Литмир - Электронная Библиотека

Rzuciłem się w kierunku Henryka – z pewnością to jego idiotyczna prostolinijność zawiniła, że ani on, ani Halina się nie uratowali. Zasypałem go pytaniami i zarzutami, ale przecież nie zasługiwałem na jakąkolwiek odpowiedź. Wzruszył ramionami, wyciągnął małe oksfordzkie wydanie Szekspira, przystanął z boku i zajął się czytaniem.

Dopiero Halina opowiedziała nam, jak się tu znaleźli: dowiedzieli się o naszej wywózce i zgłosili się po prostu na ochotnika na Umschlagplatz, gdyż chcieli być razem z nami.

Był to idiotyczny wybuch uczuć z ich strony. Postanowiłem za wszelką cenę ich stąd wyprowadzić, bo przecież nie znajdowali się na liście wysiedleńców i mogliby pozostać w Warszawie.

Przyprowadził ich tu policjant żydowski, który znał mnie ze „Sztuki”, i liczyłem na to, że uda mi się łatwo przemówić mu do sumienia, zważywszy, że – formalnie rzecz biorąc – nie było żadnej konieczności tych dwojga wywozić. Niestety, przeliczyłem się. O niczym nie chciał słyszeć. Jak każdy z policjantów i on miał obowiązek samodzielnego dostarczania na Umschlagplatz każdego dnia po pięć osób, pod groźbą wywiezienia, gdyby tego rozkazu nie wykonał. Halina i Henryk dopełniali jego dzisiejszej piątki. Zmęczył się i nie zamierzał ich zwalniać, bo musiałby ponownie pójść na łapankę. A poza tym dokąd iść, u diabła!?

Taka łapanka nie była jego zdaniem wcale prostą sprawą, gdyż ludzie nie chcieli ułatwiać policji zadania i ukrywali się. Ponadto miał już wszystkiego szczerze dosyć.

Powróciłem do moich z pustymi rękami. I ta ostatnia próba uratowania przynajmniej części naszej rodziny spełzła, podobnie jak wszystkie inne przedtem, na niczym. Załamany usiadłem przy matce.

Choć była już piąta po południu, upał nie ustawał, a tłum gęstniał z godziny na godzinę. Ludzie tracili się z oczu w panującym ścisku i nawzajem się nawoływali, ale – daremnie. Z sąsiadujących ulic dochodziły odgłosy strzałów i typowego dla łapanek pokrzykiwania. Napięcie wzrastało wraz ze zbliżaniem się godziny, o której miał być podstawiony pociąg.

Sytuację pogarszała siedząca w pobliżu kobieta, powtarzająca bezustannie pod nosem pytanie: „Po co ja je udusiłam?”. Wiedzieliśmy już, o co jej chodziło. Zdołał się tego dowiedzieć nasz kupiec. Gdy wszyscy mieli opuścić dom, kobieta ukryła się wraz z mężem i dzieckiem w przygotowanym schowku. Gdy obok przechodziła policja, dziecko zapłakało, a matka ze strachu udusiła je własnymi rękami. Płacz i późniejsze rzężenie dziecka zostały usłyszane, a kryjówka ujawniona.

W pewnym momencie przecisnął się w naszym kierunku przez tłum chłopak, niosący na zawieszonej u szyi tasiemce pudełko z cukierkami. Sprzedawał je po niesamowitych cenach, mimo że Bóg raczy wiedzieć, co miał zamiar później zrobić z tak zarobionymi pieniędzmi… Za resztkę zebranych drobnych kupiliśmy jednego jedynego iryska, którego ojciec podzielił scyzorykiem na sześć równych części – nasz ostatni wspólny posiłek.

Około szóstej zapanował na placu nerwowy niepokój. Przyjechało parę samochodów i żandarmi wybierali młodych i silnych ludzi spośród tych przeznaczonych na wywóz. Szczęśliwcy ci mieli być najwidoczniej przeznaczeni do innych zadań. Wielotysięczny tłum zaczął przepychać się w tym kierunku, przekrzykiwano się, próbowano przedostać się do przodu i zachwalać swoje walory fizyczne. Niemcy odpowiedzieli strzałami. Dentysta, pozostający nadal wśród nas, nie mógł opanować oburzenia. Z wściekłością nacierał na mojego ojca, jakby to on był temu wszystkiemu winien.

– Teraz już pan mi chyba uwierzy, że wszystkich nas wykończą. Zdolni do pracy zostają. Tam zaś oczekuje nas śmierć!

Jego głos załamał się, gdy próbował przekrzyczeć tłum i strzelaniną. Wyciągnął rękę, wskazując kierunek, w którym miano nas wywieźć. Ojciec poruszony i zmartwiony nie odpowiadał. Kupiec wzruszył ramionami i uśmiechnął się ironicznie: nie podupadał na duchu. Selekcja paruset osób niczego, jego zdaniem, nie dowodziła.

