Литмир - Электронная Библиотека

Umiejętne wykorzystanie tych ścieżek i strumieni może człowieka pieszego zaprowadzić na drugą stronę Darien – do Kolumbii – tam z kolei, kierując się do Medellin, natrafi on na dalszy ciąg Panamericany (tym razem prawdziwej – zrobionej z asfaltu, a nie z farby drukarskiej), ale zanim się to stanie, trzeba jeszcze przekroczyć biegun dżungli.

Autostradą na pewno się nie da bo jej tam NIE MA!

Byłem, widziałem – wiem! Veni, vidi, vici.

[Przypis: Przyszedłem, zobaczyłem, zwyciężyłem – słowa Juliusza Cezara zawiadamiającego senat o swym zwycięstwie nad królem Pontu Farnacesem w 47 r. p.n.e. [przyp. tłumacza]]

OD ASFALTU DO ASFALTU

Kilkanaście lat temu, gdy Polska jeszcze nie była Polską, wymarzyłem sobie, że zostanę pierwszym Polakiem, który pokona Darien na piechotę. Wyprawa miała się nazywać „Od asfaltu do asfaltu”.

Pomysł był prosty: Pewnego dnia staję piętami na ostatnim skrawku asfaltu w Panamie i ruszam przed siebie. Po jakimś czasie kończę wyprawę, stając palcami na pierwszym kawałku asfaltu w Kolumbii.

Marzyłem o tym 10 lat i w końcu się udało. Z małą poprawką: nie byłem sam – razem ze mną szła Blondynka. Ja niosłem większość jej ekwipunku, a ona podpierała plecak, żebym się nie przewrócił. Gdyby nie Blondynka, nie pokonałbym Darien – on pokonałby mnie. Gdyby nie ja, Blondynka prawdopodobnie nigdy nie wpadłaby na tak idiotyczny pomysł, jak przeprawa przez terytorium plemienia Kuna, które zabija każdego, do kogo pasuje określenie gringo.

Posłuchajcie…

INDIANIE KUNA

Kuna nie lubią intruzów. Żadnych. A szczególnie białych oraz wojskowych. Władze państwowe Panamy i Kolumbii niechętnie się do tego przyznają, jednak w Darien faktyczne rządy sprawują Indianie – od zawsze – w dodatku są to rządy wyłączne i suwerenne. [Przypis: W źródłach anglojęzycznych i zależnych, zamiast pisowni Kuna często pojawia się Cuna – prawdopodobnie dla ułatwienia prawidłowej wymowy. My pozostajemy przy transkrypcji tradycyjnej – Kuna. W języku polskim ona właśnie ułatwi prawidłową wymowę. [przyp. tłumacza]]

W związku z tym na mapach rysuje się kolejna fikcja: w poprzek czerwonej kreski nieistniejącego kawałka Panamericany biegnie czarna kreska nieistniejącej granicy panamsko – kolumbijskiej. W rzeczywistości te kraje ze sobą nie sąsiadują – oddziela je kilkusetkilometrowy pas „ziemi niczyjej”, nieformalna strefa buforowa, a mówiąc w uproszczeniu: Niezależne Państwo Kuna.

Jest to stowarzyszenie obronne kilkudziesięciu wiosek, zarządzane na wzór korporacji przez Zgromadzenie Kacyków. Zgromadzenia zwoływane są tylko w razie konkretnej potrzeby. W okresach między Zgromadzeniami, każdy kacyk włada kawałkiem terytorium Kuna na własny rachunek.

Kuna tolerują na swoim terenie tylko kilka samotnych posterunków panamskiej straży granicznej (zaopatrywanych z helikoptera, bo Indianie nie życzą sobie, by przez ich ziemie ktoś przechodził). Na tym kończy się cała władza z zewnątrz.

Posterunki założono za wiedzą i zgodą kacyków, w miejscach przez nich wskazanych. Wyglądają one zawsze tak: garstka zastrachanych wojaków stacjonuje w pobliżu kilkuset dobrze uzbrojonych Indian. Zgadnijcie, kto tu kogo pilnuje? I kto rządzi?

Układ z wojskiem jest prosty:

– Wy tu sobie siedzicie i pozorujecie władzę państwową, a my wam nie robimy krzywdy.

