Mniej więcej w tym samym czasie, coraz częściej, zaczynały krążyć po getcie różne coraz bardziej niepokojące wieści. Były jak zwykle pozbawione źródeł i nie udało się znaleźć ich autora albo kogoś, kto mógłby potwierdzić, że oparte są na prawdziwych zdarzeniach. Mimo to uchodziły za sprawdzone. Po prostu pewnego dnia zaczynano opowiadać o tym, jak straszne, na przykład, są warunki życia w getcie łódzkim, gdzie zmuszono Żydów do wprowadzenia w obieg ich własnych, żelaznych pieniędzy, za które nic poza gettem nie mogli kupić i teraz tysiącami umierali z głodu. Niektórych takie wiadomości chwytały za serce, inni zaś słuchali tego jednym, a wypuszczali drugim uchem. Po dłuższym czasie przestano mówić o Łodzi, a zaczęto o Lublinie i Tarnowie, gdzie podobno wytruto Żydów gazem, w co zresztą nikt nie chciał uwierzyć. Bardziej wiarygodna wydawała się plotka o tym, że getta żydowskie w Polsce miały ograniczyć się do czterech wielkich skupisk w Warszawie, Lublinie, Krakowie i Radomiu. Potem na odmianę zaczynano gadać o przeniesieniu Getta Warszawskiego na wschód, w transportach po sześć tysięcy ludzi dziennie. Zdaniem niektórych za przeprowadzenie tej akcji zabrano by się już dawno, gdyby nie tajemnicza konferencja w zarządzie Gminy, podczas której udało się przekonać gestapo – z pewnością za pomocą łapówki – aby z naszego przesiedlenia zrezygnowało.
18 czerwca, w sobotę, mieliśmy z Goldfederem w kawiarni „Pod Fontanną” przy ulicy Leszno wziąć udział w koncercie na rzecz znanego pianisty Leona Boruńskiego, laureata Konkursu Chopinowskiego, który chory na gruźlicę i bez środków do życia przebywał w getcie otwockim. Ogródek kawiarniany był przepełniony.
Zebrało się blisko czterysta osób elity i pseudoelity towarzyskiej. Poprzedniej „imprezy masowej” nikt już tu nie wspominał, a jeśli wśród ludzi panowało poruszenie, to tylko z całkiem prozaicznego powodu: eleganckie damy z plutokracji i wytworni parweniusze byli niezwykle ciekawi, czy pani L. przywita się dziś z panią K. Obydwie panie angażowały się w działalność dobroczynną. Aktywnie brały udział w akcjach komitetów, które powstały w wielu co bogatszych domach i miały na celu pomaganie biednym. Taka działalność była o tyle przyjemna, że uruchamiano ją za pomocą częstych balów, na których tańczono, zabawiano się i pito, a osiągnięte przy tym zyski przeznaczano na cele dobroczynne.
Powodem nieporozumień pomiędzy dwiema damami było wydarzenie, które nastąpiło przed kilkoma dniami w „Sztuce”. Obydwie kobiety były bardzo ładne, każda na swój sposób. Nienawidziły się z całego serca i starały się odbić sobie nawzajem adoratorów, pośród których do najatrakcyjniejszych należał Maurycy Kohn gestapowski agent i właściciel linii tramwajowej, człowiek o interesującej, wrażliwej twarzy aktora. Tego wieczoru w „Sztuce” świetnie się obie bawiły. Siedziały przy barze, każda z nich wśród małego kręgu swoich wielbicieli, i starały się nawzajem przelicytować w wyborze najbardziej wyszukanych alkoholi i snobistycznych przebojów, granych na zamówienie przy stolikach przez akordeonistę orkiestry jazzowej. Pierwsza wyszła pani L., nie wiedząc, że idąca ulicą, obrzmiała z głodu kobieta upadła i zmarła w tym czasie bezpośrednio przed drzwiami baru. Oślepiona światłem pani L., wychodząc, potknęła się o zwłoki. Gdy dojrzała trupa, wpadła w szok i nie mogła się uspokoić. Zupełnie inaczej postąpiła pani K., którą zdołano tymczasem o całym zdarzeniu powiadomić. Gdy stanęła w drzwiach, wyrwał się jej okrzyk zgrozy, jednak natychmiast, jakby ogarnięta głębokim współczuciem, podeszła do zmarłej, wyjęła z torebki pięćset złotych i podała je idącemu za nią Kohnowi ze słowami:
Proszę, niech pan wyświadczy mi przysługę i zadba o to, by została pochowana. Jedna z kobiet z jej towarzystwa szepnęła, tak by wszyscy mogli usłyszeć:
Anioł, jak zawsze!
Pani L. nie mogła tego pani K. wybaczyć. Nazwała ją następnego dnia „podłym babskiem” i oświadczyła, że nie zamierza nigdy więcej jej się kłaniać. Dziś miały obie pojawić się w kawiarni „Pod Fontanną”, a złota młodzież getta ciekawa oczekiwała w napięciu, jak to będzie z tym powitaniem.
Pierwsza część koncertu dobiegła już końca i wyszliśmy z Goldfederem na ulicę, by wypalić w spokoju papierosa. Występowaliśmy razem już przez cały rok i bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Dziś nie ma już i jego, choć miał pozornie większe szansę na przeżycie niż ja! Był zarówno wybitnym pianistą, jak też i prawnikiem. Ukończył konserwatorium i prawo, jednakże był nadmiernie wymagający w stosunku do siebie i doszedł do wniosku, że nie uda mu się zostać pianistą najwyższej klasy, więc podjął pracę jako adwokat, by później, w czasie wojny, znów być pianistą.
Był, dzięki swej inteligencji, swemu osobistemu urokowi i wytworności, niezwykle popularny i lubiany w przedwojennej Warszawie. Udało mu się później uciec z getta i przeżyć dwa lata u pisarza Gabriela Karskiego, który go u siebie ukrył. Na tydzień przed wkroczeniem armii radzieckiej został zastrzelony przez Niemców w maleńkim miasteczku w pobliżu zniszczonej Warszawy.
Paliliśmy papierosy, gawędziliśmy i czuliśmy się z każdym następnym oddechem mniej zmęczeni. Dzień był tak piękny! Słońce zniknęło już za domami i tylko od dachów i okien wyższych pięter odbijał się blask purpury. Intensywny błękit nieba stygnął w wyblakły błękit porysowany kreskami jaskółczych lotów. Tłum na ulicach przerzedzał się i sprawiał wrażenie mniej brudnego i nieszczęśliwego, gdy poruszał się zatopiony w różowopurowym i złotawym blasku tego wieczoru.
W pewnym momencie wypatrzyliśmy Kramsztyka, który szedł w naszym kierunku. Ucieszyliśmy się obaj. Chcieliśmy wprowadzić go jakoś na drugą część koncertu: obiecał namalować mój portret i chciałem z nim jeszcze na ten temat porozmawiać. Nie dał się nam jednak namówić. Był przygaszony i ogarnięty najczarniejszymi myślami. Przed chwilą dowiedział się ze sprawdzonego źródła, że nie uda się tym razem uniknąć czekającego nas wysiedlenia z getta: po drugiej stronie muru podjęło służbę i przygotowywało się już do akcji niemieckie „Yernichtungskommando” (Oddział Zagłady).