Литмир - Электронная Библиотека

Osobiście jestem zdania, że ktoś – dla porządku – powinien tam teraz dopisać: Nasz ukochany syn i brat się jednak odnalazł, a kolejne informacje na temat jego losów zostaną wyryte w tym miejscu za kilkadziesiąt lat, bo Jorgen prowadzi obecnie wyjątkowo zdrowy tryb życia (pod nadzorem lekarzy) i już raczej nigdzie nic będzie wyjeżdżał. Ubiera się ciepło, tak by nikomu nie przyszło do głowy wytykać go palcami i krzyczeć: Król jest nagi!

* * *

Darien mnie ostrzegał. Groził palcem… i w ten sposób także prowokował. Zupełnie jakby mnie wyzywał na pojedynek…

* * *

Najbardziej głośna była sprawa z początku lat 90.:

Pewien śmiałek, sponsorowany przez telewizję, wymyślił sobie, że przejedzie na motorze z Alaski na Ziemię Ognistą. Popatrzył na mapę i stwierdził, że zrobi to bez większego kłopotu, podążając cały czas Autostradą Panamerykańską.

Warto w tym miejscu wspomnieć, że ani on, ani telewizja, która miała wszystko filmować, nie byli zainteresowani zwiedzaniem krajów i kultur dostępnych na poboczach Panamericany – jedyne, co ich obchodziło, to ustanowienie rekordu prędkości. W tym celu można by oczywiście przez kilka miesięcy jeździć dookoła jakiegoś stadionu (byle tylko odległość się zgadzała), ale to oczywiście dużo mniej spektakularne niż łamanie ograniczeń prędkości w kilkunastu kolejnych państwach transmitowane do kilkudziesięciu innych państw na całym świecie przez kanał tematyczny dla młodzieży.

Z towarzyszeniem zachęcających wrzasków i gwizdów oraz obowiązkowego dymu spod opon, nasz śmiałek wystartował z Anchorage na dalekiej Północy Stanów Zjednoczonych. Kanada przemknęła mu na granicy pola widzenia, prawie niepostrzeżenie. W Kalifornii musiał znacznie zwolnić ze względu na tamtejszą policję, która nie zna się ani na żartach, ani na biciu rekordów (co najwyżej na biciu Murzynów pod okiem amatorskiej kamery wideo), więc na dobre rozpędził się dopiero w Meksyku. Ale za to jak!

W Acapulco czekali na niego z tequilą i solą już na dwa dni przed przyjazdem, a potem okazało się, że niepotrzebnie, bo przejechał trzy dni wcześniej, niż sam planował.

Kilka następnych krajów Ameryki Środkowej potraktował jak rodzaj szybkiego slalomu między słupkami granicznymi i wreszcie z pełnym impetem runął w gęstwinę Darien.

Trzeba przyznać, że wbił się dość głęboko…

I utknął. W dżungli i błocie.

Kompletnie zaskoczony i nieprzygotowany, bo do ostatniej chwili wierzył, że tam jednak jest jakiś asfalt. A przynajmniej szutrówka. No dobra, dukt. Cokolwiek!

Targał podobno ten swój motor przez kilka dni na plecach licząc na to, że błoto po kolana oraz strome góry wkrótce się skończą, ale się przeliczył. Wreszcie zawrócił. (Już bez motoru który wzięli Indianie jako część zapłaty za uratowanie [Przypis: Źródła mniej życzliwe plemieniu Kuna używają w tym miejscu słowa „darowanie”] życia.

W dwa tygodnie później kontynuował swoją wyprawę – na innym motorze – rozpoczynając jej drugi etap z Medellin. Sceny wsiadania na prom i omijania Przesmyku potraktowano nader pobieżnie. Miałem nawet wrażenie, że wstydliwie. A to przecież żaden wstyd utknąć w Darien.

To nie wstyd – to normalka.

BLONDYNKA I GRINGO

Myśmy utknęli baardzo, baardzo głęboko – w Paya, czyli indiańskiej wiosce – warowni położonej nad rzeką o tej samej nazwie. Zostaliśmy tam zatrzymani i uwięzieni.

