„Jak można było tak ustawić łóżka", pomyślał M. „Przecież pielęgniarki muszą kluczyć między nimi". Gdy przechodził obok ciemnowłosej, jej spojrzenie śledziło go spod wpółprzymkniętych powiek. Teraz nieruchomo patrzyła w sufit.
– Łełełełe – powiedział Ojciec.
M. lekko poprawił jego głowę.
Ojciec spojrzał sennie. Jego powieki nie chciały się unosić.
M, nachylił się. Ojciec był silnym krótkowidzem. Odpowiedział mu spojrzeniem przestraszonego dziecka.
– Poznajesz mnie?
Ojciec skinął potakująco oczyma, ale zaraz je zamknął. Zaczął regularnie, cicho oddychać. Usnął.
„Będzie dobrze", pomyślał M. Przez chwilę zamierzał wyjść po lekarza, aby powiedzieć, że Ojciec odzyskał świadomość. Po namyśle zrezygnował – przecież korytarz mógł być niezmierzoną rozpadliną. Zawsze trzeba wiedzieć, co aktualnie wolno zrobić. Przynajmniej pielęgniarki krzątały się w dyżurce, widocznej z sali chorych przez oszkloną ścianę. Jedna przeglądała jakieś wykazy, druga popijała herbatę. Co jakiś czas zamieniały się miejscami i czynnościami. Nie rozmawiały ze sobą.
Wystarczało spojrzeć w innym kierunku, by twarz pielęgniarki bezpowrotnie uciekła z pamięci. Nawet gdy celowo się im przypatrywał, a następnie przymykał oczy, nic w głowie nie zostawało.
W kącie pokoju salowa prześcielała łóżko chorego o opuchłych jak walce nogach i rękach szczelnie owiniętych bandażem. Również jej twarz nie znajdowała miejsca w pamięci.
Ktoś zaciągnął suwak zamka przed oczyma M. We wnętrzu czarnego plastikowego worka zapanowała całkowita ciemność.
– Nie ma powodu dłużej go tu trzymać – powiedziała lekarka. – Właściwie nie wiemy, co się stało, ale obecnie stan wrócił do normy.
„Jakże go przetransportuję do domu?", pomyślał M. „Drogi może nadal nie być. W krótkim czasie nie da się zasypać tak głębokiej rozpadliny, a pewnie nikt się jeszcze do tego nie zabrał". A przecież niżej było morze o niezmierzonej głębokości.
– Miały być wyniki skaningu. – M. grał na zwłokę.
– Przecież panu mówiłam, że nie było kolejnego zawału. Są rozległe zniszczenia kory w porównaniu ze zdjęciem czerwcowym. To tyle. – Lekarka była już zniecierpliwiona. Nie lubiła dzielić włosa na czworo. Szczególnie w przypadkach beznadziejnych. Miała ładne, brązowe oczy i ciemnoszare włosy. Spoglądała spod wpółprzymkniętych powiek. Wiedziała, że wygląda za młodo i obawiała się, że przez to ktoś może nie traktować jej poważnie.
„Łatwo się domyślić, że rozpadlina odcięła sale po drugiej stronie korytarza", pomyślał M. „Nie mają dokąd przenieść chorych z tamtych sal. Nie może mi przecież tego powiedzieć".
– Taki epizod może się powtórzyć? – spytał.
– Oczywiście, w każdej chwili.
Trzeba więc zatrzymać tu Ojca jak najdłużej. Ostatecznie, chorzy z sal po drugiej stronie szczeliny mogą siedzieć na skraju klifu, nad brzegiem morza. Bryza zawiera wiele jodu, inhalacje też leczą.
Wrócił na salę chorych. Ojca przywiązano paskami do łóżka. Podobno targał pieluchy, rozrywał pidżamę, a rano boleśnie poranił sobie nos paznokciami. Na szafce nocnej leżał skrwawiony kawałek ligniny, chociaż rany na nosie Ojca nie dało się zauważyć.
„Na twarzy nawet powierzchowne zranienia obficie krwawią".
– Poznajesz mnie?
