Już niedługo.
***
Kapitan Hidachi ubrany w czysty, elegancki mundur krążył wokół stołu sprężystym krokiem. Na twarzy miał wyraz niechęci przemieszanej z lekką pogardą. Widać, że jest tu nowy. Widać gołym okiem, pomyślał porucznik Yachira.
Wizyta przełożonego nie zapowiadała niczego dobrego. Yachira poczuł nagle falę głębokiego znużenia. Domyślał się, czego będzie dotyczyła rozmowa.
Chciałbym mieć to za sobą, pomyślał.
Kapitan Hidachi zatrzymał się tuż przed podwładnym i zmierzył go srogim spojrzeniem. Kołysał się przy tym nieznacznie na piętach, jakby sądził, że przyda mu to godności.
– Otrzymałem wieści, że na wyspie wylądowały potajemnie oddziały nieprzyjaciela. Zadają naszym żołnierzom dotkliwe straty. Czy to prawda, Yachira? – spytał ostro.
Porucznik z trudem stłumił westchnienie.
– Nie wiem, panie kapitanie.
Brwi przełożonego uniosły się w górę, nadając twarzy komiczny wyraz.
– Co to ma znaczyć, Yachira? Jak to pan nie wie?!
Porucznik uniósł wzrok i wytrzymał spojrzenie Hidachiego.
– To prawda, że ktoś morduje naszych żołnierzy. Jednak żaden oddział nieprzyjacielski nie przedostał się na wyspę. Podejrzewam, że za straty odpowiedzialni są krajowcy.
Kapitan parsknął gniewnie.
– Niech pan nie udaje głupca, Yachira. Dzicy krajowcy nie mieliby szans w starciu z armią cesarza! To muszą być dywersyjne działania wroga!
Porucznik opuścił głowę.
Przypomniał sobie trupy. Ludzi z roztrzaskanymi czaszkami, połamanymi kończynami, skręconymi karkami. Amerykanie zabijali inaczej. Ta rzeźnia w ogóle nie wyglądała na dzieło ludzkich rąk. Podobno jedna z ofiar żyła jaszcze, gdy do bunkra dotarł oddział rozpoznawczy zaniepokojony milczeniem kaprala Okori, który nie zgłaszał się przez radio. Ludzie powtarzali potem z lękiem ostatnie słowa konającego. Obakemono. Demon.
Yachira spojrzał na przełożonego.
– Podobno to nie żaden oddział, ale jeden człowiek – powiedział ostrożnie.
Kapitan zbladł. Jego okrągła, pokryta potem twarz dosłownie skamieniała z oburzenia.
– Co to za kpiny, Yachira?! Jeden człowiek! Czy pan próbuje znaleźć absurdalne wytłumaczenie dla własnej nieudolności? Jak jeden żołnierz wroga mógłby zadać naszym oddziałom tak znaczne straty?
Tym razem porucznik westchnął.
– Ludzie mówią, że to demon – stwierdził cicho.
Hidachi stał przez chwilę osłupiały, a potem wybuchnął śmiechem.
– To jakieś szaleństwo, Yachira. Szkodliwy zabobon, z którym trzeba definitywnie skończyć! Wyślemy natychmiast grupę poszukiwawczą, która nie spocznie, póki nie odnajdzie tego Amerykanina i nie dowiedzie, że to człowiek z krwi i kości.
Yachira milczał.
Kapitan zmierzył go pełnym niedowierzania spojrzeniem.
– Chyba nie wierzy pan w te brednie, Yachira?
Porucznik zwilżył wargi.
Sam już nie wiem, w co wierzę, pomyślał.
– Oczywiście, że nie, kapitanie Hidachi – zaprzeczył głośno.
Na ustach przełożonego pojawił się uśmiech zadowolenia.
– Więc zorganizuje pan oddział. Natychmiast. W ciągu trzech dni Amerykanin ma być martwy. Jeśli jest jakiś pojedynczy Amerykanin. Moim zdaniem, to cała dywersyjna grupa, którą trzeba jak najszybciej unieszkodliwić. Niech pan pamięta, Yachira. Trzy dni.
– Tak jest, kapitanie Hidachi – powiedział porucznik.
