W poprawnie urządzonej ciemni fotograficznej jest jasno. Po paru godzinach bez szczególnego żalu zapomina się o innych barwach, prócz pomarańczowej i czerwonej. Przyjemna, spokojna, siedząca praca, której towarzyszy metaliczny zgrzyt maskownicy, plusk roztworów czy delikatny syk dobywający się z kuwety przerywacza zaraz po wrzuceniu doń odbitki. I nawet nie śmieszna pensja wzbudza półświadomy żal, tylko niejasne przekonanie, że traci się coś nieodłącznie przynależnego życiu – może nierównomierny blask słońca, może widok za oknem, może szare, deszczowe chmury. W zamian dostaje się czarno – białe obrazy z życia innych ludzi.
L. ta rekompensata wystarczała. Ciemnia była dla niego nie klatką, ale norą, W której czuł się bezpieczny. A podglądane, czarno – białe chwile stanowiły bezpieczny kontakt z rzeczywistością. Nieustanny korowód ślubów, chrzcin, wesel, niemowląt i zabytków nużył dopiero wówczas, gdy ręce omdlewały, gdy dobiegał już końca dzień pracy. A przecież zdarzały się bardziej oryginalne migawki, czasem nawet z plaży. L. przedkładał toporną prawdziwość obrazów z ciemni nad preparowaną, błyszczącą, kłamliwą papkę wizualną płynącą z ekranu czarno – białego telewizora. Zresztą ostatnio atrakcyjność telewizora spadła do zera, bo się zepsuł.
Mimo pancerza odludkowatości, w jaki się wtłoczył L., co jakiś czas, choć ostatnio coraz rzadziej, odczuwał samotność. Bolesny brak bliskiej osoby z latami stępiał i osłabł, jakby bolesna drzazga tkwiąca w ciele otorbiła się i wrosła w tkankę, tylko z rzadka, nieoczekiwanie manifestując swą obecność.
Jednak czasem w ciemni trzeba zgasić światło. To wtedy, gdy przekłada się filmy z kaset do koreksów, za to reszta procedury, wywoływanie, odbywa się przy świetle dnia. Tę pracę L. niezbyt lubił, bo dzień natrętnie przypominał o realnym świecie. Podobnie jak chwile, gdy brzęczek wzywał go do biura, kiedy trzeba było odebrać zlecenie bądź wydać zrealizowane zamówienia.
W zupełnej ciemności L. pracował szybko i zręcznie, dotykiem bezbłędnie rozpoznając karby na szpulach i sprawnie nawijając taśmę. Usłyszał cichy, mruczący odgłos.
Burczy mi w brzuchu, jakby kot miauczał… – pomyślał ubawiony.
Chwilę potem burknięcie powtórzyło się.
Pora coś zjeść…
Ale zaraz potem coś łagodnie i jakby przeciągle otarło się o nogę L.
– Cię… Kto go tu wpuścił!? – wyrwało mu się. Nie przerwał jednak pracy. Pomieszczenie ciemni było dość duże, kot mógł wcześniej wleźć tu i spokojnie siedzieć ukryty. L. prosił jedynie w duchu nieznanego zwierzaka, żeby przypadkiem nie zachciało mu się wskoczyć na ladę i porozrzucać rolki z filmami klientów. Dopóki wszystkie przedmioty były na swoich miejscach, L. pewnie odnajdował kolejne szpule, miski i zakrętki koreksów; a po lewej – po kolei poukładane kasety z filmami. Koci spacer natychmiast zburzyłby ten misterny ład, a zaświecenie lampy zniszczyłoby filmy w nie zamkniętym koreksie.
Kot jednak snuł się wokół stóp L, przyjaźnie ocierając się i mrucząc. Nie przejawiał ochoty, by wskoczyć na kolana albo na blat.
– Ty cholerny draniu – powiedział L. – Pojawiłeś się jak Kot z Cheshire. – No, nie tak… Bo najpierw zamiauczałeś…
Pomyślał, że właściwie mógłby zatrzymać sobie kudłatego przyjaciela, gdyby właściciel zakładu zgodził się na przynoszenie go do pracy i gdyby kudłaty przyjaciel nauczył się, że nie wolno łazić po stołach i sikać do odczynników fotograficznych.
