Ambrosius uniósł miecz. Zranione ramię odezwało się ostrym bólem, ale kat był pewien, że potrafi uderzyć mocno i celnie.
– Niech powróci spokój. Niech zapanuje prawda – wygłosił zwyczajową formułę.
Szybkim ruchem spuścił miecz na kark skazańca. Głowa Sydoniusza stoczyła się prosto do wanny. Pomocnik pochwycił ją natychmiast, umieścił w stojaku. Tułów tkwił przypięty pasami do pnia. Ale z odsłoniętej szyi nie popłynęła krew. Wysączyła się tylko odrobina ciemnej, gęstej cieczy.
Świadkowie egzekucji zamarli w zdumieniu. Odezwały się nieliczne okrzyki przestrachu i grozy. Pan Gwalbert zerwał się z miejsca, ale szok odebrał mu mowę. Lucylla ścisnęła Arseniusza za rękę.
– Co się dzieje? – szepnęła trwożnie.
– Nie wiem! – wymamrotał Arseniusz.
Spośród wszystkich zgromadzonych na dziedzińcu ludzi tylko Ambrosius zachował spokój. Uniósł dłoń uspokajającym gestem.
– Narzędzie zbrodni zostało unicestwione – powiedział donośnie. – Ale prawdziwy morderca wciąż pozostaje na wolności.
W tłumie zawrzało.
– Co to ma znaczyć?! – wychrypiał Gwalbert.
Ambrosius szybkim ruchem zerwał zasłonę z deski stojącej na kozłach. Oczom zgromadzonych ukazał się rząd portretów.
Serce Ambrosiusa waliło w piersi jak młot, kiedy pełnym głosem zawołał:
– Paniczu Euzebiuszu! Panienko Idalio! Przybądźcie zaświadczyć o prawdzie!
Podmuch zimnego wichru uderzył w dziedziniec. Powietrze zawirowało. Osłupiali ludzie stali jak zahipnotyzowani, nie mogąc poruszyć się z miejsc. Pan Gwalbert opadł z powrotem na ławę.
Nienaturalny szary opar wzniósł się nad szafotem. Portret pani Sulpicji zerwał się nagle z deski, pofrunął w górę. Wtem niewidzialna ręka zmięła go w kulę, cisnęła do srebrnej wanny. Naczynie natychmiast wypełniło się krwią. Posoka zawrzała, wykipiała, pienistymi strugami lała się na deski szafotu.
Wicher świstał jak szalony, targał ubrania ludzi, oślepiał poderwanym z ziemi kurzem. Ponad pełną krwi wanną unosiły się w powietrzu dwa widma. Ich złote, ogniste ślepia nieruchomo wpatrywały się w trybuny.
– Pokażcie wszystkim, co się wydarzyło! – zawołał Ambrosius. – Niech się dowiedzą! Niech dowie się wasz ojciec!
Na moment zapadła ciemność. I nagle w jednym jasnym rozbłysku we mgle stojącej nad szafotem poczęły z błyskawiczną szybkością przesuwać się obrazy. Zgromadzeni ludzie chłonęli je oczami, umysłem i sercem. Czuli, rozumieli, odkrywali tajemnice. Sulpicja i Sydoniusz. Razem w łożu. Szarpanina na krużganku, gniewne, pełne rozpaczy słowa odtrąconego kochanka. Znów w łożu. Śpiący Sydoniusz i Sulpicja odmierzająca z flakonu krople, nasączająca białą koronkową chustkę cuchnącą ciemną cieczą. Sydoniusz leżący z chustką na twarzy, potem rzucający się w drgawkach na posłaniu w swojej kwaterze. Kielich, do którego padają gęste brunatne krople. Sydoniusz wstrząsany torsjami, nieruchomiejący na podłodze. Martwe oczy wpatrzone w sufit. Sulpicja wciskająca mu w rękę nóż. Przepełniona żądzą władzy, bezwzględna, zimna jak stal. Sydoniusz z wielkimi nieruchomymi źrenicami w dziecięcym pokoju. Strach. Łzy. Ból. Mnóstwo krwi. Sulpicja nad swym bezwolnym martwym kochankiem. Trzask drzwi. Blada, przerażona twarz Gwalberta. Sulpicja osuwająca się na łoże. Lochy. Zwierzęcy strach, agresja. Pustka. Pustka. Gasnące światło.
Opar rozwiał się. Ludzie budzili się z koszmaru pełni grozy i przerażenia. Wszystkie twarze zwracały się w stronę trybun, wszystkie oczy obracały na nieruchomą, białą jak papier Sulpicję.
Gwalbert powstał. Rysy miał ściągnięte, straszne.
– Sulpicjo! – powiedział. – Żono! Jak mogłaś zamordować własną córkę? Po co?
– To kłamstwo! – krzyknęła, wskazując wyciągniętą dłonią Ambrosiusa. – On kłamie! To czarownik!