Uwięziono nas dlatego, że stanowiliśmy zagadkę – Biali nigdy nie docierają tak daleko, a w każdym razie nie docierają tak daleko bez eskorty wojowników Kuna, i to w dodatku niepostrzeżenie. A nikt się nas w Paya nie spodziewał, bo nie pojawiliśmy się wcześniej w żadnej z wiosek Kuna leżących po drodze. Prawdę powiedziawszy celowo je omijaliśmy w obawie, że Indianie nas zawrócą z drogi. Chcieliśmy wedrzeć się po kryjomu jak najdalej w głąb ich terytorium. Tak daleko, żeby nasza ewentualna ekstradycja odbyła się nie z powrotem do Panamy, lecz na stronę kolumbijską.

Pomagał nam w tym pewien myśliwy zaprawiony w dyskretnym podchodzeniu zwierzyny. To on umiejętnie powymijał wszystkie warty ustawione po drodze, ale do wioski Kuna weszliśmy już bez niego. Uciekł, kiedy tylko zobaczył pierwsze szałasy i spacerujących między nimi wojowników.

Ten człowiek nie był tchórzem. Nie był też wariatem, i właśnie dlatego uciekł. W dżungli ucieczka rzadko bywa dowodem tchórzostwa – najczęściej jest przejawem mądrości odziedziczonej po przodkach.

* * *

Myśliwy pochodził z sąsiedniego plemienia o nazwie Chocó, które szczerze nienawidzi, a zarazem śmiertelnie boi się Kuna. Całą drogę opowiadał nam mrożące krew w żyłach historie na ich temat i serdecznie odradzał dalszą wędrówkę.

Chocó są ludem nadzwyczaj spokojnym, Kuna zaś – wyjątkowo wojowniczym. Oba plemiona od stuleci zamieszkują tę samą ziemię, a stosunki między nimi są na tyle normalne, na ile w tych warunkach mogą być. Przy czym normę wyznacza tu Pachamama – Matka Natura: Chocó czują wobec Kuna mniej więcej to, co wielki roślinożerny gatunek dinozaura czuł wobec ryczącego mu w twarz Tyranozaurusa. Z kolei Kuna na widok Chocó zwykle się uśmiechają. (Wyrazem twarzy przypominają wtedy nietoperza.)

Z podobnym uśmiechem zwracali się także do nas. Ale to było dużo później, a najpierw wynajęliśmy myśliwego.

Posłuchajcie…

KOŁO… PODBIEGUNOWE

Znaleźliśmy go w okolicach Yavizy. Miał porządną łódź wydłubaną z solidnego pnia, do tego motor, który bez przerwy się krztusił i gasł, ale ogólnie pomagał w wiosłowaniu, oraz beczkę paliwa. Przede wszystkim jednak był zawodowym tropicielem – a więc musiał dobrze znać okoliczne lasy i rzeki. Poznaliśmy to od razu po… kolorze jego skóry.

Indiańscy myśliwi korzystają powszechnie z soku pewnej dzikiej rośliny, którym smarują twarz oraz wszystkie odsłonięte części ciała. Ów sok daje efekt jak atrament, a więc świetnie maskuje pod względem optycznym. Ponadto, swoim zapachem zagłusza naturalną woń człowieka (oczywiście daleeeko mu do IPM). A na dodatek odstrasza insekty (jeśli się w to mocno uwierzy). Coś takiego, to dla myśliwych idealny kamuflaż.

Tyle że sok pozostawia wyjątkowo trwałe ślady – w kilka godzin po posmarowaniu skóra robi się czarna i pozostaje taka przez wiele następnych dni. Nie pomaga mydło, szorowanie piaskiem, żadne rozpuszczalniki ani detergenty – musi się złuszczyć. Myśliwi amatorzy nigdy nie stosują tej substancji – tylko zawodowcom nie przeszkadza, że tak długo będą czarni.

* * *

Po wypłynięciu z Yavizy, ruszyliśmy w górę rzeki oznaczonej na mapach jako Tuira.

