Литмир - Электронная Библиотека

– VIVA! – odpowiedział zgodny chór pasażerskich głosów. Butelki poszły w ruch i wszyscy zaczęli myśleć o czym innym… Ktoś siedzący za moimi plecami przysunął się nagle i szepnął mi prosto w ucho! lądowanie na dnie morza to też lądowanie.

LĄDOWANIE

Wylądowaliśmy.

Z łomotem i bardzo twardo. Aż nam wszystkim żołądki grzmotnęły o pięty. Najwyraźniej resory pod nami właśnie przeszły w stan wiecznego spoczynku.

Za to hamulce działały wyśmienicie – gdyby nie ciasno zapięte pasy, pasażerowie powylatywaliby przez kabinę pilotów.

Potem okazało się, że hamowaliśmy tak gwałtownie ze względu na przejeżdżający pociąg. (Za pierwszym razem to się każdemu wydaje niedorzecznością – tory kolejowe w poprzek pasa startowego, a do tego szlaban, który zatrzymuje samoloty… – unikat w skali światowej. Kubańczycy powinni na to sprzedawać bilety.) Czekaliśmy dobre dziesięć minut zanim ociężała stalowa gąsienica złożona z przerdzewiałych cystern przetoczy się na drugą stronę lotniska.

Za oknem była typowa dla Karaibów styczniowa pogoda – silny wiatr, gęste chmury i około 30 stopni Celsjusza powyżej zera. Kilka reflektorów w oddali oświetlało gigantyczny napis wycięty z blachy:

AEROPUERTO INTERNACIONAL JOSE MARTI HAVANA CUBA

Poszczególne litery przyspawano do potężnej żelaznej konstrukcji, która pierwotnie miała chyba tworzyć most kolejowy albo horyzontalną wersję wieży Eiffla. Całość robiła wrażenie jakby ktoś planował tu co najmniej kosmodrom, ale potem się rozmyślił i zostawił tylko napis.

Pod napisem kulił się wstydliwie niepozorny, piętrowy baraczek – Budynek Portu Lotniczego – znany mi z kilku wcześniejszych wizyt. Podobno postawili go jeszcze Amerykanie w latach 50. – wtedy to było ich lotnisko – a używali najprawdopodobniej jako schowka na szczotki. Teraz mieścił salę odpraw i poczekalnię – na parterze, a na piętrze – salę tranzytową oraz sklepik – barek „Wyłącznie dla cudzoziemców”. (Na szczotki zabrakło miejsca, więc wszystko było niepozamiatane.)

Sklepik charakteryzował się tym, że choć towary oferowano tylko kubańskie, to pieniądze musiały być wyłącznie zagraniczne. Za głupią bułkę z serem kazali płacić dwa dolary, a za śniadanie lub kolację prawie dwadzieścia. Dzisiaj bym zapłacił, ale wtedy – w latach 80. – miesięczna pensja w moim kraju starczyłaby mi zaledwie na jedno takie śniadanie! Woziłem więc kanapki z Polski.

Woziłem też kieszeń pełną kompletnie bezużytecznych kubańskich pesos. Narodowy Bank Polski sprzedawał je turystom jadącym do Hawany. Były tanie, więc je kupowałem, choć nie miałem gdzie wydać. (Wtedy kupowało się wszystko co akurat można było kupić, bez względu na to czy było potrzebne.) Po kilku latach uskładałem w ten sposób niezłą fortunkę.

KOŁOWANIE

Właśnie ogłosili przez megafon, że samolot, którym poleciałem z Madrytu, już nigdzie nie poleci. (A miał lecieć dalej na półwysep Yukatan w Meksyku, a konkretnie do miasta Merida.) W związku z tym zamiast zwyczajowych kilku godzin, na przesiadkę miałem czekać aż półtora dnia! Byłem zły, bo mi nie zapewniono ani hotelu, ani posiłków, a na dodatek nie pozwolono wyjść na miasto i zapewnić sobie tego wszystkiego w trybie indywidualnym. No cóż – to była Kuba Fidela Castro, a ja byłem przedstawicielem narodu, który zorganizował „Solidarność”.