– No, pewnie – powiedział Ojciec. Jego głos nabrał dawnej głębi brzmienia.
– A pamiętasz wczorajsze?
Ojciec skinął powiekami. Ostatnio mówił mało.
– Byłeś cały czas świadomy?
Znowu potwierdzające mrugnięcie.
– Wiedziałem, że żyjesz. Cały czas czułem, jak ściskasz moją dłoń – powiedział M. – Specjalnie to robiłeś?
Ojciec przytaknął oczyma i zaczął bezgłośnie popłakiwać.
– Przez jakiś czas będziesz tutaj leżał. Trzeba wyjaśnić, co się wczoraj stało. Przy okazji cię podleczą. Był ktoś z wizytą rano?
– Tak.
– Z pracy?
Skinienie wzrokiem.
– Bukowiak?
– Oni po wojnie przenieśli się z Afryki.
– Ktoś jeszcze był? Ojciec zaprzeczył wzrokiem.
– Najważniejsze są długofalowe zależności… – reszta zdania przerodziła się w bełkot.
Znów suwak plastikowego worka zmienił pole widzenia w ciemność.
Sytuacja w szpitalu komplikowała się. Klif został poważnie nadwyrężony, dalsze osuwiska powodowały, że cofał się w stronę drzwi. Chorym z sal po drugiej stronie korytarza zabroniono siedzieć na skraju przepaści. Nawet chorym zabandażowanym w całości. Mówiono, że ktoś spadł do oceanu i nawet ciała nie dało się odnaleźć. Konserwator zabezpieczył skraj klifu drucianą siatką, bo w dodatku pojawiły się stada węgorzy płynących na tarło. Żarłoczne zwierzęta zręcznie wspinały się w górę stromą powierzchnią klifu. Podobno dotkliwie kąsały, jeśli kto siedział ze zwieszonymi nogami.
„Jakże to węgorze, skoro nie mają ani oczu, ani skrzeli. Ani też płetw. Tylko rozżarte paszcze z ostrymi zębami na końcu glistowatego cielska".
Lekarka szybko wychodziła, jakby chciała uciec przed M. Była drobna i miała zbyt długie stopy.
– Zrobimy dodatkowy test gastrologiczny – rzuciła ku niemu z korytarza i pośpiesznie pożegnała się.
Ona po prostu chodziła w płaskich pantoflach gimnastycznych, miała stopy normalnej długości. Przy ścianie stał wózek ze zwłokami nakrytymi prześcieradłem. Na prześcieradle, w okolicy podudzi i stóp leżącego, zaschły brunatne plamy.
„Zagryzły go węgorze. Pewnie się wykrwawił", pomyślał M.
Ojciec mozolnie skubał skraj pidżamy. Zbyt niedbale przywiązano mu prawą rękę. Do kroplówki, szczęśliwie, nie mógł dosięgnąć. Podobno dziś rano znowu ją sobie wyszarpnął.
M. usiadł przy łóżku. Ojciec spojrzał na niego przytomnie. Nie odezwał się jednak. Zaraz zamknął oczy. Przestał drzeć tkaninę. Znowu spojrzał na M.
– Po co tak to skubiesz? Potem trzeba zszywać.
Ojciec spojrzał na niego bezradnie. Pozwolił przykryć się pod szyję.
– Coś dzisiaj nie chcesz mówić. Zamyśliłeś się.
– Zaniemyśliłem się.
– Zaniemyśliłeś się?
Ojciec zaczął się bezgłośnie śmiać. M. chciał mu opowiedzieć swoją ostatnią przygodę z pociągu, ale udaremnił to zaciskający się suwak.
– Proszę zaczekać na korytarzu – powiedziała pielęgniarka. – W tej chwili lekarz bada nowo przyjętą chorą.
Po korytarzu należało chodzić ostrożnie, starannie omijając mroczne dziury w parkiecie, pod którymi ziała otchłań. Jeśli klif cofnął się jeszcze bardziej, to całe pudło szpitala może w każdej chwili przeważyć się i runąć w przepaść.
„Pewnie utykają czymś dziury na sali chorych i dlatego każą czekać", pomyślał M.
