Литмир - Электронная Библиотека

CZĘŚĆ 7 WYPRAWA NA BIEGUN DŻUNGLI

Biegun w dżungli?

Owszem. Nawet dwa – wschodni i zachodni.

O tych polarnych – północnym i południowym - wiedzą wszyscy, a o tropikalnych źródła milczą. Nie uczy się o nich w szkołach, nie wspomina w encyklopediach. Tylko wąska grupa specjalistów i zapaleńców wie gdzie ich szukać. To dlatego że bieguny tropikalne są mało oczywiste – nie da się ich zaznaczyć wbijając w ziemię słupek z flagą narodową pierwszego zdobywcy i pamiątkową tabliczką. Nie sposób tego zrobić z tej przyczyny, że biegun tropikalny to nie jakiś jeden, konkretny, precyzyjnie wytyczalny punkt na mapie, lecz pewien r e j o n. Obszar.

* * *

Żeby można było mówić o biegunie, muszą być spełnione dwa warunki:

1) biegun zawsze leży na końcu świata,

2) dookoła niego rozciąga się pustkowie o ekstremalnym klimacie.

Pustkowie w dżungli? Przecież w dżungli jest bardzo gęsto; raczej natłok niż pustka.

A kto powiedziały że na pustkowiu ma być pusto? Przeciwnie. Pustkowia nigdy nie są puste – tam jest pełno różnych rzeczy. Brak tylko ludzi, a kiedy gdzieś nie ma ludzi, to ludzie zaraz mówią „pustkowie”. Powinni raczej mówić „bezludzie”.

Antarktyka, Grenlandia., Australia, Atacama, Sahara, Gobi… – to wszystko pustkowia. Ale zapytajcie stałych mieszkańców dalekiej północy – Eskimosów – czy oni uważają, że u nich jest pusto? Najpierw opowiedzą wam o kilkudziesięciu gatunkach śniegu, a potem godzinami będą rozprawiać o polowaniu. Polowaniu na co? Na pustkę? Otóż nie – chodzi o setki różnorodnych gatunków zwierząt, ptaków i ryb.

Zapytajcie Beduinów z Sahary lub australijskich Aborygenów – oni z kolei opowiedzą wam o licznych odmianach piasku, rodzajach wydm i bogactwie roślinności na pustyni. Aha, i godzinami będą gadać o różnych rodzajach herbatek, które się u nich popija i na co która pomaga – a wszystkie zaparzone z miejscowych ziółek, których jest taka mnogość, że trzeba być baaardzo starą Indianką, żeby je umieć odróżniać. (I nie zaparzyć komuś omyłkowo Łysicy zamiast Porosta. Albo Porosta zamiast Pokurczu. Ewentualnie łodygi Twardziaka w miejsce pędów Miękiszki. [Przypis: Najbardziej tragiczny w skutkach był przypadek, gdy pewien nieporadny pustynny zielarz – uczeń szamana, ale dopiero początkujący – zaserwował całej wiosce wywar z kielichów Pijanicy zamiast z kiełków Piwonii. (Mogło też chodzić o korzeń Rozpusta zamiast pąków Wstydnika* – nie bardzo pamiętam, w każdym razie bal trwał do rana, a potem nikt już nic nie pamiętał, za to wszyscy szukali swoich ubrań.) [przyp. Autora] * Tłumaczenia nazw ziół dosłowne, przybliżone lub przypuszczalne – nigdzie w oryginale (hiszpańskim), nie występują uczciwe nazwy botaniczne, wszędzie tylko ludowe. Miękiszkę można więc równie dobrze przetłumaczyć na: Rozlazła, Breja albo Papka itp. [przyp. tłumacza]]).

* * *

Splątana dżungla, choć pełna roślin i zwierząt, jest pustkowiem.

Po dżungli można chodzić tygodniami i nie spotkać żywej duszy. Choć człowiek stale przedziera się przez różne gąszcze i stale słyszy wokół siebie odgłosy tropikalnego lasu, wycia małp, skrzeczenia papug, jazgot cykad, to jednak już po krótkim czasie ma wrażenie kompletnej samotności. Identyczne jak na pustyni. Identyczne jak w wysokich górach. I jak na lodowych równinach Antarktydy.