W ten sposób koło absurdu się zamknęło – do Republik Bananowych nie wpuszczały mnie dyktatury prawicowe, a na Kubę dyktatura lewicowa. Ci pierwsi dlatego, że byłem obywatelem kraju komunistycznego, a drudzy, bo antykomunistycznego. W obu przypadkach chodziło oczywiście o ten sam kraj – Polskę.

* * *

Podszedłem do barku „Wyłącznie dla cudzoziemców” i zamówiłem kolację.

Sprzedawca podsumował rachunek i mówi:

– Sześć pięćdziesiąt.

Na to ja mu bezczelnie wręczam siedem pesos i mówię:

– Reszty nie trzeba.

– A co to jest? – pyta głośno i niegrzecznie.

– Kubańskie pesos – odpowiadam słodko, ale zaczepnie. Dookoła nas było sporo ludzi czekających na samoloty. Wszyscy lekko znudzeni, więc z zainteresowaniem zaczęli się przysłuchiwać narastającej kłótni. A mnie właśnie o to chodziło – o publiczność.

– Ja tu tylko przyjmuję dolary! – warknął kelner. – Albo pan dajesz dolary, albo jedzenia nie będzie!

– A to ciekawe… na Kubie nie przyjmujecie kubańskiej waluty?… – Nie!

– No trudno… – w tym momencie teatralnym gestem wyciągnąłem z kieszeni banknot jednodolarowy -…ale proszę popatrzeć…

Popatrzyli oczywiście wszyscy, nie tylko kelner. Parę osób nawet podeszło bliżej, a ja rozpocząłem przedstawienie:

– Proszę popatrzeć na tego dolara. Co my tu mamy?… Portret prezydenta Waszyngtona. A co jest na banknocie jednopesowym?

Tłumek dookoła nas zgęstniał. Ludzie zorientowali się, że będzie jakaś draka.

– Na banknocie jednopesowym – zacząłem odpowiadać sam sobie – widzimy portret kubańskiego bohatera Jose Marti, a na odwrocie dodatkowo portrety towarzysza Fidela Castro oraz jego brata Raula Castro, ministra spraw wewnętrznych!

Przy słowach „ministra spraw wewnętrznych” uniosłem banknot w górę, jak transparent, po czym tubalnym głosem natarłem na kelnera:

– Czy pan ośmiela się wmawiać wszystkim tu obecnym naocznym ś w i a d k o m, że na Kubie jeden amerykański prezydent jest więcej wart od trzech największych kubańskich rewolucjonistów: Jose Marti! Fidela Castro! i jego brata Raula Castro, Ministra Spraw Wewnętrznych i Służb Specjalnych!?

Po tych słowach wokoło zapadła kompletna cisza. (Syczało w niej tylko trochę powietrze, po tym jak znacząco przeciągnąłem słowa „sssłużb” i „ssspecjalnych”.)

Wszyscy spoglądali wyczekująco na kelnera.

Ja najbardziej, bo wcale nie byłem pewien czy mój sposób zadziała. Mogło się zdarzyć, że za akcję wywrotową trafię do kubańskiego więzienia. I wtedy z całą pewnością nie wyciągnie mnie stamtąd polska ambasada, ponieważ były lata 80. i ta ambasada reprezentowała władzę dużo bliższą Fidelowi Castro niż mnie.

A jednak zadziałał. Tupet jak taran zawodzi baaardzo rzadko. (Jedynie w przypadkach, gdy trafia na stalowe nerwy.)

Kelner głośno przełknął ślinę. Sądząc po ruchach jego grdyki, mogło to być także jabłko w całości. Był blady jak ściana i mniej więcej tak stabilny jak galareta. Sztywnym ruchem sięgnął pod ladę i wyciągnął cennik.

W przeciwieństwie do wszystkich innych cenników, które już leżały na ladzie ten był napisany po hiszpańsku, a ceny podano w pesos. Popatrzyłem na nie i uśmiechnąłem się szeroko. Potem wyciągnąłem z kieszeni uciułany przez lata plik kubańskich pieniędzy i triumfalnie zwróciłem się do mojej publiczności:

– Szanowni Państwo, STAWIAM WSZYSTKIM!!!