Łóżko z nowo przybyłą tarasowało wejście. Jej rzadkie, siwe włosy przypominały watę cukrową. Nieruchomo patrzyła w sufit, a usta miała otwarte. Wokoło pacjentki bez przerwy krzątało się kilka osób. Wśród nich brakowało znanej mu lekarki.
„Od razu ustawili ją przy wyjściu", zauważył M. „Widocznie nic dobrego nie wynikło z badania".
Wreszcie zdecydowali się wpuścić go na salę. Podłoga była w wielu miejscach przykryta deskami. Niektóre z nich lekko drgały, jakby popychane paszczami prących w górę bezokich węgorzy.
Ojciec przywiązany do łóżka bezradnie zerkał na M. Kroplówka się skończyła, ale pielęgniarka pozostawiła w żyle wenflon. Na drugim przedramieniu miał kilka rozległych, sinych wylewów.
– Skłuli ci te ręce – powiedział M.
– Ee… – skrzywił się Ojciec, że to niby bez znaczenia.
– Chcesz trochę babki? – M. podał mu plasterek babki piaskowej, nie za słodkiej i nie za wiele. Ojcu groziła przecież stale cukrzyca.
Nie zareagował.
– Chcesz tej babki?
– Tak – powiedział z wysiłkiem, ale głośno i dźwięcznie.
Przełknął pierwszy kęs i drugi, do następnego nie otworzył ust, zerkając na M.
– Niedobra?
– Do dupy.
M. uśmiechnął się. – To zostanie na potem.
Ojciec wpatrywał się w niego badawczo. Złudzenie: mając minus pięć w obu oczach, nie mógł widzieć twarzy M. wyraźnie. „Gdzie przepadły jego okulary?" pomyślał M.
– Jacy są chorzy na tej sali? Nie przeszkadzają ci? – Nie było przecież sensu niepokoić go informacjami, że podłoga jest podziurawiona jak ser, a te dziury sięgają gdzieś do nieskończoności.
– To nie jest kreatywne towarzystwo.
– Noo, ty dzisiaj dobrze mówisz. Trenuj, Tato, mówienie.
Ojciec rozejrzał się wokoło. – Kiedy przyjechaliśmy do Warszawy? – spytał ośmielony.
– Tato, nie jesteś we Warszawie. Leżysz na neurologii, bo zasłabłeś w niedzielę. Zostaniesz tu jeszcze parę dni. Przy okazji wybadają cię całego. Raz na pół roku warto się przebadać.
– Dobrze.
– Pójdę już – powiedział M.
Ojciec skinął głową. – Pozdrów wszystkich warszawiaków – rzucił za nim.
„Przecież nie mówiłem mu o tym napadzie w pociągu z Warszawy. Czy on się domyślił?"
Lekarka miała poranione stopy. Starała się ukryć bandaże, nadmiernie podciągając za krótkie skarpetki. Nie zabandażowane płytsze draśnięcia sięgały wyżej na łydki.
„Ona musi często przechodzić korytarzem. Nie opędzi się od węgorzy".
– Jutro już będzie przygotowana grobla dla pana – oznajmiła. – Może pan odebrać swojego tatusia. – Kiedy starała się być szorstka, wychodziło to mało przekonująco. Zauważała to i złościła się naprawdę. A to, że jej się przerywa, a to, że nie słucha się dość uważnie jej wypowiedzi. Teraz jej słowom towarzyszył grymas bólu, którego nie mogła przecież okazywać, gdyż poznano by, że nie jest zdolna do pracy i odesłano do domu, a obecnie ze szpitala wyjść się nie dało.
M. widział sypanie grobli – strach było iść czymś takim: ziemia osuwała się, zbyt strome ściany groziły zawaleniem.
– Przecież do jutra nikt nie zdąży wywalcować korony tej grobli.
– Nikt nie będzie jej walcował. Czy wie pan, ile by to kosztowało? Ziemia szybko sama osiada.
– Mój Ojciec wyjątkowo późno poszedł na emeryturę. Płacił składki ubezpieczeniowe dłużej niż inni chorzy.