Za naszymi plecami sześciu podrostków utworzyło półkolistą tyralierę i wyraźnie zaganiało nas w określonym kierunku. Zachowywali przy tym dystans kilkunastu kroków. Na wszystkie nasze słowa reagowali tak samo – z głupawymi minami pokazywali, że mamy iść dalej.
W ten sposób dotarliśmy do placu pośrodku wsi, gdzie zastaliśmy pół setki mężczyzn i kilka bardzo starych kobiet.
– Dzień dobry – powiedziałem po hiszpańsku, zwracając się mniej więcej do wszystkich.
Jednocześnie lustrowałem najbliższe twarze w poszukiwaniu sygnałów zrozumienia.
Z tłumu wystąpił jakiś młody Indianin i odpowiedział:
– Dzień dobry. Czego szukacie?
Odetchnąłem z ulgą – mówił po hiszpańsku! W dodatku sądząc po reakcji innych, nie tylko on.
– Szukamy kacyka.
– JA JESTEM – odrzekł dumnie i bez chwili wahania. Zadarł przy tym głowę tak bardzo, że mimo jego niskiego wzrostu mogłem bez trudu obejrzeć, co ma w nosie.
Byłem pewien, że skłaniał – spośród zebranych na placu był zdecydowanie zbyt młody, żeby piastować tak ważną funkcję. Wówczas nawet mi przez myśl nie przeszło, że wszyscy w tym tłumie są kacykami. Wszyscy, co do jednego, ze starymi kobietami włącznie; a więc on także.
Zeszli się tu z odległych okolic na Tajne Zgromadzenie Plemienne – mieli radzić o wojnie. Wojnie przeciw białym rządom, w odległych krajach, które postanowiły „uporządkować” sprawę nielegalnego przerzutu kokainy przez Darien. W tym celu, tu i ówdzie na terytorium Kuna zaczęto karczować dziewiczą dżunglę i budować lądowiska dla amerykańskich helikopterów. Wbrew woli Indian! Kacykowie mieli się teraz porozumieć w sprawie sposobu ich likwidacji. Póki co, każdy działał na własną rękę, a metody stosowali różne – spontaniczne i nieskoordynowane. Za to efekty osiągali nadzwyczaj podobne; czarne foliowe worki wypakowane przedstawicielami Armii.
Wodzowie obecni na Zgromadzeniu reprezentowali bardzo różne wioski. Jedne z nich to stare, powoli wymierające, siedliska tradycji. Wciąż pełne przepasek biodrowych i łuków oraz strzał zatrutych kurarą. Inne założono niedawno siłami indiańskiej młodzieży, która woli nosić dżinsy i strzelać seriami z karabinów.
Człowiek, z którym rozmawialiśmy, miał na szyi wisior, którego centralną część stanowił ząb jaguara oprawiony w łuskę po naboju – nie musiałem pytać, z jakiej wioski pochodzi.
Tam, gdzie mieszkał, był najstarszy – dlatego wybrano go kacykiem – ale pośród wszystkich kacyków Kuna był najmłodszy… i najbardziej wojowniczy. Pełen nienawiści do obcych. Szczególnie zawzięty wobec białych intruzów wdzierających się na ziemie będące odwiecznym terytorium jego plemienia.
Ponieważ to on wystąpił w imieniu reszty, a nikt z pozostałych nie zakwestionował jego pozycji, musieliśmy traktować go jak przywódcę Zgromadzenia.
Powoli i spokojnie zacząłem wyłuszczać, kim jesteśmy.
Mówiłem na tyle głośno, by moje słowa docierały do wszystkich. Także do uszu „prawdziwego” wodza, którego wciąż poszukiwałem wzrokiem.
Niestety zacząłem niedobrze – od gorących zapewnień, że my tu jesteśmy tylko w celach badawczych, jako para antropologów, i że chcielibyśmy wynająć jakiegoś przewodnika i pójść sobie dalej… jaaak naajdaaalej… do Kolumbii.