Mam trzy dni na schwytanie demona, pomyślał. Jakże pełen buty to rozkaz.
Talbot ukryty w gęstwinie krzaków obserwował Japończyków. Mijał właśnie trzeci dzień akcji. Akcji, która od początku przebiegała inaczej, niż zaplanowano. Gotów był się założyć, że żółci nie przewidywali specjalnych problemów. No bo czy tak trudno zabić samotnego rozbitka? Josh uśmiechał się szeroko. Bawiło go, jak cholernie się pomylili.
Trzeba bardzo uważać, żeby z tropiciela nie stać się zwierzyną, pomyślał.
Japońscy żołnierze szli z wyraźną niechęcią, starając się trzymać jak najbliżej siebie. Na ich twarzach malowało się napięcie. W kącikach oczu mieszkał niepokój.
Pachnieli strachem.
Po wąskiej, bagnistej ścieżce nie mogli poruszać się inaczej niż gęsiego. Ci, którym przyszło maszerować na końcu, zdradzali oznaki największego zdenerwowania. Często przełykali ślinę, wzdrygali się na każdy dźwięk, rozglądali się nieustannie, jakby mieli głowy osadzone na drucie.
Talbot ukryty między wielkimi, wilgotnymi liśćmi bezszelestnie przesuwał się równolegle z oddziałem.
Czekał. Nie na jakąś sprzyjającą okazję. Takie zdarzały się właściwie co chwila. Chciał, żeby napięcie wśród Japończyków stało się nie do zniesienia. Miał zamiar pokonać żółtków ich własnym strachem.
Do tej pory udało mu się zgarnąć trzech. Dwóch wartowników – jednego nocą, a kolejnego tuż przed samym świtem. Nie zdążyli nawet zauważyć, że umierają. Tak jakby Talbot stał się niewidzialny. Czasem myślał, że naprawdę tak jest. Wrogowie nie mogą go dostrzec, bo znajduje się pod opieką dżungli. Ona pozwala mu wtapiać się w tło, znajdować schronienie w każdej gęstwinie, każdym wykrocie.
Trzeciego załatwił naprawdę koncertowo. Ściągnął go po prostu ze ścieżki, jak w starych filmach o Indianach. Pod nosem wszystkich pozostałych. Japoniec nie zdążył nawet zaskomleć. Szedł sobie ostatni, kręcąc się ze strachu, jakby miał osę w dupie, a potem już leżał z rozpłatanym gardłem. A wokół była tylko ściana wrogiej, ociekającej kroplami deszczu zieleni.
Dżungla znów napiła się krwi.
Talbot otarł pot z czoła. Cholernie parno dzisiaj, pomyślał.
Nie czuł się najlepiej. Co chwila oblewały go fale gorąca. Niekiedy miał wrażenie, że czas płynie dziwnie wolno. Żółtki poruszali się wręcz majestatycznie, każdy ruch wydłużał się nienaturalnie. Jak na zwolnionym filmie.
W głowie Talbota huczał wtedy rój, w skroniach krew waliła jak młot.
A parny, przesycony wilgocią las szeptał ponaglająco. – Oromatua! Oromatua! Zabij!
***
Zrywam się i biegnę. Jest tak nieznośnie gorąco, że nie mogę oddychać. Rzucam granaty. Wybuchy podrywają w górę fontanny błota. Wyglądają jak rozkwitające nagle bure kwiaty. Rozpryskują się tak powoli. Ciała wrogów okręcają się od uderzeń odłamków, wolno jak płatki wiśni opadają na ścieżkę. Biegnę, strzelając. Oni strzelają także. Widzę każdą przelatującą kulę. Są przeraźliwie powolne. Mogę je bez trudu ominąć. Albo odbić ręką w razie potrzeby. Nie są w stanie bardziej mi zaszkodzić niż rzucone dłonią dziecka pestki śliwek.
Wrogowie krzyczą. W ich głosach słyszę przerażenie. Wpadam między nich jak jastrząb w stado kur. Jednym ciosem strącam głowę z karku najbliższego żółtka. Drugiego chlastam nożem po szyi.
