Wtajemniczenie Wacława odbyło się ściśle według programu. Nic nieprzewidzianego nie skomplikowało wtajemniczenia, które miało przebieg gładki i spokojny.
Powiedziałem, że „coś chcę mu pokazać". Zaprowadziłem nad kanał, na miejsce wyznaczone, skąd przez lukę w drzewach można było oglądać scenę. W tym miejscu kanału woda była dość wysoka – konieczna ostrożność aby nie wdarł się na wyspę i nie odkrył obecności Fryderyka. Pokazałem.
Scena, którą obmyślił Fryderyk na jego cześć, była następująca: Karol pod drzewem; ona tuż za nim; oboje z zadartymi głowami, wpatrzeni w coś na drzewie, może w ptaka. I on podniósł rękę. Ona podniosła rękę.
Dłonie ich, wysoko ponad głowami, splotły się „mimowolnie". A, gdy się splotły, uległy ściągnięciu w dół, szybkiemu i gwałtownemu. Oboje przez chwilę, schyliwszy głowy, przyglądali się swoim rękom. I niespodziewanie upadli, nie było f właściwie wiadomo kto kogo przewrócił, wyglądało, jakby to j ręce przewróciły ich.
Upadli i przez moment leżeli razem, ale natychmiast zerwali się…, i znowu stali, jakby nie wiedzieli, co mają począć. Powoli ona odeszła, on za nią, zniknęli za krzakami. Scena wymyślna w swojej pozornej prostocie. W tej scenie prostota owego połączenia rąk doznawała nieoczekiwanego wstrząsu – to rzucenie się na ziemię – naturalność ulegała prawie konwulsyjnej komplikacji, odchyleniu od normy tak gwałtownemu, że przez sekundę wydawali się marionetkami w mocy żywiołu. Ale był to tylko moment i ich powstanie, ich spokojne odejście, kazały się domyślać, że już byli do tego' przyzwyczajeni… Jakby to nie pierwszy raz im się zdarzyło. Jakby to znali.
Wyziewy kanału. Wilgoć duszna. Nieruchome żaby. Była piąta, ogród był znużony.
Upał.
– Dlaczego pan mnie tu przyprowadził? Zadał to pytanie, gdyśmy wracali do domu.
Odpowiedziałem.
– Uważałem to za swój obowiązek. Zastanowił się.
– Dziękuję panu.
Kiedy byliśmy już blisko domu, powiedział: – Nie przypuszczam żeby to… miało większe znaczenie… Ale w każdym razie dziękuję, że pan mi zwrócił uwagę…
Pomówię z Henią.
Nic więcej. Poszedł do swego pokoju. Pozostałem sam, rozczarowany, jak zawsze bywa, gdy coś się urzeczywistnia – albowiem urzeczywistnianie jest zawsze mętne, nie dość wyraziste, pozbawione wielkości i czystości zamierzenia. Po dokonaniu zadania stałem się nagle bezrobotny – co robić z sobą? – wypróżniony faktem, który urodziłem. Ściemniało się. Znów się ściemniało. Wyszedłem na pole i szedłem miedzą, z pochyloną głową, byle iść, a ziemię miałem pod stopami zwyczajną, cichą i poczciwą. Wracając zajrzałem pod cegłę, ale nic na mnie nie czekało, cegła tylko – ciemna od wilgoci, chłodna. Kroczyłem drogą przez dziedziniec do domu i zatrzymałem się, niezdolny tam wejść, w obręb odbywającej się w nim sprawy. Lecz w tej samej chwili upał ich spleceń, ich krwi wczesnej i zbudzonej, splot, uścisk ich, wywalił się na mnie takim gorącem, że wywalając drzwi wpadłem do domu aby dalej urzeczywistniać! Wtargnąłem! Lecz tutaj oczekiwał mnie jeden z tych nagłych zwrotów, które, bywało, zaskakiwały…
Hipolit, Fryderyk i Wacław w gabinecie – zawołali na mnie.
Ja, podejrzewając że ta sesja pozostaje w związku ze sceną na wyspie, zbliżyłem się ostrożnie… ale coś mnie ostrzegło, że to z innej beczki. Hipolit siedział za biurkiem, osowiały, i wytrzeszczył na mnie oczy. Wacław chodził po pokoju.
