Jak pan myśli? Wysiedlą nas wszystkich? Nie odpowiedział, lecz zauważył wymijająco:
Źle pan wygląda! – spojrzał na mnie ze współczuciem. – Bierze pan to wszystko sobie za bardzo do serca.
A jak można inaczej? – wzruszyłem ramionami. Uśmiechnął się, zapalił papierosa, milczał przez chwilę i po wiedział:
Zobaczy pan, pewnego pięknego dnia wszystko to się skończy, bo… – zatoczył krąg ramionami – bo to nie ma przecież żadnego sensu…
Powiedział to z zabawnym, trochę bezradnym przekonaniem, jak gdyby bezsens wydarzeń stanowić mógł sam w sobie wystarczający argument, żeby zmienić ich bieg.
Ale nie zmienił. A zaczęło być nawet jeszcze gorzej, gdy w następnych dniach do akcji wciągnięto Litwinów i Ukraińców. Byli podobnie przekupni jak policja żydowska, ale w inny sposób. Brali łapówki, ale gdy tylko je otrzymali, mordowali ludzi, od których wzięli pieniądze. Mordowali szczególnie chętnie: dla sportu lub by ułatwić sobie pracę, dla treningu w strzelaniu albo po prostu dla rozrywki. Zabijali dzieci na oczach matek i bawili się, widząc ich rozpacz. Strzelali do ludzi w brzuch, by obserwować, jak się męczą, lub kilku z nich rzucało z pewnej odległości granaty w kierunku ustawionych w rzędy ofiar, by sprawdzić, kto lepiej trafia. W każdej wojnie wypływają na powierzchnię grupy narodowościowe, które są zbyt tchórzliwe, by walczyć otwarcie, i zbyt nędzne, by odgrywać jakąkolwiek samodzielną rolę polityczną, wystarczająco zaś niemoralne, by przyjąć rolę płatnych katów przy jednym z walczących mocarstw. W tej wojnie taką rolę odgrywali faszyści ukraińscy i litewscy.
W tymże czasie zasłużony koniec spotkał agentów gestapowskich – Kohna i Hellera. Nie zabezpieczyli się wystarczająco sprytnie albo byli zbyt oszczędni. Opłacili tylko jedną z dwóch warszawskich central SS, a pech chciał, że wpadli w ręce ludzi właśnie tej drugiej. Przedłożone legitymacje wystawione przez konkurencyjny oddział SS wprowadziły rywali w jeszcze większą wściekłość. Nie ograniczyli się do zastrzelenia Kohna i Hellera, lecz polecili ściągnąć śmieciarką i na niej, wśród śmieci i odpadków, obaj potentaci odbyli ostatnią podróż przez getto, do masowego grobu.
Ukraińcy i Litwini przestali zwracać uwagą na dokumenty pracy. Cały mój sześciodniowy wysiłek, związany z ich zdobyciem, był zniweczony. Trzeba było pracować naprawdę. Jak należało się do tego zabrać? Straciłem resztki otuchy. Leżałem całymi dniami w łóżku, nasłuchując hałasów dobiegających z ulicy. Każdy stukot kół po bruku wzbudzał we mnie paniczny strach. Były to wozy, które wiozły ludzi na Umschlagplatz – inne teraz przez getto nie jeździły – a każdy z tych wozów mógł zatrzymać się przed naszym domem i w każdej chwili mógł zabrzmieć na dziedzińcu gwizd. Wyskakiwałem z łóżka, podbiegałem do okna, po czym kładłem się z powrotem do łóżka. I znowu podbiegałem do okna.
Z całej naszej rodziny tylko ja zachowywałem się tak sromotnie słabo. Może właśnie dlatego, że tylko ja sam – ze wzglądu na moją popularność – mogłem nas jeszcze jakoś uratować i odczuwałem presje, spoczywającej na mnie odpowiedzialności.
Rodzice i rodzeństwo wiedzieli, że są bezsilni. Koncentrowali cały swój wysiłek na tym, żeby się opanować i podtrzymywać złudzenie normalnego życia. Ojciec grał od rana do wieczora na skrzypcach, Henryk studiował, Regina i Halina czytały, a matka cerowała naszą bielizną.
I tym razem znowu Niemcy wpadli na nowy pomysł, jak ułatwić sobie zadanie. Na murach miasta pojawiły się obwieszczenia, które zawiadamiały o tym, że wszyscy, którzy wraz z rodzinami zgłoszą się dobrowolnie na Umschlagplatz do wyjazdu, otrzymają bochenek chleba i kilogram marmolady na osobą i że rodziny ochotników nie będą rozdzielane. Rozpoczął się masowy napływ ochotników, zarówno pod wpływem głodu, jak też w nadziei na wspólne przejście przez nieznane i ciężkie drogi losu.
