Noc przeszła gładko, niedostrzegalnie. Na szczęście miałem osobny pokój, nie byłem więc narażony na znoszenie jego snu… Otwarte okiennice ukazały dzionek z obłoczkami w ogrodzie niebieskawym i zroszonym, a słońce niskie przeszywało z boku strzeliście i wszystko było jak ugodzone skosem, w geometrycznym i podługowatym rzucie – koń skośny, stożkowate drzewo! Dowcipne! Dowcipne i zabawne! Płaszczyzny pięły się pod górę, a piony były ukośne! W tym to poranku ja, rozgorączkowany i chory prawie od wczorajszych rozżarzeń, od owego ognia i blasku – bo przecież trzeba zrozumieć, że spadło to na mnie znienacka po.latach świńskich, zduszonych, wycieńczonych, szarych, lub wykrzywionych szaleńczo. W ciągu których zapomniałem prawie co to jest uroda. W ciągu których tylko trupi odór. A oto naraz zakwita przede mną możliwość gorącej idylli w wiośnie, z którą już się pożegnałem, i panowanie wstrętu ustępuje cudownemu apetytowi tych dwojga. Nie chciałem już niczego innego! Znudziły ITU się agonie. Ja, pisarz polski, ja, Gombrowicz, za tym pobiegłem błędnym ognikiem, jak za przynętą – ale co wiedział Fryderyk? Potrzeba upewnienia się, czy on wie, co on wie, co myśli, co sobie wyobraża, stała się wprost dręcząca, nie mogłem dłużej bez niego, czy też raczej z nim, ale niewiadomym! A pytać? Jak pytać? Jak to wyjęzyczyć? Raczej – pozostawić go sobie i śledzić – czy nie zdradzi się ze swym podnieceniem…
Okazja naraiła się, gdyśmy po podwieczorku zasiedli we dwóch na ganku – zacząłem ziewać, powiedziałem, że 28 prześpię się trochę, ale odszedłszy, zaczaiłem się za firankami salonu. Wymagało to pewnej… nie, nic odwagi… śmiałości… miało to przecież cechy prowokacji – a przecież on sam wiele miał wspólnego z prowokacją, była to więc niejako „prowokacja prowokatora". I to ukrycie się za firanką było z mej strony pierwszym wyraźnym zakłóceniem naszego współżycia, zapoczątkowaniem jakiejś nielegalnej fazy między nami.
I zresztą, ilekroć zdarzało mi się spojrzeć na niego w momentach, gdy, będąc zajęty czym innym, nie odpowiadał mi spojrzeniem na spojrzenie, czułem się jak gdybym popełniał podłość – bo on stawał się podły. Mimo to ukryłem się za firanką. Siedział jeszcze dość długo, jak go pozostawiłem na ławce, z nogami wyciągniętymi. Patrzył na drzewa.
Poruszył się, wstał. Jął spacerować z wolna dookoła dziedzińca, obszedł go ze trzy razy… zanim skręcił w szpaler, dzielący sad od parku. Posuwałem się za nim z daleka, aby nie stracić go z oczu. I już wydawało mi się, że jestem na tropie.
Gdyż w sadzie była Henia, przy kartoflach – czyżby tam zmierzał? Nie. Zapuścił się w boczną alejkę, wiodącą do stawu, przystanął nad wodą i spoglądał, a twarz miał gościa, turysty… Więc spacer jego był tylko spacerem – już miałem odejść i rodziła się we mnie pewność że wszystko com wymarzył, było jedynie moją fatamorganą (bo czułem, że ten człowiek powinien mieć nosa do tej sprawy, i że, jeśli on tego nie wywęszył, to tego nie ma) – gdy wtem zauważyłem, że wraca do szpaleru. Poszedłem za nim.
Niespiesznie stąpał i zatrzymywał się, oglądał krzaki, zamyślony, jego mądry profil pochylał się nad liściami, abstrakcyjnie. Ogród był cichy. Znów podejrzenia moje rozwiewały się, ale pozostało jedno, trujące: że on przed sobą udaje. Jakoś zanadto się ruszał w rym ogrodzie.