Krzyki zmieniają się w jeden wysoki, histeryczny wrzask. Słyszę go gdzieś w głębi umysłu, bo w uszach mam tylko szum. Już nie strzelają. Uciekają w popłochu. Wolno. Bardzo wolno.
– Obakemono! – wołają. – Obakemono!
Świst w powietrzu. Srebrzysty błysk opada w dół, ale nie tak szybko, żebym nie zdążył go schwycić. Łapię szablę w locie i jednym ruchem przełamuję na pół. Widzę wytrzeszczone, pełne przerażenia oczy Japońca. Nie może uwierzyć w to, co się stało. Gapi się na kikut szabli, jakby to była odcięta ludzka ręka.
Uśmiecham się szeroko.
Japończyk próbuje się cofnąć, ale nie jest dość szybki.
– Proszę, proszę, sam pan oficer. To wielki zaszczyt zabić szanownego pana – mówię i wyprowadzam piękny, czysty cios.
Żółtek łapie się z charkotem za gardło. Krew płynie gorącą, buzującą strugą. Japoniec przewraca się, miota przez chwilę w drgawkach i nieruchomieje.
Kolejny karb na moim patyku.
Rozglądam się, żeby ocenić sytuację. Wrogowie uciekają. Jakoś brakuje chętnych, żeby stawić mi czoła. Jednemu człowiekowi z nożem. Wstyd. Co by cesarz powiedział?
Uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Wypełniam misję, a to zawsze jest źródłem radości.
Być może nie zdołam zabić wszystkich. Część pewnie ucieknie. Ale i tak jestem zadowolony. Dopadam ich bez trudu. Jednego po drugim, metodycznie. Próbują uchylić się przed moim nożem, ale on uderza jak błyskawica. Próbują wyrwać się z uścisku, lecz równie dobrze mysz mogłaby usiłować wyplątać się ze splotów pytona. Odrzucam martwe ciało wroga i równocześnie chwytam za ramię kolejnego, przebiegającego obok. Słyszę paskudny dźwięk, jakby trzask łamiącego się kija, i ręka Japończyka odrywa się od tułowia.
Wrzask dosłownie kaleczy uszy. Upuszczam wyszarpane ramię. Cały jestem ubabrany krwią. Ostro, cudownie pachnącą krwią nieprzyjaciół.
Dżungla oddycha gorącem. Boże, jak parno. Dyszę ciężko, niczym zwierzę. Przed oczami widzę złote rozbłyski, w uszach mi szumi.
Liście szepczą do mnie czule:
– Oromatua! Zabijaj!
Słucham ich głosu. Przecież przybyłem tu niszczyć wrogów.
Uciekają w popłochu. Przewracają się o martwe ciała towarzyszy. W oczach mają tylko bezmyślny, zwierzęcy strach.
– Oromatua – mówi dżungla. – Zabij.
Więc zabijam.
***
Talbot obudził się ze snu obolały i rozbity. Przeciągnął się ze stęknięciem. Całą noc dręczyły go koszmary. Okrutne majaki, w których zabijał Japończyków. Wytłukł gołymi rękami cały oddział.
Potrząsnął głową.
– Wariujesz, stary – mruknął.
W ustach czuł niemiły, gorzki posmak. Splunął pod nogi.
Napiłbym się mleka, pomyślał.
Niedościgłe marzenie. Na wyspie żyły tylko zdziczałe świnie, jaszczurki i robactwo. Wtedy przypomniał sobie o kokosach. Świeży miąższ przyjemnie orzeźwiał. I z pewnością zawierał mnóstwo pożytecznych składników.
Czas urozmaicić dietę, powiedział sobie. Wróci na plażę, do kokosowego zagajnika. A jeśli będzie spokojnie, wykąpie się w morzu.
Perspektywa kąpieli, zmycia z siebie potu i błota, wyprania munduru, a raczej tych strzępów, które z niego zostały, była niezwykle kusząca.
Talbot wstał, przeciągnął się jeszcze raz i ruszył przed siebie.
Przedzierał się przez zarośla, gdy powiew wiatru przyniósł nieprzyjemny zapach. Paskudny, ciężki odór rozkładającej się w upale krwi. I woń nieświeżego mięsa. Ostrożnie rozgarnął liście.