Tylko raz w życiu byłem wstawiony – właśnie tego dnia – ale wtedy całe lotnisko było pijane. Nawet kelner. (A może on szczególnie.)

* * *

W pewnej chwili, jakoś tak nad ranem, wyjrzałem przez okno, a tam:

– Rany! Mój samolot kołuje właśnie na pas startowy!!! Poznałem go od razu, bo jedno ze skrzydeł miał pomarańczowe – albo świeżo przyspawane z jakiegoś innego samolotu, albo nowe i go jeszcze nie zdążyli pomalować.

No więc zrywam się na ten widok, łapię plecak i pędzę w stronę drzwi. A strażnik zatrzymuje mnie i uspokaja:

– Compańero, spokojnie, dla was podstawią inny, ten już nigdzie nie poleci. Jest kompletnie wyeksploatowany.

– To po co kołuje?

– Odsyłamy go do bratniej Angoli.

TUPET JAK TARAN

Było to całkiem niedawno, ale za co daleko stąd: za górami, za lasami i za oceanem – w jednym z krajów karaibskich. (Dokładniej nie objaśnię, ponieważ chciałbym tam jeszcze kiedyś pojechać.)

W pewnym małym miasteczku usłyszałem plotki, że na pasie startowym pobliskiego lotniska wojskowego,, ktoś bezczelnie uprawia marihuanę. Od lat!

Kiedy marihuana rośnie i dojrzewa, samoloty przez kilka miesięcy stoją uśpione pod plandekami. Łatwo wtedy zapomnieć, że jesteśmy na lotnisku – wszystko wygląda jak ogromna dzika łąka.

Pewnego dnia ktoś ją kosi i wówczas samoloty zaczynają latać – głównie na północ i głównie po północy - nerwowo i namiętnie, jakby przez kilka dni chciały nadrobić kilkumiesięczną bezczynność.

Potem znowu zapada cisza. I nowa marihuana rośnie sobie, dojrzewa, a samoloty nie latają.

Postanowiłem to sprawdzić. Niebezpieczeństwo było spore, ale pokusa jeszcze większa – gdyby udało mi się zrobić zdjęcia poligonu pełnego marychy, to zarobiłbym dość pieniędzy na tę i pewnie jeszcze na następną wyprawę.

Posłuchajcie…

Pół dnia maszerowałem wzdłuż pustej plaży. Co jakiś czas musiałem wchodzić do wody i opływać skały barykadujące drogę lądową. (Aparat miałem zapakowany w wodoszczelne pudełko.) W ten sposób, niezauważony przez nikogo wkroczyłem na poligon.

Pas startowy znalazłem bez kłopotu – jak wszystkie pasy startowe był płaski i duży. Długi na jakieś trzy kilometry i szeroki na mniej więcej 500 metrów. A obok niego drugi podobny!

– Niezłe poletko – pomyślałem patrząc na 300 hektarów marychy, która spokojnie falowała na wietrze.

Nikt jej nie pilnował, nikt jej nie poszukiwał, bo przecież tereny wojskowe były poza wszelkim podejrzeniem…

* * *

Wyciągnąłem aparat i zaczynam robić zdjęcia.

Zrobiłem niewiele, może ze dwie rolki, bo co tu właściwie fotografować – samoloty, ze zbliżeniami na godło państwowe i numery, łany marychy w tle, panoramka, wszystko pięknie widać, czas się zwijać…

W tym momencie z boku wyskakuje na mnie żołnierz z karabinem w ręku.

– STAĆ!!! – wrzeszczy i repetuje broń. – Co ty tu robisz, gringo?!

To jedna z tych sytuacji, które mogą się dla człowieka skończyć tragicznie – wojsko uprawiające marihuanę na pewno nie życzy sobie rozgłosu; wojsko uprawiające marihuanę, na pewno potrafi tak zastrzelić, żeby nikt nie usłyszał huku i nigdy nie znalazł zwłok – od odpowiedzi, której udzielę na pytanie: „Co ty tu robisz, gringo?” zależy moje życie.

33
{"b":"89442","o":1}