Nie omyliłem się. Jeszcze ze dwa razy skręcał w rozmaitych kierunkach – zagłębił się w sad – uszedł kawałek, stanął – ziewnął – rozejrzał się… a ona o sto kroków od niego na słomie przed piwnicą, przebierająca kartofle! Okrakiem na worku! Zawadził o nią wzrokiem przelotnie. Ziewnął. Ach, to już było niewiarygodne! Ta maskarada! Przed kim? Po co? Ta ostrożność… jakby nie pozwalał osobie swojej wziąć pełnego udziału w tym, co robił… ale widać było że całe krążenie to do niej zmierza, do niej! O… a teraz oddala się w stronę domu, ale nie, na pole wyszedł daleko, daleko, przystając, rozpatrując, niby że to spacer… jednakże łukiem ogromnym celuje na gumno i już pewne, że na gumno pójdzie. Widząc to, pobiegłem co tchu przez krzaki aby zająć stanowisko obserwacyjne za szopą i, gdy pędziłem z trzaskiem patyków w wilgotnych zaroślach nad rowem, gdzie wyrzucono ścierwo kocie i gdzie skakały żaby, pojąłem, że wtajemniczam gąszcz i rów w nasze sprawki. Wybiegłem za szopę. Tam stał, za wozem, na który gnój ładowano. Naraz konie pociągnęły wóz, on zaś znalazł się naprzeciwko Karola, który po drugiej stronie gumna, przy stelmarni, oglądał -jakieś żelazo.
Wówczas się zdradził. Ujawniony tym usunięciem się wozu, nie wytrzymał otwartej przestrzeni pomiędzy sobą i swoim obiektem – zamiast stać spokojnie, uskoczył prędko za płot, aby tamten go nie zobaczył – i zatrzymał się, zadyszany. Ale to gwałtowne poruszenie zdemaskowało go, więc, przestraszony, wypadł na drogę żeby wracać do domu. Tu spotkał się oko w oko ze mną. I szliśmy ku sobie po linii prostej.
Nie mogło być mowy o wykrętach. Ja jego schwytałem na gorącym uczynku, on -
mnie. Zobaczył tego, kto go podpatrywał. Szliśmy jeden na drugiego i, wyznam, zrobiło mi się niewyraźnie, bo teraz coś radykalnie musiało się zmienić między nami. Wiem, że wie, wie, że ja wiem, że wie – oto co tańczyło mi w mózgu.
Jeszcze dzieliła nas spora przestrzeń, gdy zawołał:
– A, panie Witoldzie, wyszedł pan aby odetchnąć świeżym powietrzem!
Było to powiedziane teatralnie – to „a, panie Witoldzie" było na jego ustach zgrywą, nigdy tak nie mówił. Odrzekłem tępo:
– Rzeczywiście…
Ujął mnie pod ramię – czego nigdy dotąd nie robił i rzekł w sposób nie mniej zaokrąglony.
za wieczór i drzewa pachną! Może więc razem będziemy oddawać się miłej tej przechadzce?
Odpowiedziałem równie menuetową grzecznością, gdyż jego ton mi się udzielił:
_ Ależ owszem, jak najchętniej, to mnie zachwyca!
Skierowaliśmy się w stronę domu. Ale ten marsz już nie był zwyczajny… coś takiego, jakbyśmy wkraczali w ogród w nowej inkarnacji, prawie uroczyście, nieomal przy dźwiękach muzyki… i podejrzewałem że jestem w szponach jakiejś jego decyzji. Co się stało z nami? Po raz pierwszy odczułem go, jako wrogość, i to bezpośrednio zagrażającą. Nadal po przyjacielsku ujmował mnie pod ramię, ale bliskość jego była cyniczna i zimna. Minęliśmy dom (przy czym bez przerwy unosił się nad „gamą światłocienia", wywołaną zachodem) i spostrzegłem, że najkrótszą drogą, na przełaj przez trawniki, idziemy do niej… do dziewczynki… a park rzeczywiście, nasycony smugami blasków, był bukietem i świetlistą lampą czarną od świerków i sosen rozrastających się, zjeżonych. Szliśmy na nią. Spojrzała na nas. Siedziała na worku, z kozikiem! Fryderyk zapytał:
– Nie przeszkadzamy?
– Skąd. Już skończyłam z kartoflami. Ukłonił się mówiąc głośno i okrągło:
– Czy przeto możemy upraszać, aby dziewczę towarzyszyło nam w naszej wieczornej przechadzce?