Fryderyk na pół leżał na fotelu. Milczenie. Rzekł Wacław:
– Trzeba powiedzieć panu Witoldowi.
– Chcą zlikwidować Siemiana – wyjaśnił jakoś pobieżnie Hipolit.
Jeszcze nie rozumiałem. Zaraz nastąpiło wytłumaczenie, osadzające mnie w nowej sytuacji '•- i znów zaleciało teatralną sztampą patriotycznej konspiracji – a od tego wrażenia chyba i Hipolit nie był wolny, bo zaczął mówić szorstko, nawet jakby z łaski. I surowo. Dowiedziałem się, iż w nocy Siemian „widział się z osobami przybyłymi z Warszawy" w celu ustalenia szczegółów pewnego działania, które miał poprowadzić w okolicy. Ale w toku tej rozmowy wydarzyła się „heca, panie", gdyż jakoby Siemian miał powiedzieć, że ani tej akcji, ani żadnej innej, już nie poprowadzi, oraz że wycofuje się raz na zawsze z konspiracji i „wraca do domu". Heca, rzeczywiście! Powstał gwałt, zaczęli naciskać, w końcu już bardzo zdenerwowany wyrzucił z siebie, że zrobił co mógł i więcej nie może – że „odwaga mu się wykończyła" – „odwaga mu się w strach przemieniła" – że „dajcie mi spokój coś mi się zepsuło, we mnie trwoga poczęła się, sam nie wie: jak" – że już nie nadaje się, że byłoby lekkomyślnością wierzanie mu czegokolwiek w tych warunkach, że lojalni o tym uprzedza i prosi o zwolnienie. Tego już było za dużo. W gwałtownej wymianie zdań nerwowych zaczęło rodzić się podejrzenie z początku niejasne, potem coraz ostrzejsze,! że Siemian zwariował, albo przynajmniej jest zupełnie nerwowo wykończony – i wtedy uderzyła fala paniki, że pewien inny sekret, jaki w nim ulokowano, jest niepewny i już niej można mieć pewności, czy nie sypnie… a to ze względu pewne okoliczności postronne, przybrało postać katastrofy klęski, prawie końca świata i tak w tym stężeniu, naciskuj napięciu wystrzeliła w końcu przerażona i przerażająca de cyzja uśmiercenia, natychmiastowej likwidacji. Hip opowiada! że chcieli od razu iść za Siemianem do jego pokoju i zastrze lic – ale że wybłagał zwłokę do nocy następnej tłumacząc że trzeba technicznie rzecz opracować z uwagi na bezpieczeń stwo nas, domowników. Zgodzili się na odroczenie, nie dłużę wszakże niż na dobę.
Bali się, że zwącha co mu grozi i ucieknie Powórna zresztą najlepiej nadawała się do ich zamysłu, gdy: Siemian przybył tu w najgłębszej tajemnicy i nikt by go tuta nie szukał. Stanęło na tym, że powrócą dzisiejszej nocy „załatwić".
Dlaczego ta prawda walki naszej z wrogiem i najeżdża musiała objawiać się w stroju tak jaskrawym – i do jakiego; stopnia było to rozwścieczającoupokarzające! – jak z teatrt marnego – choć przecież była w tym krew, była śmierć i najprawdziwsza? Zapytałem aby lepiej zrozumieć – przy zwyczaić się do nowego położenia: – Co on robi teraz Hipolit udzielił mi odpowiedzi:
– Na górze. W pokoju. Zamknął się na klucz. Pros^ o konie, upiera się żeby wracać. Przecie nie mogę dać ko:
I szepnął do siebie:
•; – Przecie nie mogę dać koni.
•;'.‹ Bez wątpienia, nie mógł. Inna rzecz, że tego tak się ałatwiało – wykańczać człowieka bez sądu, bez formalności, hez żadnego papierka?
Ale to nie do nas należało. Rozmawialiśmy jak ludzie na których spadło nieszczęście. Gdy jednak zapytałem, co zamierzają robić, spotkała mnie odpowiedź prawie ordynarna. – Co pan chce? Nie ma o czym gadać! Musi być zrobione! Ton Hipolita wyjawiał piorunującą zmianę w naszych stosunkach. Przestałem być gościem, byłem na służbie, wsadzony wraz z nimi w ostrość, w okrucieństwo, które zwracało się tyleż przeciw nam co przeciw Sie-mianowi. Cóż on nam zawinił?