Dżungla tylko z pozoru wydaje się zatłoczona. Kto ją poznał od środka, wie jakie to przerażające pustkowie.

* * *

Ale żeby można mówić o biegunie dżungli, owo pustkowie musi być położone na końcu świata.

A gdzie on właściwie jest?

Na biegunie północnym? Bez wątpienia: tak!

Na południowym? Też.

A na szczycie Himalajów? Tak. Tam również, z całą pewnością, jest koniec świata. Świat to przecież – z grubsza rzecz ujmując – kula, ma więc wiele końców. Z lekcji geometrii wynika nawet, że nieskończenie wiele.

A z lekcji geografii? Jak rozpoznać, że się właśnie dotarło na jeden z nich?

To proste – koniec świata jest punktem, z którego nie sposób pójść nigdzie dalej. Kiedy staniesz na biegunie lub na szczycie Everestu i rozejrzysz się wokoło, stwierdzisz, że droga TAM skończyła się i zniknęła, i że od tej chwili wszystkie drogi prowadzą już tylko z powrotem.

Dlatego właśnie wyprawę do bieguna dżungli zostawiłem sobie na koniec tej

książki. [Przypis: Wcale nie twierdzę, że czas już wracać do domu, po prostu czasami milo jest wrócić, żeby ruszyć w kolejną wyprawę.].

* * *

Znawcy zagadnienia twierdzą, że dwa najtrudniejsze do przejścia obszary porośnięte tropikalną puszczą to Borneo (na półkuli wschodniej) i Darien (na zachodniej). Mówią, że kto tam dotrze i przeżyje – kto je pokona – ten zdobył biegun dżungli.

Z Polaków, na biegunie wschodnim był Jacek Pałkiewicz – o nikim innym nie słyszałem. Na biegunie zachodnim było nas dwoje – ja, gringo, i ona, Blondynka.

Posłuchajcie…

PRZESMYK DARIEN

Przesmyk Darien (Darien Gap) leży tam, gdzie Panama graniczy z Kolumbią. To ten cieniutki pasek lądu (w formie frywolnego wyrostka lub – jak twierdzą inni – pępowiny), który sterczy z górnego czubka Ameryki Południowej. Tamtędy Ameryka Południowa łączy się ze Środkową, a potem? trochę niepostrzeżenie, przechodzi w Amerykę Północną. Na mapach Darien wygląda mizernie i z tej przyczyny, kiedy to tylko możliwe, kartografowie go nie rysują – żeby nie psuł zgrabnego obrysu kontynentu.

Jednak w rzeczywistości jest to bardzo solidny kawał lądu pofałdowany w niewysokie, ale wyjątkowo strome góry, porośnięty tropikalną puszczą (jeden z ostatnich na kuli ziemskiej obszarów dżungli nietkniętych siekierą cywilizacji) i na dodatek – od strony kolumbijskiej – zatarasowany bagnami. Z powyższych powodów, Darien uchodzi za nieprzebyty. [Przypis: Oczywiście grupy miejscowych Indian od tysięcy lat przemierzają Darien w tę i z powrotem praktycznie codziennie, ale oni nie są ani podróżnikami, ani odkrywcami, więc się nie liczą.]

To przekonanie potwierdza choćby historia budowy Panamericany, czyli systemu dróg asfaltowych, który miał połączyć Ziemię Ognistą z Alaską.

Doborowe siły konstruktorskie z całego świata, ogromne buldożery i miliony dolarów pokonały Andy – góry wysokie, Amazonię – lasy szerokie i pustynie długie – jak Atacama – ale utknęły w Darien. Próbowały się przezeń przegryźć na kilka sposobów, lecz go nie zmogły. Wciąż trwa nieprzebyty. [Przypis: Oczywiście od wielu lat przemierzają go, praktycznie codziennie, karawany przemytników kokainy, które z Kolumbii kierują się nad Kanał Panamski, by tam zrzucić towar na jakiś statek, a samemu już bez bagażu, za to z solidnym rulonem dolarów w kieszeni, powrócić do domu samolotem. Ponieważ jednak te karawany składają się z Indian, a nie z podróżników i odkrywców, więc też się nie liczą.].

