Hipolit wstał. Panowie, no, jak to zrobimy? Kto? Wyciągnął cztery zapałki i ukręcił jednej główkę. Spojrzałem na Fryderyka – oczekiwałem jakiegoś znaku -
czy wyjawić moją rozmowę nocną z Siemianem? Ale on był okropnie blady. Przełknął ślinę.
– Przepraszam – rzekł. – Nie wiem czy…
– Co? – zapytał Hipolit.
– Śmierć – powiedział krótko Fryderyk. Patrzył w bok. Z-a-b-i-ć go?
– A co? Jest przecie rozkaz.
_ Z-a-b-i-ć – powtórzył. Na nikogo nie patrzył. Był sam na sam z tym słowem.
Nikogo – tylko on i z-a-b-i-ć. Nie mogła kłaniać kredowa bladość jego, pochodząca stąd że on wiedział co znaczy zabić. Wiedział – w tej chwili – ^0 cna _ ja… tego… nie… – rzekł i strzepnął jakoś palcami w bok, w bok, w bok, gdzieś za siebie… Wtem zwrócił twarz w stronę Wacława.
I było to jak gdyby pojawił się adres na bladości jego – zanim się odezwał wiedziałem już z całą pewnością, że się nie załamał, a tylko wciąż kieruje wypadkami, manewruje – nie tracąc z oczu Heni i Karola – w ich kierunku! Więc co? Bał się? Czy za nimi się uganiał?
– Pan także nie! – zwrócił się wprost do Wacława.
– Ja?
– Jak pan to zrobi… nożem – bo to nożem trzeba – nie z rewolweru, za głośno -
jak pan to nożem, jeśli panu matkę niedawno też nożem?… Pan? Pan, ze swoją matką i katolik? Ja się pytam! Jak pan się urządzi, żeby to zrobić?
Wikłał się w słowach, ale były one przeżyte do gruntu, poparte twarzą, która krzycząc „nie" wlepiała się w twarz Wacława. Niewątpliwie – „wiedział co mówił".
Wiedział co znaczy „zabić" i był u kresu wytrzymałości, nie mogący sprostać…
Nie, to nie była gra, ani taktyka, on w tym momencie był prawdziwy!
– Pan dezerteruje? – odezwał się chłodno Hipolit.
W odpowiedzi uśmiechnął się bezradnie i głupio.
Wacław przełknął ślinę, jakby zmuszano go do zjedzenia czegoś niejadalnego.
Przypuszczam, że on dotąd podchodzi! do tego, jak ja, czyli w trybie wojennym, to zabicie było dla mego jednym z wielu, jednym więcej – odrażające, ale przecież zwyczajne i konieczne nawet, i nieuniknione – aż tu wydobyto mu je z ilości i umieszczono osobno, jako niezmierne Zabicie same w sobie! On także zbladł. A. do tego matka! I nóż! Nóż identyczny z tym którym jemu matkę…
zabijałby więc nożem wydobytym z matki, wymierzyłby to samo pchnięcie i ten sam czyn powtórzyłby na ciele Siemia- na… Lecz być może pod jego czołem napiętym zmarszczkami matka zmieszała mu się z Heńką i nie matka, a właśnie Heńka stała się decydująca. Musiał zobaczyć siebie w roli Skuziaka zadającego cios… lecz wtedy jakże ostać się wobec Heni z Karolem, jak oprzeć się ich zespoleniu, Heni w ujęciu (chłopca), Heni zniedoroślałej w jego ramionach, Heni bezczelnie schłopakowaconej?… Zabić Siemiana, jak Skuziak _ ależ wtedy kimże się stanie? Skuziakiem? Co przeciwstawi tamtej sile – nieletniej? Gdyby Fryderyk nie był wyodrębnił i wyolbrzymił Zabicia… ale teraz to już było Zabicie i ten cios nożem godził w jego własną godność, honor, cnotę, we wszystko czym walczył ze Skuziakiem o matkę, z Karolem o Henię.
To chyba sprawiło, że, zwróciwszy się do Hipolita, zameldował tępo, jakby stwierdzając coś już wiadomego:
– Ja tego nie mogę…
Fryderyk zagadnął mnie prawie triumfalnie, tonem który dyktował odpowiedź:
– A pan? Pan zabije?