Mówiłem szczerą prawdę, a mimo to Indianie słuchali tego coraz bardziej nieufnie. Nie mogli uwierzyć w tak nieprawdopodobny zbieg okoliczności, jak przypadkowe nadejście dwojga Białych intruzów dokładnie w dniu rozpoczęcia Narady Wojennej. Prawdę powiedziawszy, na ich miejscu ja też bym nie uwierzył.
Po godzinie odesłano nas – pod eskortą – do samotnej, rozwalającej się chaty położonej pośrodku wioski. Mogliśmy z niej wychodzić tylko na posiłki i za potrzebą – taka była tymczasowa decyzja (wyrok?) Zgromadzenia.
Zastanawialiśmy się, co nam zrobią ostatecznie. A mogli przecież zrobić wszystko: zabić (to akurat najłatwiej, dlatego zabijanie odbywa się na końcu – z tym zawsze się zdąży), sprzedać, wymienić, albo trzymać tu tak długo, aż się na coś będziemy mogli przydać.
Byliśmy zdani całkowicie na łaskę Indian. Bez szans na ucieczkę czy jakąkolwiek interwencję z zewnątrz – wioska była najważniejszą warownią plemienia Kuna, stanowiła świetny punkt do obrony (gdyby ktokolwiek chciał atakować) i była niemożliwa do zdobycia – istna forteca:
Strome wzgórze z płaskim wierzchołkiem, na którym mieściło się około setki szałasów, z trzech stron otoczone wodą. Z czwartej dostępu bronił głęboki parów nad którym przerzucono jeden jedyny chybotliwy mostek w postaci sprężystego pnia, po którym tu weszliśmy. Pień został z wierzchu ociosany na płasko, dzięki czemu można było wygodnie postawić stopę, lecz jednocześnie stał się przez to bardzo śliski (szczególnie, kiedy go ktoś celowo polewał wodą). W sytuacjach ostatecznych pień można było zepchnąć w głąb parowu, odcinając jedyną drogę. Kuna mogli się tu bronić w nieskończoność.
Dodatkowym atutem wioski było jej centralne położenie pośrodku indiańskiego terytorium. Na lewo i prawo oceany odległe o wiele dni marszu ciemną dżunglą. Za plecami Panama, którą opuściliśmy ponad tydzień temu, a przed nami Kolumbia, od której dzielił nas najdzikszy kawałek Darien.
Ze względu na dogodne usytuowanie, właśnie tutaj odbywały się wszystkie sekretne Zgromadzenia Kacyków. Pech sprawił, że kiedy wkroczyliśmy do wioski, akurat trwało jedno z nich – do niedawna ściśle tajne, a obecnie bardzo zaniepokojone. Powody niepokoju były dwa: Blondynka i gringo.
* * *
Rano i wieczorem przychodził po nas indiański chłopiec i prowadził do domostwa odległego o jakieś czterysta kroków. Tam serwowano nam prostą strawę: rybę ugotowaną bez patroszenia i soli oraz kilka bulw manioku pieczonych w ognisku. Po drodze nie wolno było zbaczać z wyznaczonej ścieżki! W celach higienicznych.
mogliśmy wychodzić z naszej chaty bez dziecięcej eskorty, ale tylko w ściśle oznaczone miejsce nad rzeką.
W tej sytuacji całe dnie spędzaliśmy zawieszeni w hamakach albo siedząc na przyzbie. Bezczynnie – powiedziano nam bowiem wyraźnie: żadnych zdjęć, żadnych spacerów, żadnych kontaktów z mieszkańcami wioski, chyba że sami przyjdą.
Niekiedy przychodzili – mężczyźni popatrzeć, a kobiety coś sprzedać – i wszyscy żywili irytujące przekonanie, że ponieważ jesteśmy biali, to należy się do nas zwracać per panie inżynierze. Nie robiło im różnicy czy mówią do mnie, czy do Blondynki – zawsze to był „p a n inżynier”.
