Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Akt szkicowany ołówkiem

I.

Spotkał ją na ulicy, przypadkiem. Szła drugą stroną, ale poznał natychmiast. Równocześnie on skierował się ku niej i ona ku niemu. Minione lata nie zmieniły bardzo Maryli, przynajmniej oglądanej z odległości kilkunastu metrów. Obcisłe, wzorzyste majtko-spodnie podkreślały nadal zgrabne uda kulminujące w nadal foremnych chociaż szerokich biodrach. Luźna biała koszulka z jakimś dowcipno-anglosaskim napisem skrywała, czy te lata zniszczyły linię brzuszka Maryli. Obecnie tleniła długie włosy.

Zbyt zacięta twarz rozjechała się w wyraz kochanej żabki. Wymienili parę zdawkowych zdań i już szli razem – delikatnie stykały się ich ramiona. Niby przypadkiem, ale zawsze dłużej o sekundę niż powinny.

To niewiarygodne: wracając z pracy do domu Janusz spotkał poznaną przed dziesięciu laty nad jeziorem dziewczynę, choć ta mieszkała nadal o kilkaset kilometrów na północ od jego miasta. Wprawdzie nie wspominała o swojej sytuacji, ale czuł, że nadal jest wolna. Kiedyś ją stracił, bo nie powiedział właściwych słów we właściwym momencie – a raczej powiedział zbyt wiele niewłaściwych słów. Przez dziesięć lat nie zdążył zapomnieć tylko dlatego, że nie znalazł kobiety na całe życie – pozostał sam w ładnie urządzonym, za dużym mieszkaniu.

Spotkanie zburzyło jego plany na nudny wieczór, a ona też poszła nie tam, dokąd zmierzała. W chwilę później lekko trzymał ją w pasie, a ona to odwzajemniła, kładąc mu dłoń na ramieniu.

– Właściwie zawsze widziałam cię tak ubranego. W myślach widziałam.

– Przebierałaś mnie z dżinsów w garnitur?

– Starszego, solidniejszego. Pewnie dlatego, że i mnie lat przybywało.

– Wstyd powiedzieć, ale ja cię rzadko przebierałem w myślach. To znaczy rzadko do końca. Kończyłem na rozbieraniu.

– Musiałeś wytężać wyobraźnię, aby wypełnić niespełnienie.

– Zostałaś poetką? – Ich spojrzenia się spotkały. Miała piwne oczy. Długie odrosty zbyt jasno tlenionych włosów. Właściwie była trochę zaniedbana.

– Gdzieś to czytałam.

– Nadal dużo czytasz?

– Ale już nie tyle, żeby nie mieć czasu na spotkania z tobą.

– Obraziłaś się na mnie, kiedy chciałem cię narysować na golasa. Właściwie nigdy nie rysowałem tak dziewczyny. Palnąłem, licząc, że może się uda i w ogóle. Byłem, oczywiście, idiotą, ale uświadomiłem sobie to niestety zbyt późno. Tak się traci miłość.

– Traci, ale niekoniecznie zabija. Dziś bym nie odmówiła.

Chwilę milczał jak zamurowany.

– Parę ulic dalej jest sklep dla malarzy. Potrzebuję sprzętu do spełnienia marzenia. Potem wpadniemy do mnie. I dogonimy czas.

Uśmiechała się.

– Nie dogonimy. To pomysł z dzisiaj, nie spełnienie niespełnionego marzenia. – Zająknęła się, bo trudno nie zająknąć się, wymawiając coś takiego. Podkreśliła to uśmiechem.

Właściwie wpadł w popłoch. Nie rysował od paru lat. Praca w banku spowodowała, że ekscytującym hobby stało się kolekcjonowanie pieniędzy. Rysowanie wydawało się stratą czasu.

– Nie chcę widzieć, jak mieszkasz. – Gdy się dąsała, opadające kąciki ust upodabniały jej ładną twarz jeszcze bardziej do żabki.

II.

Trzydzieści kilometrów od miasta był zajazd czy hotel wiejski. Standard terenowy, podwyższony. Godzina jazdy pekaesem, bo w pracy wypił dwie szklaneczki koniaku; potem wynajęcie dwóch jedynek.