Przez pierwsze kilka dni i ostatnie posterunki wojskowe, towarzyszył nam lekarz – oficjalny wysłannik rządu Panamy na te tereny. Był czymś w rodzaju naszej przepustki [Przypis: Władze, nauczone przykrymi doświadczeniami z przeszłości, starają się nie dopuszczać białych intruzów w głąb Darien] – on pokazywał wojskowym swoje dokumenty i paplał zmyślone głupstwa na temat międzynarodowej pomocy medycznej przybyłej właśnie z Europy, a myśmy płacili za jego transport i jedzenie.

Lekarz udawał się na trzy miesiące do osady Union, która jest umowną stolicą plemienia Chocó, a jednocześnie ostatnim miejscem, dokąd sięga władza państwowa. Zbudowano tam Ośrodek Zdrowia, czyli dwuizbowy domek kryty blachą falistą – w jednej izbie pan doktor mieszka, w drugiej trzyma lekarstwa, a leczy najczęściej na przyzbie, bo w słoneczny dzień robi się pod tą blachą gorąco jak w piekarniku.

Po odstawieniu go na miejsce, ogłosiliśmy wszem i wobec, żeśmy się już Darien naoglądali po dziurki w nosie i zawracamy. Mieliśmy nadzieję, że uwierzą.

Potem ruszyliśmy w dalszą drogę.

* * *

Przez wiele dni kluczyliśmy, kierując się w głąb dżungli. Korzystaliśmy z rzeczek i strumieni, czasem tak płytkich, że silnik trzeba było wyciągać z wody i odpychać się kijami. Kiedy indziej musieliśmy wysiadać z łodzi i ciągnąć ją za sobą na linie.

Kilka kolejnych nocy spędziliśmy w coraz mniejszych i rzadszych osadach plemienia Chocó. Zawsze przypływając po zmroku i odpływając przed świtem. W końcu przyjazny i życzliwy przybyszom lud Chocó został za nami – wpłynęliśmy do wrogiej krainy Kuna.

WROGA KRAINA

Nie chciała nas przyjąć – nagle skończyły się ryby w rzece, a potem nawet woda. Coraz dłuższe odcinki pokonywaliśmy ciągnąc pirogę po dnie.

Wtedy nasz przewodnik zarządził wędrówkę na piechotę. Porzuciliśmy łódź, wzięliśmy cały dobytek na plecy i ruszyliśmy w górę strumienia.

W powietrzu wokół nas było coś takiego… nieprzyjemnego. Miało się wrażenie, że tuż za plecami czai się ktoś wielki, szary i kosmaty. Lecz kiedy człowiek spoglądał przez ramię, widział tylko bardzo zmęczone, ale wciąż uśmiechnięte, oczy Blondynki.

Po kilku dniach, brodząc po kostki w wodzie, dotarliśmy do miejsca, w którym Indianin zatrzymał się, oznajmił stanowczo,, że dalej nie pójdzie i upomniał o swoją zapłatę.

Rozejrzałem się dookoła i powiedziałem, że przecież miał nas doprowadzić do wioski, a ja żadnej wioski nie widzę. Wtedy zgrzytnął zębami, ale ponieważ, jak każdy Chocó, był człowiekiem dobrym i uczciwym, podprowadził nas jeszcze kilkaset kroków stronią, prawie niewidoczną ścieżynką w górę błotnistego stoku. Aż do wielkiego zwalonego pnia, po którym przeszliśmy nad głębokim parowem i nagle… stanęliśmy na obrzeżach wioski. W oddali, między szałasami, przechadzali się wojownicy.

Zapłaciłem mu, a potem, kiedy chciałem uścisnąć na pożegnanie, stwierdziłem, że zniknął jak kamfora. W tej sytuacji między domostwa Kuna wkroczyliśmy już bez eskorty.

* * *

Powitanie zgotowano nam bardzo niechętne. Kobiety gwałtownie porzucały swoje przydomowe zajęcia i w pośpiechu umykały w ciemne czeluście szałasów. Po drodze zgarniały drobniejsze dzieci, a starsze wysyłały gdzieś w głąb wioski… jakby po pomoc. Za każdym razem towarzyszyła temu seria krótkich okrzyków. Potem zapadała nienaturalna cisza, która oblepiała nas nieprzyjemnie.

46
{"b":"89442","o":1}