– Nie wierzę – powiedział Gwalbert cicho. – Wszyscy widzieliśmy. Wszyscy czuliśmy. To ty jesteś czarownicą. Zawładnęłaś duszą Sydoniusza, żeby pozbyć się mego prawowitego następcy, mego pierworodnego syna. A nieszczęsna Idalia, twoje własne dziecko, zginęła tylko po to, żeby odwrócić od ciebie podejrzenia. Bo która matka zabiłaby swą córkę. Ja miałem być następny, czy tak?
Sulpicja powstała z ławy. Już wiedziała, że nie zdoła uciec. Jej usta wykrzywił paskudny uśmiech.
– Tak, głupcze! – syknęła. – Ale na nieszczęście musiałeś przyleźć, właśnie w chwili gdy poiłam Sydoniusza kolejną porcją driakwi.
– Dlaczego? – wyszeptał Gwalbert. – Dla czczej żądzy władzy?
– Ty miałeś wszystko! – krzyknęła. – A ja nic! Musiałam odgrywać cnotliwą małżonkę, słodką panią Szarej Wody. Bez ciebie, bez twego małego bękarta byłabym naprawdę kimś. Panią. Władczynią. Królową samej siebie. Rządziłabym w zastępstwie małego Fabiana, a gdyby dorósł i zaczął sprawiać kłopoty, znalazłabym sposób, żeby i jego się pozbyć!
– Jesteś potworem. – Wstrząśnięty Gwalbert odsunął się od żony ze wstrętem. – Zasługujesz na śmierć!
– Jeśli mam odejść, ciebie zabiorę ze sobą – wrzasnęła, wyciągając sztylet z fałdów sukni.
Ambrosius nie czekał. Wyrwał nóż zza pasa stojącego obok osłupiałego pomocnika i cisnął w stronę trybun.
– Niech zapanuje spokój! – krzyknął. – Niech się dokona sprawiedliwość!
Sulpicja nie wydała najcichszego nawet dźwięku. Osunęła się na ławę, z niedowierzaniem zaciskając palce na rękojeści wbitego w piersi noża. Na usta wypłynęła jej odrobina krwi, barwiąc wargi szkarłatem. Żółte oczy, rozwarte szeroko, jakby w zdumieniu, znieruchomiały wpatrzone w blade jak płótno oblicze Gwalberta.
Plama krwi na piersi wyglądała jak przypięty do sukni kwiat. Płynął z niej jasny, perłowy blask.
– Odejdź, Sulpicjo! – powiedział Ambrosius. – Odejdź! Wszystko się skończyło. Tu nie masz już czego szukać. Odejdź i znajdź wreszcie spokój.
Poświata przybrała kształt wrzeciona, rozbłysła i wzniosła się w górę. Po chwili dołączyły do niej trzy jasne, drżące światełka. Zawirowały w powietrzu i znikły.
– Żegnajcie – szepnął Ambrosius.
Dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest zmęczony.
***
Pakował właśnie kufer, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.
– Proszę – powiedział, choć nie miał ochoty przyjmować żadnych gości.
Do pokoju wsunął się Arseniusz.
– Pewnie ci przeszkadzam, mistrzu, prawda? Wolałbyś być teraz sam.
Ambrosius uśmiechnął się ze znużeniem.
– Nie. Obawiałem się tylko, że to posłaniec od pana Gwalberta.
Arseniusz odpowiedział uśmiechem.
– On z pewnością też chce być teraz sam.
– Trudno się dziwić – mruknął Ambrosius. Arseniusz wzruszył ramionami.
– Wszyscy jego bliscy odeszli.
– Ma jeszcze syna – przypomniał Ambrosius.
– Skażonego krwią Sulpicji.
Ambrosius włożył do kufra starannie złożoną koszulę.
– To się tak nie przekłada. – Potrząsnął głową. – Z pewnością nie odziedziczy szaleństwa Sulpicji. Pan Gwalbert to mądry i szlachetny człowiek. Wkrótce to zrozumie. Nie wątpię, że będzie wiedział, jak wychować syna, aby stał się taki sam.
– Ambrosiusie – zaczął cicho Arseniusz – chciałbym cię przeprosić. Nie zachowywałem się w stosunku do ciebie właściwie. Wiele mnie nauczyłeś. Bardzo wiele.
Ambrosius uśmiechnął się.
– Patrzeć też?
– Mam nadzieję, że tak. Czy mógłbym… – zawahał się. – Czy mógłbym zachować twoje rysunki? Na pamiątkę.
Ambrosius podał mu teczkę.
– Proszę, mistrzu.
Arseniusz spojrzał w jasne, przejrzyste jak woda oczy młodego mistrza.
– Żegnaj, przyjacielu – powiedział. – Jesteś niezwykłym człowiekiem.
– Ty także, Arseniuszu. Żegnaj. Kto wie, może się jeszcze spotkamy?
Kat z Szarej Wody w milczeniu skłonił się i wyszedł.
Ambrosius sięgnął po leżący na krześle podarty i poplamiony krwią kaftan. Zwinął go starannie, włożył do kufra i zatrzasnął wieko.
2004