– Co jakiś czas nieznani sprawcy (w raportach napiszecie: najprawdopodobniej kolumbijska partyzantka) napadają na was i odbierają zapasy broni, lekarstw oraz środki łączności.

– Wy nigdy nie oskarżacie wojowników Kuna o napaść i rabunek, i dlatego wojownicy Kuna was nie zabijają za pomocą waszych własnych karabinów.

– Broń przejęta przez najprawdopodobniej kolumbijską partyzantkę zostaje w rękach plemienia Kuna, a wam Armia przysyła nową. Over.

* * *

Wyobraźcie sobie czterech żołnierzy na niewielkiej polance wykarczowanej pośrodku dżungli.

Mieszkają w jednoizbowym baraczku z pustaków, krytym blachą falistą. W słoneczny dzień pod tą blachą robi się gorąco jak w piekarniku. Kiedy pada ulewny deszcz, trzeba zatykać uszy – taki jest huk.

Na drewnianym kołku przed baraczkiem przyczepiono deskę z wymalowanym ręcznie napisem: „BAZA SIŁ OCHRONY POGRANICZA – PUESTO PAYA – REPUBLICA de PANAMA”. Obok, na wysokim giętkim kiju z bambusa, wisi podarta flaga. Na gałęziach pobliskich drzew rozciągnięto drut, który ma robić za antenę do wojskowego radia. Drut służy dobrze, a i radio jest niezłej jakości – zasilane z małej baterii słonecznej – niestety słychać w nim najczęściej trzaski. Z jakichś tajemniczych powodów fale radiowe nie lubią tego miejsca. Obrazu dopełnia typowa wojskowa wygódka sklecona z trzech rozwiniętych i wyklepanych na płasko beczek po ropie. Ustawiono ją tyłem do baraczku. Drzwi nie są potrzebne – nikt nikogo nie zaskoczy ze spuszczonymi spodniami, ponieważ żołnierze zawsze dokładnie wiedzą, gdzie w danej chwili przebywa reszta oddziału. Tu nigdy nie odchodzi się dalej niż na odległość głosu. A najlepiej, żeby się wszyscy zawsze mieli nawzajem na oku. Z wyjątkiem sytuacji, gdy jeden idzie do wygódki.

Rzecz charakterystyczna: nawet tam żołnierz nie rozstaje się z karabinem. Dlatego właśnie nie instalowano drzwiczek – lepiej mieć teren pod stałą obserwacją.

Setka rozwścieczonych Indian jest tu w stanie dotrzeć w ciągu kwadransa od chwili, gdy padnie rozkaz kacyka, Z kolei odsiecz w postaci jednego helikoptera z pilotem, jednego sierżanta i sześciu niechętnych ginąć rekrutów, jest tu w stanie dotrzeć najwcześniej po kilku godzinach od chwili, gdy napadnięci wezwą pomoc przez radio. Zazwyczaj jednak – tak na wszelki wypadek – odsiecz dociera dopiero następnego dnia, jak już się wszystko uspokoi, a nieznani sprawcy, czyli najprawdopodobniej kolumbijska partyzantka, wyszumią się i sobie pójdą.

Po wylądowaniu i krótkim rozpoznaniu, odsiecz – zwana oficjalnie Oddziałem Szturmowym – przegrupowuje się w Oddział Transportowy Zwłok i zawraca do bazy.

Na pokładzie helikoptera, u stóp załogi, leżą niedawni koledzy z wojska. Są starannie zapakowani w czarne foliowe worki.

Przy okazji, tym samym helikopterem, lecą do szpitala najciężej ranni przedstawiciele plemienia Kuna. Są starannie pozawijani białymi bandażami, które otrzymali w prezencie od Armii.

Wszyscy pasażerowie i pilot wiedzą, że żołnierze (w workach) postradali życie w potyczce z Indianami (w bandażach). Ale wszyscy grzecznie udają, że wierzą w historyjkę o kolejnym napadzie najprawdopodobniej kolumbijskiej partyzantki. Udają, bo tak jest wygodniej. I bezpieczniej.

