Литмир - Электронная Библиотека

CZĘŚĆ 5 WYPRAWY DOOKOŁA KARAIBÓW

Morze Karaibskie – najpiękniejsze na świecie. A dookoła niego bardzo ciekawe lądy: od zachodu Ameryka Środkowa i jej Republiki Bananowe; od północy Kuba, Jamajka i Haiti; od wschodu łańcuszek tropikalnych wysp – Małe Antyle; a od południa ujście Orinoko i porośnięte dżunglą wybrzeża Ameryki Południowej.

Woda na Karaibach ma niespotykany nigdzie indziej odcień turkusu. Piasek bywa biały i miękki jak mąka, bywa też czarny – wulkaniczny – i szorstki jak pumeks, ale najczęściej jest złoty. Plaże ocieniają klasyczne palmy kokosowe, szeleszczące zielonymi pióropuszami liści.

Tuż przy ziemi palmowe pnie skradają się wytrwale w stronę morza – w pogoni za słońcem. Wyżej zaś, bliżej korony, tropikalne wiatry odginają je z powrotem w stronę lądu. Taki kształt pozwala bardzo wygodnie zawiesić hamak – najbardziej popularny na Karaibach rodzaj łóżka.

(Dla wielu osób hamak pod palmą to jednocześnie ich jedyny dom, ale mało kto z tego powodu narzeka ponieważ zwykle jest to świadomy w y b ó r, a nie przymus ekonomiczny.)

Ludzie żyjący nad tym morzem nigdy się nie śpieszą.

W żadnej sprawie.

A już szczególnie nie uprawiają pogoni za pieniądzem.

I zawsze są pogodni.

Nawet bieda jest tutaj uśmiechnięta, bo kiedy na Karaibach nie masz zupełnie nic, to i tak masz sporo: klimat, który nie wymaga butów, ani ubrań; tropikalne owoce, które rosną same, więc nie ma konieczności ich uprawiać, ba, nie trzeba nawet mieć własnego ogrodu ni pola – wystarczy pójść do lasu i rwać; a na obiad zawsze znajdzie się jakaś ryba, którą można sobie upiec na patyku przy ognisku z wyschniętych łupin kokosa.

Bardzo często zamiast ryby pożywieniem codziennym tutejszego biedaka bywa langusta albo ostrygi – zależy co się udało złapać jako pierwsze. Jeszcze tylko kilka kropel limony albo dzikiej pomarańczy, układamy jedzenie na liściu bananowca i gotowe – romantyczna kolacja, w romantycznym miejscu, za którą biedak nie płaci nic, a zagraniczny turysta chętnie odda bardzo wiele (i jeszcze dołoży napiwek).

Dlatego właśnie lata emerytury planuję spędzić na Karaibach. Ale to dopiero za wiele lat, tymczasem dziś odwiedzam je regularnie. Tak organizuję wszystkie moje wyprawy, żeby choć na kilka dni, zatrzymać się nad Morzem Karaibskim. Byłem tam już dziesiątki razy i zawsze wracałem szczęśliwy.

A poza tym, że pięknie, tam jest także… ciekawie.

Aha, i dobrze jest mieć ze sobą Tupet jak taran. [Przypis: Tupet jak taran, to rodzaj narzędzia psychicznego. Jego zastosowanie zostanie wkrótce zilustrowanie kilkoma przykładami. Generalnie służy on do pokonywania niebezpieczeństw i biurokratycznych utrudnień w podróży.

Autor opisał wcześniej użycie w podobnym celu tupetu zwykłego (przekroczenie granicy na książeczkę zdrowia, poprawianie wizy długopisem itp.). Tupet zwykły różni się jednak bardzo od tupetu jak taran. W przybliżeniu tak bardzo, jak pukanie w drzwi za pomocą ołówka różni się od pukania klasycznym taranem oblężniczym. [przyp. tłumacza]]

Posłuchajcie…

LOT NA KUBĘ

Pewnego razu nad ciepłymi falami Morza Karaibskiego zepsuł się samolot. Nieświadomy niczego siedziałem w środku i podziwiałem pejzaż za owalnym okienkiem. Jak okiem sięgnąć woda, zachodzące słońce i kilka maleńkich koralowych wysepek porośniętych palmami. A dookoła mnie wyje przeraźliwie i stęka rozklekotany Ił. Tego, że wyje ostatkiem sił, nie zauważałem. Robił to od chwili startu w Madrycie i wydawało mi się, że to po prostu normalny tryb pracy silnika.

