Литмир - Электронная Библиотека
A
A

11.

Nazajutrz Siemian zjawił się na obiad. Wstałem późno i zeszedłem akurat gdy siadano do stołu – ' wtedy ukazał się Siemian, ogolony, wypomadowany i wonny, chusteczką wystającą z kieszonki. Było to pojawienie się Pornografia trupa – przecież my jego uśmiercaliśmy bez przerwy od dwóch dni. Trup wszakże z gracją kawalerzysty ucałował rączki pani i przywitawszy się ze wszystkimi tłumaczył, że „już zaczyna przechodzić niedyspozycja, co go opadła" i że mu raźniej – że obrzydło mu kisnąć samemu na górze „gdy tu familia cała zgromadzona". Hipolit własnoręcznie podsunął mu krzesło, szybko przygotowano nakrycie, powróciła, jakby nietknięta, nasza atencja dla niego i zasiadł -

równie przeważający i przygniatający, co pierwszego wieczoru. Podano zupę.

Poprosił o wódkę. Musiał to być nie lada wysiłek – mówienie trupie, jedzenie trupie, picie trupie, wydarte gwałtem wszechmożnej jego niechęci, wydarte mocą strachu jedynie. „Z apetytem jeszcze nie tęgo, ale tej zupki spróbuję". „Wódki bym golnął jeszcze, jeśli łaska".

Obiad ten… zamazany, a podszyty dynamiką ukrytą, obfitujący w crescenda nieokiełznane i przenikający sprzecznymi sensami, niejasny, niczym tekst wpisany w tekst… Wacław na swoim miejscu przy Heni – i chyba rozmówił się z nią i „zdobył szacunkiem", gdyż oboje okazywali sobie wiele uwagi, co chwila świadczyli sobie uprzejmości, ona wyszla-chetniała i on wyszlachetniał – oboje szlachetni. Co do Fryderyka – rozmowny jak zawsze, towarzyski, ale wyraźnie zepchnięty na drugi plan Siemianem, który niepostrzeżenie zawładnął… tak, bardziej jeszcze niż kiedy zjawił się po raz pierwszy, udzielał się nam posłuch i wewnętrzne naprężenie wobec życzeń jego, najdrobniejszych, które poczynały się w nim jako prośba a w nas kończyły się rozkazem. Ja, poinformowany, że to nędza jego ubiera się ze strachu w dawniejszą, już przepadła władczość, patrzyłem na to jak na farsę! Z początku było to jeszcze maskowane dobrodusznością kresowcaoficera, trochę kozaka, trochę zawadiaki – w dalszym ciągu jednak ponurość zaczęła wyłazić mu wszystkimi porami, ponurość, a także tą zimna, apatyczna obojętność, którą już wczoraj w nim zauważyłem. Mroczniał i brzydł. I musiał wytwarzać się w nim splot nie do zniesienia, gdy ze strachu wcielał się przed nami w dawnego Siemiana, którym już nie był, którego się bał bardziej od nas, któremu już nie mógł sprostać – tamtego Siemiana „niebezpiecznego", który był od rozkazywania i posługiwania się ludźmi, od uśmiercania człowieka człowiekiem. „Upraszałbym o tę cytrynkę" – brzmiało to poczciwie, po kresowemu, nawet trochę z rosyjska, ale posiadało szpony, nacechowane było gdzieś w głębi nie-poszanowaniem cudzego istnienia i on, wyczuwając to, bał się, a groza jego rosła mu na jego strachu.

Fryderyk, wiedziałem, musiał wchłaniać w siebie to jednoczesne narastanie w jednej osobie grozy i przerażenia. Ale gra Siemiana nie stałaby się niepohamowana gdyby Karol nie zgrał się z nim z drugiego końca stołu i nie poparł całym sobą jego władczości.