PANAMERICANA

W kilku miejscowościach po obu stronach Przesmyku do dziś sterczą z błota pordzewiałe wraki wielkich spychaczy z resztkami charakterystycznej żółtej farby do metalu. (Jest sprzedawana w puszkach z napisem: Maluj ostrożnie!!! Jak zaschnie, zdrapać trudno, a sama NIGDY się nie złuszczy.) Te wraki, to ślady międzynarodowej machiny, która połamała sobie w Darien zębiska, a następnie ze skamleniem wycofała się ryć gdzie indziej.

Zamorscy konstruktorzy zwijali manatki w poczuciu wstydu i klęski. Zrejterowali wszyscy – budowę podejmowało, a potem porzucało, kilka kolejnych Międzynarodowych Koncernów Drogowych.

Po każdej takiej ucieczce pozostawały pisemne usprawiedliwienia w postaci szczegółowych wyliczeń mających dowieść, że bardziej sensowne będzie utrzymywanie stałych przepraw promowych przewożących ludzi i towary dookoła Przesmyku niż stawianie autostrady na betonowych palach w poprzek tropikalnych bagien, dżungli i gór.

Poza wrakami żółtych machin, zamorscy konstruktorzy zostawili także pewne charakterystyczne ślady w lokalnej kulturze. Okoliczna ludność do dziś żywi przekonanie, że wszystkich przybyszów o białym kolorze skóry należy tytułować panie inżynierze (zamiast tradycyjnego gringo) oraz że praca inżyniera polega na drapaniu się w głowę, robieniu coraz bardziej strapionych min oraz nerwowym żuciu końcówek własnych wąsów.

Ponadto kilka razy na dzień w panach inżynierach coś narasta… wzbiera… dojrzewa… a w końcu wybucha. Wtedy zaczynają ciskać o ziemię drobnymi przedmiotami (czapka, okulary, fajka, rulony papieru) oraz przeklinać wszystko dookoła. Niektórzy przy tym mocno tupią nogami, wgniatając w błoto prywatne czapki, okulary i fajki oraz służbowe rulony papieru. (Wówczas lepiej się odsunąć, jeżeli nie chce się być ochlapanym.)

Żeby jakoś zakamuflować swoją wstydliwą porażkę, Biali uknuli międzynarodowy spisek kartograficzny, polegający na tym, że na większości map wyrysowuje się Autostradę Panamerykańską jako dumną czerwoną linię, która biegnie, i tu uwaga, n.i.e.p.r.z.e.r.w.a.n.i.e z Alaski aż na Ziemię Ognistą.

Owo „nieprzerwanie” istnieje jednak tylko na papierze. W rzeczywistości Panamericana nigdy nie została ukończona!

W samym jej środku brakuje sporego kawałka. Optymiści mówią o 200 kilometrach, a z moich doświadczeń wynika, że to raczej 500. Asfalt urywa się jakieś 60 kilometrów na południe od Panama City. Dalej biegnie stopniowo zanikająca żwirówka, potem droga polna, którą rozklekotane autobusy i ciężarówki terenowe starają się jakoś dobrnąć do osady Yaviza. (W porze obfitych deszczów na ostatnim odcinku autobusy zastępuje traktor albo muły)

Za Yavizą nie ma już nic. Nic co mogłoby przypominać drogę. Jakąkolwiek drogę, nie wspominając o Autostradzie.

Ale n.ie.p.r.z.e.r.w.a.n.a czerwona linia się tym nie zraża i biegnie sobie dalej – po mapie. Przecina nieprzebyte gąszcze, góry i bagna, czasami trafia (choć sama o tym nie wie) w leśne ścieżki wydeptane bosymi stopami Indian albo w strumienie którymi poruszają się wąskie czółna plemienia Chocó, i wreszcie dociera do miasta Medellin.

44
{"b":"89442","o":1}