takiego, żeby jej się spodobało.

Ale co?

Kasia to by umiała… A jednak Ewunia jej nie lubi. A mnie lubi.

Tak ładnie pachnie. I jest śliczna i słodziutka jak laleczka.

A może jutro już się do mnie nie odezwie?

Szkoda, że wtedy poszłam siedzieć w ławce razem z Kaśką. Teraz siedziałabym za Ewunią i byśmy gadały i wygłupiały się we czwórkę.

Ale skąd wtedy miałam wiedzieć, że Ewa jest taka dobra…

Trudno, trzeba iść do domu, bo światło w kuchni jakoś nie gaśnie.

Przekręcam klucz i wchodzę do mieszkania. W kuchni siedzi mamusia.

– Dobry wieczór, mamusiu – mówię cicho. Staję w progu. Mamusia nie odpowiada, tylko czerwienieje z sekundy na sekundę. Och, żeby jej tylko z nerwów nie pękło serce. Tak głośno i szybko oddycha…

W ubikacji rozlega się szum wody. Wychodzi z niej tata w samych kalesonach, z rozczochranymi włosami. Spogląda na mnie i idzie do pokoju.

– Przepraszam – mówię do mamusi. Kiwa na mnie palcem. Podchodzę wolniutko. Zaraz mnie gwizdnie. Staję przed nią, przymrużam oczy i pochylam się trochę, żeby mogła mi dostać ręką do buzi. Ale jakoś mnie nie bije…

Do kuchni wchodzi tata. W ręce ma pasek od spodni na pół złożony.

– Ja nie mogłam wcześniej – mówię szybko. – Bardzo przepraszam, to się już nigdy nie powtórzy!

– Idź do okna – mówi tata. To idę, bo kuchnia maleńka i przy oknie jest więcej miejsca do bicia.

– Podciąg spódnicę – mówi tata.

– Tatulku, nie… Błagam, już nigdy tego nie zrobię. Ja naprawdę nie mogłam wcześniej wrócić, bo Kasia się bardzo rozchorowała i musiałam przy niej siedzieć.

– Do tego kłamie w żywe oczy – mówi mamusia. – Widziałam cię z balkonu, jak jeździłaś z chłopakiem motorem pod naszym blokiem.

– To nie był chłopak, to była Ewunia. Tylko, że była w dżinsach i miała krótkie włosy. Przysięgam…

– Podciąg, mówię – mówi tata, napinając pasek w rękach. Podciągam powoli spódniczkę, zbieram oburącz pliski. Zaciskam zęby. Tata mówi:

– Przekręć się trochę.

Staję do niego bokiem. Opada mi dół spódniczki, bo ręce zadrżały. Tata traci cierpliwość i nie czekając, aż znów podciągnę, wali mnie paskiem po łydkach. Ciach, plasnęło.

– Podciąg spódnicę! – krzyczy tata.

– Ciszej – mówi mamusia – bo Zenusia obudzisz.

– Powtarzam. Podciąg spódnicę i wystaw dupę, bo pachem po mordzie przejadę – mówi tata trochę ciszej.

Pochylam się. Nogi zaczynają mi drżeć i tak mi w nich gorąco, jakby je kto żelazkiem przypiekał. Tata bierze zamach, potrąca zlewozmywak, z którego spada szklanka. Szklanka brzęk, tata łup!

Odskakuję w ostatniej chwili i łapię za pasek ręką.

Szarpnęłam go i wyrwałam.

Tata wysuwa dolną szczękę. Idzie do mnie, wściekły. A mnie nagle całe gorąco z nóg przenosi się do głowy. Zaczynam krzyczeć.

– Zamknij mordę, cholero! – mówi tatuś. Podskakuje i mnie łup ręką po głowie. Odpycham go z całej siły. Potyka się, przewraca do tyłu, na podłogę upada. Wstaje zaraz i do mnie.

– Jeśli mnie dotkniesz – wrzeszczę – puszczę w nocy gaz i wszystkich otruję! Przysięgam na rany Chrystusa, puszczę gaz a potem podpalę! Cały dom wysadzę w powietrze!

Tata przestraszony, spogląda na mamusię. Patrzą teraz obydwoje na mnie.

– Zdurniała – mówi tata. Czuję, jak cała moja twarz wykrzywia się w grymasie.

– Spróbujcie tylko – mówię przez zęby. – Puszczę gaz, przysięgam. Tata kręci głową.

– No nie – mówi do mamusi. – Nie wytrzymam, zabiję kurwę.

– Weź siekierę i zabij – mówię. – Będziecie mieli jutro mięso na obiad! Lepsze, niż królicze!

Tata do mnie. Mamusia łapie go za gumkę od kalesonów.

– Zostaw ją – mówi – ona zdurniała.

– Już ja jej wbiję rozum z powrotem do głowy. Puszczaj!

Tata próbuje wyszarpnąć mamusi swoje kalesony, ale mamusia mocno trzyma, nie puszcza.

– Zostaw Jasiu – mówi. – Nie tykaj gówna, bo się uwalasz. Ty lepiej na nią popatrz. To przecież nie jest nasza córka.

Tata patrzy na mnie uważnie. A mamusia:

– Patrz, to jakaś obca dziewucha, jakaś artystka z Wariatkowa. Nasza Marysia nie miała takich długich włosów. I nos miała inny, bardziej przyklapany. I niższa była.

– Racja – mówi tata. – To co ona robi w naszej kuchni?

– Skąd mam wiedzieć? – mówi mamusia. – Przyszła… Chodź lepiej spać. Tylko weź i gaz dobrze zakręć w rurze.

Wstaje, ciągnie tatę za kalesony.

– Zostaw – denerwuje się tata. – Sam pójdę.

Wychodzą. Słyszę, jak tata pyta, gdzie klucz uniwersalny. Potem słyszę szuranie stołka w przedpokoju i stuk klucza w rurę. Odwracam się twarzą do okna, do mojego nocnego lustra. Nie ma w nim mojego odbicia.

Ktoś tam stoi za oknem. Zbliżam twarz do szyby, tamta dziewczyna też to robi, też chce mi się przyjrzeć. Kto to jest?

Kasiu, to ty?

Nic nie mówi, wpatruje się we mnie wielkimi oczami. Nie, to przecież nie Kasia. Trochę do Kasi podobna, ale całkiem inna.

33
{"b":"90011","o":1}