Wstała. Odpięła fartuszek. Ta uległość… która zresztą mogła być tylko uprzejmością. Było to zwykłe zaproszenie na spacer, w tonie nieco przesadnym, starokawalerskim… ale… ale w tym dojściu do niej, w tym przystąpieniu, zawierała się dla mnie nieprzyzwoitość, którą można by określić w ten sposób:
„zabiera ją, żeby coś z nią zrobić" oraz „ona idzie z nim, żeby coś z nią zrobił".
Najkrótszą drogą, poprzez trawniki, szliśmy na gumno, i zapytała: – Idziemy do koni?… Cel jego, jego nieznane zamierzenie, przeszywały rozgałęziony układ alej i ścieżek, drzew i klombów. Nie odpowiedział – a to, że nie udzielił żadnego objaśnienia prowadząc ją dokądś, znów stało się podejrzane. Dziecko… to przecież dziecko szesnastoletnie… ale już gumno przed nami, czarna, pochyła jego ziemia; okolona stajnią, stodołami, z rzędem klonów przy płocie, ze sterczącymi dyszlami wozów koło studni… i dziecko, dziecko… ale tam, przy stelmarni, drugi dzieciak młodzieńczy, który rozmawiając ze stelmachem trzyma w ręku żelazo, obok sporo desek, drągi i wióry, w pobliżu wóz z workami i zapach sieczki. My podchodziliśmy. Po tej wzdętej, czarnej pochyłości. Podszedłszy, zatrzymaliśmy się we troje.
Słońce zapadało i szczególny rodzaj widoczności, jasnej a jednak ciemnej, zapanował – w niej pień, załamanie dachu, dziura w płocie stawały się obojętnie i wyraziście sobą, oczywiste w każdym szczególe. Czarno-brunatna ziemia gumienna rozkładała się aż po szopy. Pogadywał coś ze stelmachem, powolnie, po wiejsku, z tym żelazem, oparty o słup, na którym wspierał się daszek stelmarni, i nie przerwał rozmowy, tyle tylko, że spojrzał na nas. My staliśmy z Henią i naraz to spotkanie ukształtowało się w tym sensie, że przyprowadziliśmy mu ją i to tym bardziej, że żaden z nas się nie odzywał. A bardziej jeszcze, że nie odzywała się Henia… której ściszenie wstyd wyzwalało. Odłożył to koło żelazne i podszedł, ale nie było dobrze wiadomo, do kogo podchodzi – do nas, czy do Heni -
i to wytworzyło w nim jakąś dwoistość, niezręczność, przez chwilę stał się niejasny – ale stanął przy nas swobodnie i nawet wesoło, młodzieńczo. Jednakże milczenie wskutek ogólnej niezręczności naszej przedłużyło się jeszcze o parę sekund… i tego wystarczyło, aby gniotąca i dławiąca rozpacz, żałość i wszystkie nostalgie Losu, Przeznaczenia skłębiły się nad nimi jak w ciężkim, błądzącym śnie…
Rozżalenie, tęsknota, piękność szczupłego kształtu przed nami – z czegóż pochodziły, jeśli nie z tego, że nie był mężczyzną? Bo my przyprowadziliśmy mu Henię, jak kobietę – mężczyźnie, lecz on, jeszcze, nim nie był… nie był samcem. Nie był panem. Nie był władcą. I nie mógł posiadać. Nic nie mogło być jego, nie miał prawa do niczego, był tym, 32 który musi służyć i ulegać -
szczupłość jego i giętkość wezbrały nagle na tym gumnie, tuż obok desek, drągów, a ona odpowiedziała mu tym samym:
szczupłością i giętkością. Połączyli się naraz, ale nie jak mężczyzna i kobieta, tylko w czymś innym, we wspólnej ofierze składanej niewiadomemu Molochowi, niezdolni siebie posiąść, zdolni tylko siebie ofiaro-wac _ j ów dobór płciowy między nimi uległ zwichnięciu na rzecz jakiegoś innego doboru, w czymś okropniejszyrft i chyba piękniejszym. Powtarzam, iż działo się to na przestrzeni sekund. A właściwie nic się nie działo: po prostu staliśmy. Rzekł Fryderyk, wskazując palcem na jego spodnie, trochę za długie i walające się w ziemi.