Na razie postanowiliśmy niczego nie kupować. Mówiliśmy im,, że najpierw chcemy się dowiedzieć, ile pieniędzy zażąda przewodnik za wyprowadzenie nas do Kolumbii – w ten sposób wysyłaliśmy w lud jednoznaczną ofertę handlową, na którą niestety wciąż nie było żadnej odpowiedzi.
* * *
Czuliśmy się jak w matni.
Chwilami coś w nas narastało i wtedy zaczynaliśmy ciskać o ziemię drobnymi przedmiotami (czapka, okulary, latarka, zrolowane płaszcze od deszczu) oraz przeklinać wszystko dookoła. Jednak większość czasu spędzaliśmy na drapaniu się w głowę, robieniu coraz bardziej strapionych min i nerwowym ogryzaniu paznokci (żadne z nas nie miało wąsów).
A wokół nas z każdym dniem gęstniała lepka atmosfera terroru. Gęstniała… kondensowała się… i nabierała znajomego kształtu – stawała się wielka i kosmata.
* * *
Nocami przez ażurowe ścianki naszego więzienia słyszeliśmy jakieś tajemne śpiewy. Głosy zawodziły coś na kształt litanii. Wielogodzinne inwokacje do indiańskich bogów; najpierw ktoś podawał ton i wyśpiewywał kilka niezrozumiałych dla nas słów, potem pozostali powtarzali po nim. Przeciągle i płaczliwie. Im dalej w noc, tym śpiew stawał się bardziej agresywny. Wreszcie ustępował rytmicznym wrzaskom. Słychać w nich było wyraźnie: złość, nienawiść, chęć czynu i żądzę zemsty. Indianie wprowadzali się w trans. Zła energia narastała w nich i w każdej chwili mogła wystrzelić w naszą stronę.
W przypływie ciekawości i odwagi Blondynka wykradła się z naszego więzienia w pobliże miejsca, skąd dochodziły nocne śpiewy. Chciała je nagrać. Kiedy już rozłożyła cały sprzęt, ktoś ją spłoszył i musiała umykać okrężną drogą. To, co zdołała podejrzeć przez szpary domu, z którego dochodził śpiew, nie napawało optymizmem. Indianie byli nadzy, mieli dzikie spocone twarze, a w oczach odbicie innego świata. Był on dla nas obcy i groźny.
Po kilku dniach, zupełnie niespodziewanie, zostałem wezwany przed Radę Starszych. Powiedziano mi wyraźnie, że nie będzie to Zgromadzenie Kacyków, przed którym występowałem wcześniej, lecz Rada Starszych. Nie mogłem być pewien, o kogo chodzi, domyślałem się tylko, że Starsi są plemiennymi mędrcami lub szamanami, a ich Rada może mieć dla Zgromadzenia głos decydujący – coś jak wyrocznia w starożytnej Grecji, której słuchali nawet władcy.
Poprowadzono mnie środkiem wioski do niepozornej, rozklekotanej chałupy. Tam, w małym półkolistym pomieszczeniu, siedziało ośmiu mężczyzn w różnym wieku.
Z radością stwierdziłem, że nie ma pośród nich młodego nienawistnika, który z nami rozmawiał pierwszego dnia. Pojawił się za to podejrzanie wyglądający osobnik o kościach powykrzywianych artretyzmem, z połówką drucianych okularów na nosie. Właściwie połówką oprawek, bo szkła już dawno wypadły.
Jako jedyny stał, a nie siedział. Cały czas trzymał się z boku. W takim miejscu, że on mnie widział doskonale i mógł obserwować każdy mój ruch, a ja miałem go niewygodnie na wprost prawego ucha. Wkrótce przekonałem się, że to czarownik – doradca Rady Starszych, więc w duchu zacząłem o nim mówić „Wezyr”.
Człowiek ten wspierał się na czarnym kiju długości około półtora metra, z wyrzeźbioną na czubku gałką wielkości śliwki.
* * *
O ile mogłem się zorientować ów kij to była obrosła licznymi legendami Drzewna Dusza – rzecz, o której się czyta, ale nigdy, nigdy się jej nie ogląda na własne oczy.