Gdy L. skończył cykl roboczy, chciał pogłaskać niewidoczny, ale przyjemnie ciepły kształt, lecz kształt zareagował gwałtownym susem, aż dał się słyszeć odgłos miękkich łapeczek, zwykle stykających się z ziemią bezgłośnie.
L. zaświecił lampę. Kota nie było. Nie znalazł go w żadnej z szaf, ale nie szukał starannie, bo roboty było dużo.
Następnego dnia nie miał czasu myśleć o Kocie z Cheshire, jak go nazwał. Miał więcej reklamacji niż w ciągu trzech poprzednich lat pracy. Pod wieczór, przed zamknięciem zakładu, kilku klientów wróciło z odebranymi wcześniej odbitkami. Wszyscy z taką samą reklamacją: na odbitkach znajdowały się przezroczyste, często nieostre sylwetki ludzkie. Snuły się jakby obojętnie, przypadkiem uchwycone obiektywem. Już wcześniej dziwił się ich obecności na odbitkach i z początku sprawdzał negatywy, ale zgadzało się: słabo naświetlone, niewyraźne sylwetki były także na nich. Za każdym razem wahał się, czy robić z tego powiększenia: zasada „po jednej z każdego dobrego negatywu” wydawała się w tym przypadku szczególnie mętna.
Miał rację. Opłacił to minutami wściekłej kłótni.
– Podwójnie naświetlił pan papier! – przytłoczył właściciel zakładu. – Na drugi raz obciążę pana kosztami materiału.
L. nie mógł wykluczyć, że takie roztargnienie mogło mu się wcześniej zdarzyć. Ale wcześniej, zanim nie wrócił jeszcze do siebie, a nie obecnie. Poza tym, przynajmniej pierwsze z inkryminowanych negatywów osobiście sprawdził. Jednakże nie mógł wykluczyć, że trafiła się paczka tak dziwnie zaświetlonych papierów. Niestety, nie mógł ponownie obejrzeć kwestionowanych negatywów, by obronić swoją rzetelność.
– Widzisz, draniu, jak dają w kość w tej robocie?… – zwrócił się w ciemność, gdy ładując negatywy do koreksów w ciemności, poczuł znajome, ciepłe dotknięcie kociego futerka.
– Gdybym chociaż dostał do ręki te cholerne negatywy, to nie – żalił się. – Przed klientem mnie obronił, a potem opierniczył, kiedy ja nie mogłem się obronić.
Mógłby się założyć, że obecnie o jego kostkę ocierał się kudłaty buziaczek. L. pracując w ciemni, ściągał skarpetki, by nogi mniej pociły się.
– Chyba zamierza mnie zwolnić i zbiera argumenty. Coraz mniej roboty. Wszyscy przestawiają się na kolor. A tam jedna automatyczna maszyna, i cześć.
Odpowiedział mu cichy pomruk.
– Zresztą sam sukinsyn zbankrutuje, bo nie stać go na maszynę. A swoją drogą, którędy tu wchodzisz, wstrętniaku? Muszę to wyczaić.
Spróbował gwałtownym ruchem sięgnąć do wyłącznika, ale zryw i tupot miękkich łapeczek był jeszcze szybszy. Niezadowolone miauknięcie zawisło w powietrzu.
L. postanowił dokładnie przeszukać całe pomieszczenie po zakończeniu pracy, ale zmęczony zapomniał o tym. Za to kupił butelkę i wieczorem w samotności upił się.
L. nie nazwałby siebie alkoholikiem. Co drugi lub co trzeci wieczór kończył z butelką, ale był przekonany, że gdyby zechciał albo gdyby mu zabrakło pieniędzy, mógłby z tego łatwo zrezygnować. Alkohol nie potrafił przebić pancerza obojętności, jak tego nie potrafiło życie codzienne.
