Ostatni, którzy wyszli z Raju
W pokoju komputerowym paliły się trzy przepisowe żarówki czterdziestowatowe. Prawie wystarczały, gdyż od świetlistych znaków rysujących się na ekranach szła mocna, złota lub sinawa poświata; jedynie kartki z notatkami trzeba było zadzierać pod sam nos, żeby coś dojrzeć. Oszczędności energetyczne dotknęły też Uniwersytet w Maratheon, a niedawne cięcia budżetu uczelni dodały się do tych ograniczeń.
Przynajmniej w ciemnościach nie widać, że budynek wydziału potrzebuje generalnego remontu: nie widać brudnych ścian, szczelin w murach czy wiszących nitek pajęczyny, których nikt nie sprzątał, bo większość pracowników obsługi dawno już pozwalniano.
Graham Jager usiadł na wolnym stanowisku. Drewniany stołek kiwał się na wszystkie strony, grożąc, że lada moment rozsypie się. Przy sąsiednim stanowisku pracował profesor Ebahlom. Stary i tłusty, na uporządkowanym, zadbanym Grahamie sprawiał wrażenie niechluja: zawsze jakby w tej samej kraciastej koszuli flanelowej; zawsze rozchełstanej pod szyją i ukazującej skłębione siwo – czarne kudły na szerokiej piersi, przypominające futro; koszuli desperacko walczącej rozciągniętymi dziurkami od guzików, by spasłe brzuszysko Ebahloma zupełnie nie wylazło na wierzch. Przez rozłażące się poły koszuli i tak wyzierały gęste włosy porastające brzuszysko profesora. Wrażenia włochatości dopełniała broda: choć przystrzyżona, wyrastała niemal spod samych oczu starego i nawet wąskimi szlaczkami łączyła się z brwiami. Jednakże wyżej włosy Ebahloma szybko rzedły, odsłaniając masywny czerep z mocno sklepionymi łukami nad oczyma i idącym przez środek, nieznacznym karbem kostnym. Całą tę okazałą, śniadą łysinę gęsto pokrywały czarne piegi. Jak to emigrant, Ebahlom sączył tajemnicze wonne ziółka, które wcześniej zaparzył w swoim biurze; też jak emigrant zajmował się astrofizyką.
Graham skinął przyjaźnie.
– Od paru dni nie biegałeś przed śniadaniem – zauważył Ebahlom. Zawsze lubił ględzić, w sumie było to przyjazne, ale męczące; również bieganie w towarzystwie stękającego, sapiącego i nieustannie gadającego Ebahloma było męczące. Graham zwykle starał się go unikać, chociaż nie zawsze było to możliwe.
– Złapałem wirusa. Przeziębiłem się, Gino – odpowiedział.
Ebahlom skinął głową, nie przestając patrzeć w ekran. Oznaczało to, że zbyt pochłania go praca i nie zamierza rozpoczynać pogawędki. Jego krótkie, masywne palce wprawnie biegały po klawiaturze. Graham dotąd nie nauczył się pisać dziesięcioma palcami i zazdrośnie łypał na tempo pracy Ebahloma. Zauważył, że wierzch dłoni tamtego porastają gęste, czarne kudły. Na palcach, nawet koło paznokci, miał siwo – czarne kępki szczeciny.
Przy sąsiednim stanowisku usiadł Heevers z wydziału biologii. W ramach oszczędności, a także dlatego, że stale ubywało sprawnych komputerów, wszystkiej jeszcze czynne zgromadzono w jednym pomieszczeniu. Zwykle tworzyła się długa kolejka oczekujących naukowców, ale około północy na ogół można było znaleźć wolne stanowisko.
Słabo syknęła otwarta przez Jagera puszka coli. Dała się pić, ale miała wstrętny, metaliczny posmak rozkładającego się opakowania. Odkąd ekolodzy wymogli szerokie stosowanie opakowań przyjaznych dla otoczenia, puszki robiono z blach szybkokorodujących. Opakowania przyjazne dla otoczenia przestały być przyjazne dla użytkowników.