Ha! Co? Więc tylko taktyka! Do czegoś zmierzał udając strach, zmuszając nas do odmowy. Niepojęte: ten strach jego, blady, spotniały, drżący, tak ostateczny w nim, był tylko koniem na którym on galopował… do młodych kolan i rąk!
Posługiwał się swoim przerażeniem w celach erotycznych! Szczyt szalbierstwa, niewiarygodna nikczemność, coś nie do przyjęcia i nie do zniesienia! Siebie on jak konia swego traktował! Lecz pęd jego mnie porwał i poczułem, że z nim razem muszę galopować. I zresztą nie chciałem, rzecz jasna, zabijać. Byłem szczęśliwy, że wolno mi się wykręcić od tego – już pękła nasza dyscyplina i jednolitość.
Odpowiedziałem: -
Nie.
– Bajzel – zareplikowal ordynarnie Hipolit. – Dość zawracania głowy. W takim razie ja sam załatwię. Bez pomocy.
– Pan? – powiedział Fryderyk. – Pan?
– Ja.
– Nie.
•'••„,., •.:•• – • – -;-'-…, w. •
_ Dlaczego?
– Nnnie…-
_ panje _ powiedział Hipolit – niech się pan zastanowi.
Przecie nie można być świnią. Trzeba mieć trochę poczucia obowiązku. To jest obowiązek, panie! To jest służba!
_ pan chce z poczucia obowiązku za-bi-jać niewinnego człowieka?
_ To jest rozkaz. Myśmy otrzymali rozkaz. To akcja, panie! Ja nie będę się wyłamywał z szeregu, wszyscy muszą razem. Tak trzeba! To jest odpowiedzialność!
Co pan chce? Żeby go wypuścić żywcem?
_ To niemożliwe – zgodził się Fryderyk. – Wiem, to niemożliwe.
Hipolit wybałuszył oczy. Czy spodziewał się, że Fryderyk odpowie: „tak, wypuśćcie go"? Na to liczył? Jeśli taką żywił skrytą nadzieję, ta odpowiedź Fryderyka odcinała odwrót.
– Więc czego pan chce?
– Ja wiem, naturalnie… konieczność… obowiązek… rozkaz… Nie można nie…
Ale przecie pan mnie… Pan nie będzie za-rzy-nał… Pan nniee… Pan nie może!
Hipolit, natknąwszy się na to „nniee" skromne, wyszeptane – usiadł. To „nniee"
wiedziało co znaczy zabić – i ta wiedza, teraz, kierowała się wprost na niego piętrząc olbrzymią trudność. Zamknięty w cielsku spoglądał na nas, jak przez oKno, wytrzeszczony. „Zwyczajne" zlikwidowanie Siemiana;uż nie wchodziło w rachubę po naszych trzech odmowach, pełnych abominacji. To stało się wstrętne pod naciskiem naszego obrzydzenia. I już nie mógł pozwolić sobie na płytkość.
Nie będąc osobą zbyt głęboką, ani przenikliwą, był jednak człowiekiem pewnego środowiska, pewnej sfery, i gdy my staliśmy się głębocy, on nie mógł pozostać płytki, ze względów jPo prostu towarzyskich. W pewnych razach nie można być „mniej głębokim", podobnie jak nie można być „mniej subtelnym, to dyskwalifikuje towarzysko. Tak to konwenans muszał go do głębi, do wyczerpania wraz z nami treści wyrazu „zabić", ujrzał to, jak myśmy ujrzeli – jako okropność.
211 się, jak my, bezsilny. Mordować kogoś własnymi rękami? Nie, nie, nie! Ale w takim razie pozostawało tylw „nie zabijać" – „nie zabijać" oznaczało wszakże wyłamać; się, zdradzić, stchórzyć, nie spełnić zadania! Rozłożył ręce Był pomiędzy dwiema obrzydliwościami – i jedna z nich musiała stać się jego obrzydliwością.
– No to co? – zapytał.
– Niech Karol to załatwi.
Karol! Oto do czego zmierzał przez cały czas – ten lis! Ten chytrus! Dosiadając siebie, jak konia!
– Karol?
– Pewnie.'On to załatwi. Jak pan mu każe.