Karol jadł zupę, smarował chleb masłem – ale Siemian momentalnie zapanował nad nim, jak za pierwszym razem. Chłopak znów miał nad sobą pana. Ręce jego stały się żołnierskie i sprawne. Całe to istnienie niewyrośnięte poddało się od razu i gładko Siemianowi, poddało się i oddało – i jeśli jadł, to żeby mu służyć, jeśli smarował chleb, to za jego pozwoleniem, a głowa jego podporządkowała się z miejsca swymi krótko ostrzyżonymi włosami, które tylko nad czołem miękko mu się kłębiły. Niczym tego nie wyraził – po prostu stał się taki – jak zmienia się ktoś zależnie od oświetlenia. Siemian być może nie zdał sobie z tego sprawy, jednakże miedzy nim a chłopcem ustalił się zaraz jakiś stosunek i mrok jego, ta chmura niechętna, naładowana władczością (już tylko udaną) zaczęła szukać Karola i na nim się piętrzyć. A temu asystował Wacław, Wacław siedzący obok Heni i szlachetny… Wacław sprawiedliwy, domagający się miłości i cnoty… patrzył on, jak wódz ciemnieje chłopcem, chłopiec – wodzem.

Musiał on wyczuwać – Wacław – że to zwraca się przeciwko temu szacunkowi, którego bronił, który jego bronił – albowiem między wodzem a chłopcem wytwarzało się nie co innego, jak właśnie lekceważenie – lekceważenie przede wszystkim śmierci. Czyż chłopiec nie oddawał się wodzowi na śmierć i życie dlatego właśnie, że tamten nie bał się ani umrzeć, ani zabić – to przecież czyniło go panem innych ludzi. A w ślad za takim lekceważeniem śmierci i życia szły wszystkie inne możliwe deprecjacje, całe oceany dewaloryzacji i chłopięca zdolność do lekceważenia spajała się w jedno z ponurą władczą nonszalancją tamtego – wzajem siebie potwierdzali, ponieważ nie bali się śmierci ani bólu, jeden dlatego że chłopiec, drugi dlatego że wódz. Sprawa zaostrzyła się i wyolbrzymiała, ponieważ zjawiska wywoływane sztucznie są bardziej nieokiełznane – a Siemian przecież już tylko robił z siebie wodza ze strachu, żeby się ratować. I ten wódz sztuczny, a zamieniany w prawdę przez wyrostka, dusił go, dławił, terroryzował. Fryderyk musiał wchłaniać w siebie (wiedziałem)

gwałtowne spotężnienie tych trzech osób. Sie-miana, Karola, Wacława, zwiastujące możliwość wybuchu… gdy ona, Henia, pochylała się spokojnie nad talerzem.

Siemian jadł… aby wykazać że już może jeść, jak wszyscy… i próbował wdzięczyć się tym swoim stepowym szarmem, który wszakże zatruty był trupim jego zimnem i który, na Karolu, przetwarzał się natychmiast w gwałt i w krew.

Fryderyk to wchłaniał. Ale wtedy zdarzyło się, że Karol poprosił o szklankę i Heńka podała mu ją – i może ten moment, w którym szklanka przechodziła z rąk do rąk, został trochę, troszeczkę tylko, przedłużony, mogło się zdawać, że ona spóźniła się o ułamek sekundy z oderwaniem swojej ręki. Mogło to być. Czy było?

Drobiazg tej poszlaki dosięgną! Wacława, jak maczuga – zszarzał – a Fryderyk przesunął po nich spojrzeniem, jakże obojętnym.

Podano kompot. Siemian zamilkł. Siedział teraz coraz bardziej nieprzyjemny, jakby skończyły mu się uprzejmości i jakby już ostatecznie zrezygnował z podobania się i jakby wrota zgrozy otwarły się przed nim na oścież. Był zimny.

Henia zaczęła bawić się widelcem i tak się złożyło, że Karol również dotykał swojego widelca – właściwie nie było wiadomo, czy się nim bawi, czy tylko dotyka, i mogło to być czysto przypadkowe, wszak widelec miał pod ręką -

jednakże j Wacław znowu spopielał – czyż bowiem było to przypadkowe? Ach, naturalnie, mogło być przypadkowe – i takie drobne, że prawie niedostrzegalne.