Niemcy wyszukali w końcu swą siłą roboczą i odjechali, ale podenerwowanie wśród tłumu nie ustawało.

Krótko potem dał się słyszeć z oddali gwizd lokomotywy i coraz bliższy turkot wagonów. Minęło jeszcze parą minut i ujrzeliśmy pociąg. Chyba z tuzin wagonów towarowych dla bydła toczyło się powoli w naszym kierunku, a podmuch wiejącego z tej samej strony wieczornego wietrzyku niósł z sobą falą dławiącego fetoru chloru.

Jednocześnie łańcuch otaczającej plac policji żydowskiej i SS-manów zacieśnił się, zaczął przeć przed siebie, do środka, i znów dały się słyszeć ostrzegawcze wystrzały. Spośród gęsto stłoczonego tłumu podniosły się głośny lament kobiet i płacz dzieci.

Ruszyliśmy do przodu. Na co mamy czekać? Im szybciej znajdziemy się w wagonach, tym lepiej. Parę kroków przed nimi ustawił się szpaler policjantów, tak że powstał szeroki korytarz dla tłumu, którego jedyne ujście tworzyły otwarte drzwi wychlorowanych wagonów.

Nim zdążyliśmy przysunąć się w pobliże pociągu, bliżej położone wagony były już pełne; ludzie stali w nich stłoczeni jeden przy drugim. SS-mani upychali ich jeszcze kolbami karabinów, mimo że z wnętrza słychać było krzyki pozbawionych powietrza ludzi. W samej rzeczy: fetor chloru utrudniał oddychanie już w sporej odległości od wagonów, cóż więc musiało rozgrywać się w środku, gdzie podłogę pokrywała gruba jego warstwa?

Mieliśmy już za sobą chyba z połowę wagonów, gdy nagle usłyszałem czyjeś wołanie:

– Popatrz! Popatrz! Szpilman!

Jakaś ręka schwyciła mnie za kołnierz i zostałem wyrzucony poza kordon policji.

Kto ośmielał się także mną obchodzić? Nie chciałem oddzielać się od moich. Chciałem być razem z nimi! Przed sobą widziałem teraz tylko zwarty rząd pleców policjantów. Rzuciłem się na nich, lecz nie ustępowali. Widziałem ponad ich głowami, jak matka z Reginą, podtrzymywane przez Halinę i Henryka, wsiadały do wagonu, podczas gdy ojciec rozglądał się za mną.

– Tatusiu! – krzyknąłem.

Zobaczył mnie, zrobił kilka kroków w moim kierunku, jednak w tym samym momencie zawahał się i przystanął. Był blady, jego wargi drżały nerwowo. Starał się uśmiechnąć, jakby bezradnie i z bólem, uniósł rękę i pomachał mi na pożegnanie, jakbym powracał do życia, a on żegnał mnie już z drugiej strony. Potem odwrócił się i poszedł w kierunku wagonów. Znów rzuciłem się z całych sił na policjantów.

– Tatusiu! Henryk! Halina!…

Krzyczałem jak opętany, ogarnięty strachem, że właśnie teraz, w najważniejszym momencie, nie dostanę się do nich i że już na zawsze pozostaniemy rozdzieleni.

Jeden z policjantów obrócił się i popatrzył na mnie rozzłoszczony:

– Co pan wyprawia? Lepiej niech się pan ratuje!

Ratuje? Przed czym? W sekundę zrozumiałem, co czekało poupychanych w wagony ludzi. Włosy stanęły mi dęba. Spojrzałem za siebie: plac był opustoszały, a za kolejowymi torami i rampami znajdowały się ujścia ulic. Zacząłem uciekać w tym kierunku, kierowany nieopanowanym, wręcz zwierzęcym strachem. Udało mi się wmieszać w kolumnę opuszczających w tym momencie plac robotników Gminy i razem z nimi przekroczyłem bramę.

Gdy oprzytomniałem, stałem już na ścieżce pomiędzy domami. Z któregoś z nich wyszedł SS-man w towarzystwie jednego z żydowskich policjantów. SS-man miał tępą, arogancką twarz, a policjant płaszczył się wręcz przed nim, nadskakując i rozpływając się w uśmiechach i w ugrzecznieniu. Gestem ręki wskazał pociąg na Umschlagplatzu i powiedział w koleżeńskim zaufaniu, głosem zdradzającym drwiącą pogardę:

– Wszystko to idzie na szmelc!

Spojrzałem w tym kierunku: drzwi wagonów były już zamknięte, a pociąg powoli i ociężale nabierał biegu. Odwróciłem się i głośno płacząc, ruszyłem środkiem opustoszałej ulicy przed siebie, ścigany przez coraz cichszy krzyk zamkniętych w wagonach ludzi, brzmiący jak pisk stłoczonych w klatkach, znajdujących się w śmiertelnym zagrożeniu ptaków.

20
{"b":"89309","o":1}