Ebahlom sapał i stękał, pracując. Widać, były to jego nieodłączne odgłosy. Przez aromat ziółek przebijał się nieznaczny sztych zapachu jego potu.
Bardzo wysoki i nieprawdopodobnie suchy jak tyka, Heevers pośpiesznie chłeptał gorzką kawę z rozłażącego się papierowego kubka. Każdy z nich pił, by pokonać ogarniającą senność i jak najefektywniej wykorzystać cenne minuty przy klawiaturze. Jager już rano wykorzystał dzisiejszą kartkę na kawę i teraz musiał wysadzić się na colę. Heevers też był łysy jak Ebahlom, ale bez tej rozległej masywności; jego mała, różowa łysina wystawała spomiędzy rzadkich, płowych, piórkowatych kosmyków, jak głowa sępa. Ten, dla odmiany, obdarzał Jagera smrodem swoich przepoconych po całodziennej pracy skarpetek. Przy wejściu utworzyła się już kolejka kilku oczekujących osób; rozmawiali półgłosem. Chytrusów, którzy przewidują pustki w pokoju komputerowym w nocy, było coraz więcej. W kolejce rozmawiano o kolejnej podwyżce cen biletów komunikacji miejskiej; codzienna „Maratheon Chronicie” także podrożała o kolejne dwanaście dolarów.
Jager starał się pracować jak najszybciej. Każda minuta pracy obciążała jego i tak już mocno okrojony grant naukowy. Dobrze, że armia nadal interesowała się badaniami powierzchni metali. Dzięki temu jego zespół mógł jeszcze jako tako funkcjonować, podczas gdy wiele innych grup praktycznie zaprzestało badań naukowych. Rozpędzał się w pracy. Sporządzał roczny raport ze swoich wyników. Za tydzień mieli po odbiór przyjechać szefowie Narodowej Akademii w towarzystwie nieodłącznego „ucha” z Rady Naukowej Uniwersytetu, może też kilku oficerów z lotnictwa, albo nawet jakiegoś jajogłowego z Sił Przestrzennych. Jager wprawnie kreślił rysunki i tabelki. Normalnie nie użyłby do tego komputera, ale papier i ołówek, lecz roczny raport decydował o dotacjach na rok przyszły, dlatego musiał wyglądać korzystnie, bez względu na koszty.
Nagle rozległ się żałosny pisk, a obraz na ekranie zbiegł się w złocisty punkt i zniknął. Zrobiło się całkiem ciemno. Rozległy się przekleństwa. Ktoś zaklął, ktoś zapalił zapałkę. Ze skrytki bezpieczeństwa wydobyto kilka ogarków i zaraz się rozjaśniło. Nie było wiadomo, czy to awaria, czy może nowe oszczędnościowe ustalenie rektora.
– Idziesz na przystanek czy jeszcze popracujesz u siebie w biurze, Graham? – rzucił Heevers;
– Pewnie zgasło na całym campusie. Idę do domu, wyspać się. Oczy mnie bolą, nie chce mi się ślęczeć przy świeczce. Zresztą ta cola nic nie pomogła, Joften.
– Pewnie bezkofeinowa. Nalewają do takich puszek, jakie mają na składzie, i potem tylko biją pieczątkę z informacją, co jest w środku. A taka pieczątka ściera się w transporcie – zauważył Heevers.
Ebahlom spokojnie, przy świetle świec kończył swoje ziółka. Jager naciągnął na siebie połataną, plastikową kurtkę, Heevers używał solidnego waciaka. Trzeba było uważać, bo od tygodnia wspólna praca słońca, wiatru i mrozu przykryła cały campus uniwersytecki szklistą, lodową pokrywą. Heevers ślizgał się i stukał butami, w które ponabijał od spodu szereg pinezek. Jager dwa lata temu zrujnował się na wysokie, watowane walonki o głęboko karbowanej podeszwie i dzięki temu szło się mu znacznie lepiej. Co parę kroków musiał czekać na Heeversa. Przystanek autobusowy był niemal dokładnie na przeciwnym krańcu campusu, co budynek fizykochemii, gdzie mieścił się pokój komputerowy.
– Wiesz, że emigrantki mają po sześć sutek? – rzucił Heevers. – Miałeś już jakąś?