Nieoczekiwanie przyszedł nam z pomocą Goldfeder. Miał możliwość umieszczenia pewnej liczby ludzi na miejscu zbiórki przy Umschlagplatzu, gdzie sortowano meble i rzeczy z mieszkań wywiezionych już Żydów. Ulokował mnie tam razem z ojcem i Henrykiem, a nam udało się później ściągnąć siostry z matką, która nie pracowała razem z nami, lecz zajmowała się naszym nowym gospodarstwem domowym w budynku, gdzie zostaliśmy zakwaterowani. Gospodarowanie to było dość skromne: każde z nas otrzymywało codziennie pół bochenka chleba oraz ćwierć litra zupy i chodziło tylko o to, by umiejętnie regulować dawki jedzenia, żeby oszukać głód, jak tylko się dawało najlepiej.
Była to moja pierwsza praca u Niemców. Od rana do wieczora dźwigałem meble, lustra, dywany, bielizną osobistą i pościelową lub też ubrania – razciy, które jeszcze kilka dni temu do kogoś należały, nadawały indywidualne oblicze jakiemuś wnętrzu, zamieszkanemu przez ludzi z dobrym smakiem lub bez, zamożnych czy biednych, dobrych bądź złych. Teraz były to rzeczy niczyje, źle traktowane i tylko czasem, gdy przenosiłem naręcze bielizny, unosił się z nich delikatny, słaby jak wspomnienie zapach czyichś ulubionych perfum czy też pojawiały się przez sekundą kolorowe monogramy na białym tle. Wtedy zresztą nie miałem czasu nad tym się zastanawiać. Każda chwila zamyślenia czy nieuwagi pociągała za sobą bolesne uderzenia gumowej pałki lub kopnięcie podkutym butem żandarma, a mogła kosztować nawet życie, jak tych młodych ludzi, których rozstrzelano na miejscu za to, że upuścili i rozbili lustro salonowe.
2 sierpnia rano zarządzono, by pozostali w małym getcie Żydzi opuścili je do godziny szóstej wieczorem. Udało mi się dostać wolne i za pomocą ręcznego wózka, co wymagało sporego wysiłku, przewiozłem z naszego mieszkania na Śliskiej do koszar trochę bielizny osobistej, pościeli, moje kompozycje, zbiór krytyk z koncertów i recenzji z dorobku kompozytorskiego, a także skrzypce ojca. Był to nasz cały dobytek.
Kilka dni później, chyba 5 sierpnia, udało mi się wyrwać na krótko z pracy i szedłem ulicą Gęsią, gdy przypadkowo stałem się świadkiem wymarszu Janusza Korczaka i jego sierot z getta.
Na ten poranek zaplanowano, zgodnie z rozkazem, opróżnienie prowadzonego przez Korczaka żydowskiego sierocińca. Dzieci miały zostać wywiezione same, jemu zaś dawano szansą uratowania się i tylko z trudem udało mu się przekonać Niemców, by zezwolili mu towarzyszyć dzieciom. Spędził z nimi długie lata swojego życia i teraz, w ich ostatniej drodze, nie chciał ich pozostawiać samych. Chciał im tę drogą ułatwić. Wytłumaczył sierotom, że mają powód do radości, bo jadą na wieś. Nareszcie mogą zamienić wstrętne, duszne mury na łąki porośnięte kwiatami, na źródła, w których będzie można się kąpać, na lasy, gdzie jest tak wiele jagód i grzybów. Zarządził, by ubrały się świątecznie i tak ładnie wystrojone, w radosnym nastroju ustawiły się parami na dziedzińcu.
Małą kolumną prowadził SS-man, który jak każdy Niemiec kochał dzieci, a szczególnie te, które miał wkrótce wyprawić na tamten świat. Wyjątkowo spodobał mu się dwunastoletni chłopiec – skrzypek, który niósł swój instrument pod pachą. Rozkazał mu wyjść na czoło pochodu dzieci i grać. Tak też ruszyli w drogą.
Gdy spotkałem ich na Gęsiej, dzieci, idąc, śpiewały chórem, rozpromienione, mały muzyk im przygrywał, a Korczak niósł na rękach dwoje najmłodszych, także uśmiechniętych, i opowiadał im coś zabawnego.
Z pewnością jeszcze w komorze gazowej, gdy gaz dławił już dziecięce krtanie, a strach zajmował w sercach sierot miejsce radości i nadziei, Stary Doktor ostatnim wysiłkiem szeptał im:
– To nic, dzieci! To nic… – by przynajmniej swym małym podopiecznym zaoszczędzić strachu przed przejściem z życia do śmierci.
16 sierpnia 1942 roku przyszła w końcu kolej i na nas. Na miejscu zbiórki przeprowadzono selekcję i tylko Henryk oraz Halina zostali uznani za nadal zdolnych do pracy. Ojcu, Reginie i mnie polecono powrócić do koszar, a gdy tam przyszliśmy, budynek obstawiono i rozległ się gwizd.
Nie opłacało się dalej walczyć. Zrobiłem wszystko, co mogłem, by uratować moich najbliższych i siebie.
Ratunek był mimo to najwidoczniej niemożliwy. Może przynajmniej lepiej powiedzie się Henrykowi i Halinie…
Ubieraliśmy się, podczas gdy z dziedzińca dobiegały krzyki i zmuszające do pośpiechu strzały. Matka spakowała w tobołek, co było pod ręką, i zeszliśmy po schodach.