Zastanawiał się, jak ukryć przed nią wiążący się brzuszek, gdy nasyceni siedzieli na łóżku, popijając wino i nie próbując rozpleść łydek. Ostatecznie, nie spasł się, to tylko mięśnie osłabły. Powinna przecież to zrozumieć. Przynajmniej łysiał tak, że nawet wysoka dziewczyna nie powinna tego zauważyć. Maryla była wysoką dziewczyną.

Nadal potrafiła spleść nogi niemal w kwiat lotosu. Oparła plecy o boazerię.

– Nie myśl, Janusz, że jestem taka. – To jednak ona bardziej chciała się tłumaczyć. – Dotąd to tylko z mężem – powiedziała, lekko odrzucając włosy do tyłu i przeczesując je dłońmi.

Balsam d?ugiego po?egnania - pic_3.jpg

Walnął go piorun. Ale jeden z tych mniejszych.

– Co robi twój mąż?

– Pracuje w Niemczech. Na czarno. Zwykłe saksy. Czasem przyjeżdża na święta.

Jedno z marzeń umarło.

– Za nasze spotkanie po latach. – Wzniósł toast. Wykosztował się na wytrawne Martini.

Stuknęła się kieliszkiem, ale upiła tylko mały łyczek i odstawiła na półeczkę.

– W tym niewiarygodnym dniu spełniania nieprawdopodobnego pora na następne marzenie – powiedziała. – Rysuj ten akt. Może być tak? – Uniosła ramiona w górę i wypięła się, opierając o ścianę i półkę w boazerii.

Niewiele z tego rysowania wychodziło. Janusz kreślił, mazał. Martini na przemian z Żytnią, na dodatek pite za szybko, odebrało pewność ręce i ostrość widzenia oku. Jej cierpły zbyt mocno zaplecione nogi.

– Co sądzisz o mojej figurze?

– Masz niezwykłe piersi.

– Opadły po dziecku.

Znów mały piorun.

– Ale zawsze były za długie i za chude. – Wydęła wargi. – Nawet dziesięć lat temu.

– Świetnie wychodzą na rysunku.

– Rzeczywiście chciałeś mnie rysować? Wtedy i teraz…?

– Wtedy chciałem się z tobą ożenić, a teraz pewnie nic z tego rysowania nie wyjdzie, bo im bardziej próbuję wpatrywać się w ciebie…

– …Tym bardziej rośnie ochota, aby odłożyć szkicownik i rozpleść mój kwiat lotosu – z uśmiechem dokończyła za niego.

Przysłonił się ręką.

– To najwspanialszy dzień od lat. Zupełnie różny od innych. Jestem dziś bliski szczęścia – powiedział.

– No tak, pan urzędnik bankowy wypadł ze schematu. Nie pracuje jak wół, to znaczy, jak co dzień. – Oglądała swoje paznokcie. Były długie, chociaż foremne; nie malowała ich.

– Ale w świetnym stylu wypadłem z tego schematu – uśmiechnął się zbójecko. Wypiął pierś i napiął mięśnie brzucha. Muskulatura wprawdzie podupadła, ale nie było jeszcze całkiem źle.

– Zadzwoń do domu. Dowiesz się, jak sobie radzą bez ciebie – zaproponowała. W jej oczach igrały promyki zachodzącego słońca.

– Do domu? Kompletnie bez sensu. Przecież mieszkam sam. Nikt nie odbierze.

– Nigdy nie dzwoniłeś, wiedząc, że nikt nie odbierze…?

– Nigdy. Po co?

– Ja właściwie też nie. To zadzwoń.

Machnął ręką i uśmiechnął się. Wziął ze stolika aparat. Zero, miejski i domowy.

Zaćwierkało międzymiastową. Następnie rozległ się sygnał. Po pierwszym chciał odłożyć.

– Zaczekaj na cztery dzwonki – powiedziała Maryla.

W trakcie czwartego sygnału ktoś podniósł słuchawkę.

– Tak, słucham. Kto dzwoni? – rozległ się niski, kobiecy głos.

Właściwie nie było to nieprawdopodobne. Jeden klucz awaryjnie trzymał sąsiad, chociaż nie zdarzyło się, aby z niego kiedykolwiek skorzystał.