Nagle, z pieca na łeb, należało zarzynać go z narażeniem własnego karku.
– Póki co nie ma nic do roboty. Mają wrócić o wpół do pierwszej. Stróża wysłałem do Ostrowca, niby z pilnym sprawunkiem, psy nie będą spuszczone. Ja tylko ich zaprowadzę do niego, na górę, i niech robią co chcą. Tylko za warunek postawiłem żeby bez hałasu, bo cały dom gotów się zbudzić. Co do ciała, to usunie się…
już to obmyśliłem, w szopie. A jutro ktoś z nas niby to odwiezie Siemiana na stację i kwita. Byle po cichutku, można to gładko załatwić i żywa dusza nie będzie wiedziała.
Fryderyk zapytał: – W tej starej szopie, za wozownią?
Zapytał rzeczowo, jak spiskowiec, jak wykonawca – i, mimo wszystko, doznałem ulgi widząc go tak zmobilizowanym – niczym pijak wzięty w rekruty. Czy już pić nie mógł? I naraz ta nowa awantura wydała mi się czymś zdrowym i o wiele przyzwoitszyrn, niż dotychczasowe nasze poczynania. Ale to uspokojenie moje trwało niedługo.
Zaraz po kolacji (spożytej w- nieobecności Siemiana, który już od kilku dni był „niezdrów" – jedzenie posyłano mu na górę) poszedłem na wszelki wypadek do bramy, a tam pod cegłą bielił się papier.
,Jest komplikacja. To nam wlazło w paradę.
Trzeba odczekać. Cicho sza.
Trzeba zobaczyć jak i co. Jak się potoczą wypadki. Jeżeli będzie granda i trzeba będzie wiać, my np. do Warszawy, oni gdzie indziej, no, trudno – wtedy wszystko rozsypie się. Trzeba znać starą k… Wie pan o kim myślę? Ona tj. Natural Jeśli Ona naciśnie z boku czymś takim niespodziewanym, ra‹j trzeba protestować, opierać się, trzeba posłusznie, potulni^ zastosować się, faire bonne minę… ale wewnętrznie nie po\ puszczać, nie tracić z oczu naszego celu, w ten sposób aby Ona wiedziała, że jednak mamy inny, własny cel. Ona bywa z początku w swoich interwencjach b.
stanowcza, zdecydowana etc. ale potem jak gdyby przestaje ją to interesować, folguje i wtedy można po kryjomu wrócić do własnej roboty i nawet wtedy można liczyć na pobłażliwość… Uwaga! Niech pan reguluje swoje zachowanie wg. mego.
Żeby nie było sprzeczności. Będę pisał. Ten list spalić koniecznie".
Ten list… Ten list, który bardziej jeszcze niż poprzedni był listem wariata -
ale ja tak doskonale rozumiałem to szaleństwo. Ono było dla mnie tak czytelne!
Ta taktyka, jaką uprawiał w stosunkach swoich z naturą – ależ nie była mi obca!
I było jasne, że nie spuszcza z oka swojego celu, to było pisane, żeby nie ustąpić, zaznaczyć że się jest wciąż wiernym swemu zamierzeniu, ten list, udający uległość, był jednocześnie wezwaniem do oporu i uporu. I kto wie, czy do rnnie był pisany, czy do Niej – żeby wiedziała, iż nie zamierzamy ustąpić – on poprzez mnie z Nią rozmawiał. Zastanowiłem się, że każde słowo Fryderyka, podobnie jak każdy czyn jego, tylko na pozór odnosiły się do tego, do kogo były skierowane, a w rzeczywistości były niezmordowanym dialogiem jego z Mocami…
dialogiem chytrym, gdzie kłamstwo służyło prawdzie, prawda – kłamstwu. Och, jak on udawał w tym liście, że pisze w tajemnicy przed Nią – gdy naprawdę pisał, żeby Ona się dowiedziała! I liczył na to, że rozbroi Ją ta chytrość – może rozśmieszy… Reszta wieczoru zeszła nam na oczekiwaniu. Spoglądaliśmy po kryjomu na zegarki. Lampa zaledwie oświetlała pokój. Henia, jak co wieczór, przycupnęła przy Wacławie, on, jak zwykle, objął ją, ja zaś odkryłem, że „wyspa"