Gdzieś tak w połowie drogi nad oceanem Atlantyckim spostrzegłem tylko, że pewna mała śrubka przytrzymująca płaty blachy na skrzydle wykręciła się lub obluzowała i lata nerwowo na wietrze. Istniało niebezpieczeństwo, że się jej w końcu łepek oderwie, a potem…

– Potem ten kawał blachy na skrzydle odfrunie – tłumaczyłem Stewardesie, którą wezwałem w trybie pilnym z prośbą, żeby o całej sprawie zawiadomiła pilota.

– Śrubka?… – popatrzyła przez bulaj, ale wcale nie byłem pewien, czy szukała wzrokiem śrubki, czy tylko udawała dla świętego spokoju.

– O, tam – pokazałem palcem.

– Aha! O rany, widzę – teraz była zaniepokojona, ale tylko przez moment. – No więc, jeśli chodzi o TĘ konkretną śrubkę, a nie o inne sąsiednie, to to jest taka konstrukcja. Ona zawsze lata. C e l o w o! – ucięła rozmowę i odeszła.

Postanowiłem myśleć o czymś innym…

* * *

Maszynę, którą leciałem (a może spadałem, ale w końcu spadanie to też rodzaj lotu) skonstruowano na początku lat sześćdziesiątych XX wieku. Dwadzieścia lat później Rosjanie uznali, że jest już kompletnie wyeksploatowana i musi iść na złom. Co dalej? Nic nadzwyczajnego – przekazali ją w darze Ukraińcom.

Ukraińcy latali kolejne kilka lat i po ponownym kompletnym wyeksploatowaniu oddali samolot narodowi kubańskiemu, który latał nim do chwili, którą właśnie zacząłem opisywać, czyli do trzeciego już kompletnego wyeksploatowania.

Dla porządku dodam, że „kompletne wyeksploatowanie” za każdym razem oznaczało, że maszyna ABSOLUTNIE nie kwalifikuje się do remontu i musi być złomowana. NATYCHMIAST!

Sposób złomowania przyjęto dość specyficzny, ale jednocześnie typowy dla gospodarki socjalistycznej tamtego okresu – Rosjanie złomowali na Ukrainie, Ukraińcy na Kubie, a Kubańczycy najwyraźniej postanowili złomować tam, gdzie akurat spadną. To, że siedziałem w środku, nie miało dla nich znaczenia.

* * *

Lewy silnik przestał wyć, zaklekotał niepokojąco, a potem coś z niego wypadło. I ZGASŁ.

Awaria nastąpiła w chwili, gdy pilot uprzejmie zawiadamiał, żeby zapiąć pasy i przygasić cygara -, bo właśnie podchodzimy do lądowania. Jakoś nie wspomniał, że odbędzie się ono dziobem w dół. W ciepłych falach mojego ulubionego morza.

Znowu postanowiłem myśleć o czymś innym… [Przypis: Próbowałem też NIE myśleć o tym, kto siedzi za moimi plecami. I dlaczego pachnie stamtąd przemoczonym futrem. Mimo wyjącego silnika słyszałem wyraźnie, jak ten ktoś nonszalancko gwiżdże przez szparę w przednich zębach.]

…ale o czym by tu? Może o cygarach, co to je mają poprzygaszać:

Najlepsze cygara na świecie są zwijane na spoconych udach kubańskich kobiet.

Wszyscy mówią, że to legenda.

A ja tę legendę widziałem na własne oczy. Mogę nawet pokazać, przy której uliczce w Hawanie. Ba, założę się, że jedna z postaci – pewna spocona Murzynka – do dnia dzisiejszego siedzi pod tym samym spłowiałym szyldem z napisem: „Cygara PRAWDZIWE” wymalowanym na kawałku dykty, i nadal skręca. Powiedzcie jej, że to, co właśnie robi to tylko bujda, a już ona wam wybije z głowy słowo „legenda”.