– Janusz – odpowiedział.

– To dobrze. Nie zastałam cię tu. Gdzie teraz jesteś?

Januszowi kojarzył się ten głos z kimś z banku. Na pewno jakaś pilna sprawa, dlatego szukają go wieczorem.

– W Paportnej. Zajazd Pod Turem czy jakoś tak.

– Dobrze. To znajdę cię tam.

– A właściwie kto mówi? – spytał wreszcie.

– Śmierć.

Zakopane, marzec 1997

Trzeba przejść groblą

I.

„Nie mogę uwolnić się od tego natrętnego dźwięku, sygnału karetki", pomyślał M. Podskoki ambulansu na wybojach już odpłynęły w niepamięć. Uśmiechnął się do swojej myśli.

Karetka gnała po trawnikach i nierównych chodniczkach rozległego blokowiska. Nie był to reanimacyjny mikrobus, lecz mała jednostka transportowa o twardych resorach; szybko zorientowali się w sytuacji, kierowca włączył koguta.

– Zmień pan kwalifikację na wypadek – sanitariusz rzucił do niego. Przyśpieszyli, rezygnując z kluczenia w pajęczynie dróżek osiedlowych. Bezpański pies pierzchnął spod kół.

Ojciec leżał nieruchomo, zakutany po szyję. Na głowę wciśnięto mu starą wełnianą czapkę narciarską z pomponem. Tylko taką udało się odnaleźć w jego zagraconym, zaniedbanym mieszkaniu. Ojciec od lat mieszkał samotnie. Mimo trzech prób, z żadną kobietą nie zdołał związać się na dłuższy czas.

Póki nie włączono sygnału karetki, M. słyszał chrapliwy oddech Ojca. Teraz trzymał w dłoni jego dłoń. Czuł, jak on leciutko odwzajemnia uścisk.

Zaraz za osiedlem skończyła się droga, ląd urwał się pionowym klifem. Gdzieś w dole, w mroku, leniwe, smoliste fale uderzały w plażę z czarnego piasku.

„Żeby tylko kierowca nie zauważył braku drogi", pomyślał M.

Zanim kierowca zdążył się zorientować, szczęśliwie dotarli na klinikę.

Ojciec leżał nieruchomo, tylko słaby uścisk dłoni upewniał, że jeszcze żyje. M. siedział obok łóżka szpitalnego, patrząc na Ojca. Czekał, obserwował. Nie należało spodziewać się szczególnej aktywności lekarza. Przyjechali przecież w niedzielę, a tu nie było ostrego dyżuru.

Na sąsiednich łóżkach tkwiło kilka nieruchomych ciał. Spod kołder zwisały worki nylonowe zbierające mocz. Leżący przy drzwiach sąsiad o zapadniętych powiekach, policzkach i wargach, oraz opadłej szczęce, bez wątpienia był trupem. Na kołdrze ułożono jego bladą rękę – widać było na niej karminowe plamy opadowe. Ktoś uniósł zwisające bezwładnie ramię martwego i ujawnił znamię śmierci.

Leżący bliżej pacjent miał wbitą głęboko w gardło półprzeźroczystą plastikową rurkę, oczodoły niknęły w cieniu, jakby oczy mu wyjęto. Też nie poruszył się ani razu. „Ten może być żywy", pomyślał M. „Wargi i policzki się zapadły, bo wyjęto mu sztuczną szczękę. Gałki oczne ma, tylko że są małe, starcze". W rurce usuwającej wydzieliny chorego regularnie podnosił się i opadał poziom brunatnej cieczy. „Oddycha", ucieszył się M„ chociaż pierś chorego nie unosiła się.

Na łóżku obok Ojca leżała na wznak ciemnowłosa kobieta w nieokreślonym wieku. Do pasa przykryto ją prześcieradłem. Na piersi założono jej elektrody elektrokardiografu. Wyglądała znacznie lepiej niż pacjenci na łóżkach przy drzwiach. Mimo woskowej, żółtej cery nadającej jej wygląd posągu, można było powiedzieć, że kobieta jest piękna. Miodowy monitor pokazywał fluktuującą krzywą. Regularnie pykał głośnik.

62
{"b":"89294","o":1}