Gdybym o tym wszystkim wiedział przed wyprawą do Darien, pewnie bym tam nie pojechał. A może: tym bardziej…

NIEPOKONANY

Zbierając materiały na temat Przesmyku wciąż natykałem się na różne nieprzyjemne doniesienia prasy, ale jakoś żadne z nich mnie nie zatrzymało w domu. A przecież wszystkie były, delikatnie rzecz ujmując, zniechęcające. Darien mnie wyraźnie ostrzegał. Groził palcem.

I pochłaniał kolejne ofiary…

Większość pożerał jednym kłapnięciem, inne porządnie gryzł, a potem wypluwał, ale nikomu nie przepuścił. Nie wyglądał na kogoś, kto pozwoli sobie wejść w paszczę, przemaszerować przez kiszki, a następnie spokojnie wyjść z drugiej strony.

Darien mnie ostrzegał:

Tajemnicze zaginięcie amerykańskiego antropologa – wybitnego specjalisty od dzikich plemion (do dziś go nie odnaleziono).

Miesiąc później równie tajemnicze zaginięcie japońskiego kolekcjonera orchidei (odnaleziono tylko jego zielnik, parę zwęglonych sandałów i dwanaście pustych butelek po aguardiente).

Darien groził mi palcem:

Krótka notatka o kilku amatorach przygody, którzy opuszczali Yavizę z uśmiechami na ustach, a wracali z płaczem i solennymi zapewnieniami, że NIGDY WIĘCEJ.

… i najwyraźniej mnie prowokował:

Innym razem gazety szeroko pisały o losie niemieckiego turysty, który postanowił przejść Darien i podobno wyszedł z tego żywy, ale dopiero po pół roku, nie całkiem świadom tego, gdzie jest i co robi, a na dodatek oskubany ze wszystkiego, co miał przy sobie. Oskubany doszczętnie… Jak by to inaczej powiedzieć… do gołej skóry.

Kolumbijski patrol zainteresował się nim, kiedy kompletnie nagi paradował przez poletko manioku, a hałastra dzieciarni biegła za nim z wrzaskiem pokazując sobie palcami, co on tam ma. (Miał tatuaż przedstawiający smoka, który ział z pyska nie ogniem, ale czymś zupełnie niestosownym do oglądania przez małe dzieci.)

W pierwszym, zdrowym odruchu patrol chciał spałować zboczeńca, ale dość szybko okazało się, że delikwent przeżywa dokumentne pomieszanie zmysłów i naprawdę nie wie, że jest nagi. Nawet żołdacy potrafią znaleźć w sobie litość dla wariata, więc osłonięty wojskową czapką dotarł do najbliższego posterunku, a stamtąd, w biurokratycznie zawiły sposób, powrócił na ojczyzny łono.

* * *

A propos łona: Mimo niepamięci co do własnych personaliów, golas został bardzo szybko zidentyfikowany.

Za pomocą kserografu, faksu, skanera i Internetu, fotografia ziejącego smoka (w języku oficjalnym mówiono o nim „znaki szczególne”) obiegła kilka konsulatów, ambasad i urzędów, w sumie połowę kuli ziemskiej, została rozpoznana przez osoby bliskie, uradowane widokiem zaginionego, i odesłana do Kolumbii z adnotacją, do kogo ów ziejący smok należy. Tak to, po nitce globalnych łączy elektronicznych, udało się dojść do kłębka nerwów, jakim był w chwili odnalezienia nagi Jorgen Krol.

Po kilku miesiącach spędzonych w pewnym dyskretnym zakładzie, zwanym „sanatorium”, Krol doszedł do siebie – mniej więcej – ale nadal nie potrafił opowiedzieć, co się z nim działo przez te sześć miesięcy spędzonych w dżungli.

[Przypis: To jeden z niewielu ludzi, którzy naprawdę spóźnili się na własny pogrzeb. Było tak: Kiedy Jorgen tkwił piąty miesiąc w Darien, najbliższa rodzina w Niemczech straciła nadzieje na jego powrót i wyprawiła mu symboliczny pogrzeb. Po tym wydarzeniu pozostała bardzo niesymboliczna pamiątka – niewielka parcela (metr na dwa) przykryta płytą z czarnego granitu z wyrytym imieniem, nazwiskiem, datą urodzenia oraz krótką informacją, że Nasz ukochany syn i brat zaginął w Darien (Panama).

45
{"b":"89442","o":1}