Jager nie odpowiedział. W milczeniu wzruszył ramionami. W jego życiu nie było obecnie miejsca ani na emigrantkę, ani na żadną inną kobietę. Od pięciu lat, od wypadku Jeanette. Heevers zorientował się, że popełnił gafę.
– Większość z nich ma ogony. I to zarówno kobiety, i jak mężczyźni. Słyszałeś o tym? – Heevers mówił, jakby ogłaszał sensację. Dla Jagera było oczywiste, że biolog powinien znać takie fakty. A praca w nauce przyzwyczajała do większych sensacji. – Ten nasz Ebahlom jest porośnięty sierścią jak zwierzę.
– Kto? Gino? – obudził się Jager. – To są zwyczajne kudły, ludzkie, a nie sierść. Chociaż nawet szyję ma zarośniętą.
– Naprawdę nazywa się Addahlabgin, a Gino to ledwie końcówka.
– Barbarzyńskie imię, tak jak i wygląd – zgodził się Jager.
– Ale facet jest błyskotliwy jak piorun – dodał po chwili.: – Prawie wszyscy teoretycy potracili granty, a jemu dalej płacą.
– Są lepsi od niego. Może ma znajomych w Akademii… Emigranci pchają się do nauki i popierają nawzajem, szczególnie obsadzili astrofizykę i astronomię.
Ma specjalny grant z Sił Przestrzennych.
Już obaj trzęśli się z zimna. Na bezchmurnym niebie jaśniał lodowato księżyc. Mróz leciutko przytrzymywał nozdrza, jakby chciał, żeby się skleiły.
Przystanek autobusowy, do którego wreszcie dotarli, był pusty. Większość profesorów mieszkała w bursie na terenie campusu i tylko pięćdziesięciu kilku młodszym uniwersytet wynajmował pokoje na mieście. Uniwersytet pokrywał jedynie część kosztów pokoju oraz dostarczał kupon tylko na jeden przejazd autobusem dziennie. Jager godził się na to, gdyż o pracę w nauce było coraz trudniej, a uzyskanie miejsca w bursie oznaczałoby usunięcie któregoś ze starszych kolegów, gnieżdżących się w pojedynczych pokojach z całymi rodzinami. Jedynie w przypadku śmierci któregoś z profesorów rodzina musiała zwolnić pokój, a na to miejsce wprowadzał się ktoś z listy oczekujących. Nazwisko Grahama było gdzieś tak w trzech czwartych tej listy.
Obaj z Heeversem niecierpliwie oczekiwali na spóźniający się ostatni, nocny autobus. Heevers wysiadał pięć przystanków wcześniej, więc płacił nieco mniej za bilet, Graham płacił więcej. Heevers wyprzedzał go również o kilkanaście miejsc na liście oczekujących. Studentów nie stać było na autobus, więc gdy tylko było dość ciepło, chodzili pieszo lub jeździli rowerami. Na przystanku nie czekał żaden z nich, widocznie tej nocy dla studentów było jeszcze wystarczająco ciepło.
Heevers próbował ostrożnie przytupywać – ostrożnie, żeby nie runąć na upstrzoną wmarzniętymi niedopałkami lodową skorupę. Graham starał się oddychać wyłącznie nosem, by nie doprawić przeziębionego gardła. Gapił się na rzesze gwiazd na nieboskłonie. Ich gęstszą wstęgą zaznaczała się Droga Mleczna.
– Wokół jednej z nich krąży Heddehen – zauważył.
– Jeśli to prawda, co mówią, to już jej nie widać – poprawił Heevers. – Podobno niedługo przestaną przylatywać. Czytałem w dzisiejszej „Chronicie” – zakończył. Fakt, że stać go na kupowanie gazet codziennie, a nie tylko sobotniego numeru z programem telewizji, świadczył o niezłych dochodach. Heevers nie musiał się chwalić: był przecież profesorem trzeciej rangi, a Graham ledwie piątej.
Ale nawet to nie pomogło mu w przedterminowym uzyskaniu pokoju w bursie… – pomyślał złośliwie Graham.