L. pomyślał, że kot może być halucynacją alkoholika. Może jednak pił za dużo? – W końcu lepiej, że kot niż myszki…
Niestety, przez kilka dni kudłaty gość nie pojawiał się, pomimo że L. starannie ściągał skarpetki, a nawet zdarzyło mu się podwijać nogawki, by ciepłe futerko przytuliło się mocniej. Znów poczuł się zdradzony i porzucony. Odrzucił też koncepcję halucynacji – ostatecznie, nie pił ostatnio więcej niż przedtem.
Wreszcie znów w zupełnej ciemności pojawił się kot. L. ucieszył się, jakby odzyskał przyjaciela.
– Gdzieś się włóczył, kudłaty wstrętniaku? – zagadał przyjaźnie, sprawnie ładując koreksy. – Burych dziewczyn ci się zachciewa na jesieni? Do marca jeszcze daleko – rozgadał się.
– Wiesz, jak właściciel w końcu skwitował te spieprzone odbitki? – zachichotał. Kot wskoczył mu na ramię i zaczął miękko ocierać się o kark. – Że w Dzień Zaduszny nie należy robić odbitek, bo może na nich pojawić się więcej niż było na negatywie. Dobre, nie?… – i urwał, a skórę jego pokryła gęsia skórka: Właściwie, to czemu nie… Właściciel przecież mógł mieć rację…
– A może i ciebie nie ma, co?, mały draniu – wymyślał nowe określenia dla swojego przyjaciela, ale nie nadał mu jeszcze nazwy, myśląc o nim: Kot z Cheshire.
W odpowiedzi na te uwagę usłyszał gniewne miauknięcie – taki koci wrzask – i coś ostro drasnęło go w szyję.
– A żesz ty, kocia cholero! – wrzasnął L. i szarpnął się gwałtownie. Kot skoczył gdzieś w ciemność, a po zaświeceniu żarówki znów nie było po nim śladu.
– Co za niewdzięczny koci drań – narzekał L., oglądając przed lustrem trzy długie draśnięcia nabiegające krwią. – Ostatecznie sam jestem sobie winien. Mógł poczuć się obrażony, kiedy zwątpiłem w jego istnienie. Zresztą, Kot z Cheshire musi mieć długie pazury – ględził, opatrując zadrapania.
Postanowił przygotować pułapkę: Umieścił w ciemni lampę stołową z wyłącznikiem w zasięgu ręki. Chciał wreszcie zobaczyć, chociaż jaki kolor futerka i oczu ma ów nieśmiały gość, a przy okazji, prostym sposobem wyśledzić jego drogę ucieczki.
L: zwyczajnie przystąpił do pracy, żeby nie spłoszyć kota. Gdyby zachowywał się nienaturalnie, z pewnością zaniepokoiłoby to płochliwego gościa. Wkrótce niewidoczne futerko zaczęło ocierać się o stopy L. Niemal czuł, jak mały zwierzak jest naelektryzowany. Łaził i mruczał; jak zwykle, gdy łasił się do L.
W czasie jednej z przerw w pracy, gdy właśnie zakręcił wieko załadowanego koreksu, L. szybko zaświecił lampę. Za szybko, żeby kot był w stanie czmychnąć.
Niczego nie zauważył. Po prostu, nie było żadnego kota. Jedynie w uszach pozostał gniewny, koci wrzask.
L. przeszedł dreszcz, ale nie aż tak mocny, jakby się mógł spodziewać. Może dlatego, że tak do końca nie był pewien, czy tajemniczy ulubieniec istnieje naprawdę. Ostatecznie, szramy na karku niemal się zagoiły…
Czego bał się najbardziej, to ponownego zgaszenia światła. Bał się, że tajemnicza halucynacja wróci. Cóż, pracę trzeba wykonać. Z lękiem wyłączył światło i nieco zmrożony zabrał się do roboty. Pracował zdenerwowany i roztrzęsiony. Mylił się. Filmy nie chciały posłusznie wsuwać się w szczeliny szpul koreksów. Dłonie pociły się ze strachu.
Niepotrzebnie, bo tajemnicza obecność, niewidzialny kot nie ujawnił się. Natomiast na kilku wywołanych negatywach były wyraźne odciski spoconych palców L. Znów dwie reklamacje i cierpkie uwagi szefa. Tym razem L. nie próbował dyskutować.