Mówił, jakby to było niezmiernie łatwe – cała trudność mu się ulotniła. Jakby chodziło o załatwienie przez Karola sprawunku w Ostrowcu. Nie wiadomo dlaczego ta zmiana tonu wydawała się poniekąd uzasadniona. Hipolit zawahał się.
– Mamy na niego to zwalać?
– A na kogo? My tego nie zrobimy, to nie dla nas… a zrobić trzeba, nie ma rady! Pan mu powie. On zrobi, jeśli mu się powie. Dla niego to nie będzie problem. Dlaczegóżby nie miał zrobić? Niech pan mu każe.
– Pewnie że, jak każę, zrobi… Ale jakże tak? Co? To on niby… za nas?
Wacław wmieszał się nerwowo.
– Pan nie uwzględnia, że to jest ryzykowne… To jest odpowiedzialność. Nie można wyręczyć się nim, przerzucać na niego ryzyka, to niemożliwe! Tego się nie robi!
– Ryzyko możemy wziąć na siebie. Gdyby sprawa wyszła na jaw, powiemy, że my jesteśmy sprawcami. O co chodzi? O to tylko żeby ktoś za nas wziął nóż i ciachnął – to jemu pójdzie gładziej, niż nam.
– Ależ mówię panu, że nie mamy prawa posługiwać się nim dlatego tylko że ma szesnaście lat, pakować go w to… Wyręczać się…
Panika go ogarnęła. Karola pakować w mord, którego on nie był zdolny popełnić, Karola, wyzyskując jego młodość.
130 Karola – bo szczeniak… ależ to nie było w porządku i to OS:
h'ało go wobec chłopca… on zaś musiał być silny wobec "hłopca! Zaczął chodzić po pokoju. – To byłoby niemoral-c, _ wybuchnął ze złością i zaczerwienił się jak dotknięty najpoufalszych swoich wstydach. Hip natomiast oswajał się powoli z tą myślą.
– Możliwe… rzeczywiście najprostsze… Od odpowiedzialności nikt się nie uchyla. Chodzi o to tylko, żeby się nie zba-brać… samym faktem… To nie dla nas robota. To dla niego.
I uspokoił się, jakby pod dotknięciem różdżki czarodziej-skjej _ jakby na koniec nasunęło się jedyne naturalne rozwiązanie. Poznał, że to zgodne z porządkiem natury. On się nie uchylał. On był od wydawania rozkazów – Karol od wykonywania.
Odzyskał spokój i rozum. Stał się arystokratyczny.
– Że też mi to do głowy nie przyszło. Pewnie!
Dość szczególny, zaiste, widok: dwóch mężczyzn, jeden zawstydzony tym co drugiemu przywróciło godność. Owo „wyzyskiwanie nieletniego" jednego napełniało hańbą, a drugiego – dumą, i jak gdyby jeden stawał się od tego mniej męski, drugi bardziej męski. Ale Fryderyk – jakiż genialny! Że Karola zdołał wmieszać w to… że ku niemu zwichnął całą sprawę… dzięki czemu zamierzona śmierć rozgrzała się naraz i rozgorzała nie tylko Karolem, ale i Heńką, ich rękami, ich nogami – i trup projektowany zakwitnął wzbronioną, chtopięco-dziewczęcą, niezgrabną i szorstką zmysłowością. Wtargnęło gorąco – ta śmierć już stała się miłosna. I wszystko – ta śmierć, nasz strach, wstręt, nasza niemoc – po to tylko aby ręka młoda i zbyt młoda sięgnęła po nią… Już zagłębiałem się w to, nie jak w morderstwo, a jak w awanturę ich ciał niedorozwiniętych, głuchych. Rozkosz!
A jednocześnie była w tym zjadliwa ironia i nawet posmak klęski – że my, dorośli, uciekaliśmy się do pomocy młodzika, który mógł zrobić to, czego my nie mogliśmy – c/yzby to morderstwo było wiśnią na cienkiej gałęzi, dostępną jedynie lżejszemu?… Lekkość! Nagle w tym kierunku wszystko zaczęło przeć, Fryderyk, ja, Hipolit, jęliśmy dążyć do nie-etniego jak do sekretnej jakiejś alchemii odciążającej.