Prawdziwe cygaro to dzieło sztuki. Coś takiego zbrodnia gasić i wyrzucać w połowie długości – dlatego prawdziwe się jedynie przygasza, a potem zapala ponownie. [Przypis: Są jeszcze półprawdziwe, które zwija się spoconą dłonią na drewnianym stoliku, oraz zupełnie nieprawdziwe, czyli podrabiane – powstają w sterylnych warunkach produkcji masowej. Te ostatnie bywają bardzo… udatne. Ale dla znawcy są jak koncert na skrzypcach elektrycznych kontra stary dobry stradivarius.]

Nie jestem palaczem i nigdy nie byłem, a jednak cygar w moim życiu wypaliłem całe setki. To ze względu na specyficzne zasady obowiązujące na pokładach kubańskich linii lotniczych…

Zamiast posadzić palaczy z tyłu, a resztę ludzi z przodu i oddzielić te dwie grupy jakąś zasłonką, Kubańczycy stosowali (może jeszcze stosują, ale ja już ich liniami nie podróżuję) podział wzdłuż osi samolotu – lewa strona dla palących, prawa dla niepalących. A dym oczywiście miał to wszystko w nosie i leciał gdzie mu się żywnie podobało. Zresztą, on nie bardzo miał gdzie latać, bo było go tyle, że się raczej tłoczył w każdym dostępnym miejscu.

Jednej ze stewardes zadałem uszczypliwe pytanie: co będzie, gdy otworzę drzwi do toalety?

– Czy przypadkiem nie zostanę obsikany wodą przez automat przeciwpożarowy?

– Spokojnie, compańero, wszystkie detektory dymu zostały odłączone.

– A gdyby wybuchł prawdziwy pożar, to co?!

–  Na naszych pokładach nie może wybuchnąć.

– Są całkowicie niepalne – dodała rzeczowo i oddaliła się bokiem, to znaczy odwrócona pupą do palaczy, a przodem do mnie.

Dlaczego szła bokiem?

Bo widzicie, Kubanki bywają grube i chude, piękne i brzydkie, białe i czarne, ale wszystkie mają bardzo szerokie kości miednicy. Tak szerokie, że nie mieszczą się w normalnym przejściu między fotelami samolotu. To znaczy może by się zmieściły w Boeingu, ale mają do dyspozycji wyłącznie ruskie Iły, a Iły projektowano bez uwzględnienia takiego parametru jak „komfort”.

(Fizyczny przymus poruszania się bokiem miał swoje konsekwencje przy serwowaniu posiłków: najpierw karmiono pasażerów siedzących po jednej stronie samolotu, bo dopiero gdy stewardesy doszły do ogona, mogły się odwrócić przodem do pozostałych. Zawsze, gdy podziwiałem te manewry, kusiło mnie, żeby im rozdać stroje do krakowiaka.)

* * *

Wkrótce po tym, jak jeden silnik zgasł, stewardesy z uśmiechami na twarzach zaczęły roznosić butelki rumu. (Te ich uśmiechy wydały mi się mocno podejrzane, bo pojawiły się po raz pierwszy odkąd wystartowaliśmy.)

Dziwne – myślę sobie – zazwyczaj, kiedy samolot podchodzi do lądowania z b i e r a się napoje. Zazwyczaj też rum ścibią człowiekowi po kropelce, a nie rozdają flaszkami.

Nagle zaczęło jakoś tak inaczej rzęzić. I jakby trochę kiwać… Przypominało to desperackie próby unoszenia dziobu samolotu do góry, podczas gdy dziób zdecydowanie chce zacząć pikować.

Pasażerowie zaczęli się nerwowo wiercić. Tylko kilku zajęło się rumem, reszta była coraz bardziej…

– UWAGA – wrzasnęła jedna ze stewardes skupiając na sobie naszą uwagę. – Dzisiaj święto Fidela Castro, Wodza Naszej Rewolucji. Z tej okazji linie lotnicze Cubana de Aviación pragną wznieść toast: VIVA FIDEL! y CUBA LIBRE!

32
{"b":"89442","o":1}