Lecz nie było także wykluczone… a nuż ta drobność właśnie pozwalała im na igraszkę, ach› lekką, leciutką, tak mikroskopijną, iż (dziewczyna) mogła oddawać się temu z (chłopcem) nie naruszając swej cnoty z narzeczonym – wszak było to zupełnie nieuchwytne… I czyż nie ta lekkość nęciła ich – tym, że najlżejszy ruch ich dłoni uderza w Wacława, jak cios – może nie mogli powstrzymać się od tej zabawki, która będąc prawie niczym była zarazem – w Wacławie – okropnym pogromem. Siemian zjadł kompot. Jeśli Karol naprawdę uprawiał takie drażnienie się z Wacławem, ach, może niedostrzegalne nawet dla niego samego, to jednak w niczym nie naruszało ono jego wierności wobec Siemiana, albowiem bawił się jak żołnierz gotów na śmierć, więc lekkomyślny. A i to nacechowane było dziwnym nieokiełznaniem, którego udziela sztuczność – bo przecież ta gierka z widelcami była tylko dalszym ciągiem teatru na wyspie, ten flirt miedzy nimi był „teatralny". Znalazłem się przeto, przy tym stole, między dwiema mistyfikacjami, bardziej natężonymi niż wszystko, na co mogłaby się zdobyć rzeczywistość. Sztuczny wódz i sztuczna miłość.

Powstano. Obiad się skończył.

Siemian przystąpił do Karola.

– Ej ty… szczeniaczek… – rzekł.

– No to co! – odparł Karol, uszczęśliwiony.

Oficer zwrócił się do Hipolita bladymi oczami, nieprzyjemnie zimno. – Pogadamy?

– zaproponował przez zęby.

Chciałem być obecny przy ich rozmowie, ale zahamował mnie krótkim: – Pan -

nie… Cóż to? Rozkaz? Czyżby zapomniał, jakeśmy w nocy rozmawiali? Ale zastosowałem się do jego życzenia i pozostałem na werandzie, gdy on z Hi-pem oddalał się w ogród. Henia była obok Wacława i ujęła go ręką za ramię, jakby nic miedzy nimi nie zaszło, znów wierna; ale nie bez tego żeby Karol, stojący obok drzwi otwartych, nie założył na nie ręki (ręka jego na drzwiach – ręka jej na Wacławie). I narzeczony rzekł do panny: – Chodźmy się przejść, na co odpowiedziała, jak echo: – Chodźmy. Odeszli aleją, a Karol pozostał jak nieposkromiony i nie dający się uchwycić żart… Fryderyk śledząc wzrokiem narzeczonych i Karola mruknął: – Kpiny! Odpowiedział mu nieznaczny uśmiech mój… dla niego tylko. Po kwadransie Hipolit powrócił i wezwał nas do gabinetu – Trzeba kończyć z nim – powiedział. – Dzisiejszej nocy trzeba to załatwić.

Naciska!

I, opadłszy na sofę, powtórzył do siebie z lubością przymykając oczy: – Naciska!

Okazało się, że Siemian znowu zażądał koni – ale tym razem nie była to prośba -

nie, to było takie, że Hip dłuższy czas nie mógł przyjść do siebie. – Panowie, to jest żulik! To jest morderca! Chciał koni, powiedziałem że dziś nie mam, może jutro… wtedy ścisnął mi rękę palcami, rękę mi wziął w palce i ścisnął, mówię wam, jak typowy zabójca… i powiedział, że jeśli do jutra, do 10-ej rano, koni nie będzie, to…

– Nacisnął! – powiedział przerażony. – Dziś w nocy trzeba to załatwić, bo jutro będę musial dać konie. I dodał po cichu:

– Będę musiał.

Była to dla mnie niespodzianka. Widocznie Siemian nie wytrzymał w roli, jaką wczoraj planowaliśmy, zamiast rozmawiać układnie, uspakajająco, przemówił groźnie… widać był najechany, sterroryzowany ex-Siemianem, tym niebezpiecznym, którego wywoływał w sobie podczas obiadu i z tego urodziła się w nim groźba, rozkaz, nacisk, okrucieństwo (którym nie mógł się oprzeć, ponieważ bał się ich bardziej, niż ktokolwiek inny)… Dość, że stał się znów groźny. Ale to przynajmniej było dobre, że już nie czułem się wyłącznie odpowiedzialny za niego, jak w nocy, w pokoju, wszak przekazałem sprawę Fryderykowi.

30
{"b":"89429","o":1}