Lucylla uniosła głowę.
– Więc co radzisz? Zbrodniarz musi ponieść karę!
– Oczywiście – zgodził się Rufus. – Ale w tym celu bractwo powinno nam przysłać najlepszego kata.
– Nie myślisz chyba…? – zaczął i urwał Arseniusz.
Rufus z ponurą miną pokiwał głową.
– Jest tylko jeden taki. Mistrz Ambrosius.
W pokoju zaległa cisza. Trójka katów w milczeniu patrzyła na siebie.
– Rufus ma rację – powiedziała wreszcie Lucylla. – Musimy poprosić o pomoc mistrza Ambrosiusa.
***
Zapadł zmrok. W pokojach, klatkach schodowych i korytarzach dworu Szarej Wody kładła się ciemność. Wszędzie panowała nienaturalna cisza. Służba przemykała pod ścianami, starając się jak najszybciej przemierzać puste pomieszczenia. Choć do domu wkradła się śmierć, pan Gwalbert nie zezwolił na zwyczajowe ceremonialne obchodzenie żałoby, które pozwoliłoby zamienić nieszczęście w szumne, doskonale oswojone teatrum. Nie odprawiono żalów, nie zapłonęły świece, nie odwrócono luster, nie zakryto portretów czarnymi draperiami. Tylko przygnębienie i lęk wisiały gęstym kirem nad domostwem Gwalberta.
Matea, stara gospodyni, posapując z wysiłku, truchtała korytarzem drugiego piętra. Ściskała kurczowo lampę, lękliwie rozglądając się na boki. Wiele by dała, żeby znajdować się teraz w bezpiecznej, jasno oświetlonej, pełnej gwaru kuchni. Każdy cień, każdy załom muru sprawiał, że serce kobiety wpadało w histeryczny galop. Pod schludnie upiętym czepkiem włosy lepiły się od zimnego potu.
Chłodny powiew zerwał się nie wiadomo skąd, zatrzepotał szeroką spódnicą staruszki. Lampa w dłoniach Matei zadrżała. Gospodyni zatrzymała się, rzuciła trwożne spojrzenie w głąb korytarza.
Chłopiec po prostu wyszedł ze ściany. Był blady. W migotliwym świetle lampy wydawał się niemal przezroczysty, choć wszystkie szczegóły postaci pozostawały doskonale widoczne. Plamy krwi na brązowym aksamitnym ubranku lśniły oleistą, gęstą czernią. Ciemne włosy poruszały się leniwie wokół głowy, jakby chłopiec znajdował się głęboko pod wodą. Bladą twarz znaczyły sine plamy. Zaciśnięte usta tworzyły ledwo widoczną kreskę, ale tuż pod podbródkiem otwierała się szeroka krwawa wyrwa podobna do rozwartego pyska bestii. Jednak najgorsze były oczy. Nieruchome, nakrapiane złotymi cętkami, całkowicie nieludzkie oczy o źrenicach czerwonych niczym płomień.
Zjawa wyciągnęła ręce.
Lęk chwycił Mateę za gardło, nie pozwalał oddychać.
– Panicz! – wychrypiała ledwo dosłyszalnym szeptem.
Widmo przybliżyło się niezgrabnie, lecz jednocześnie nadspodziewanie szybko. Oszołomionej Matei wydało się, że wcale nie porusza nogami. Nie potrafiła oderwać wzroku od złotopłomiennych oczu. Zamarła, zesztywniała z lęku gdzieś na granicy szaleństwa i zdrowych zmysłów.
Martwy chłopiec stał, wyciągając ramiona, jakby dopominał się pieszczot i pocałunków. Kiedy uniósł głowę, wpatrując się szkarłatnymi źrenicami w twarz starej kobiety, poderżnięte gardło rozdziawiło się obrzydliwie, jakoś niemal lubieżnie. Na krawędzi rany wykwitł i pękł krwawy bąbel.
Matea zachwiała się jak pod ciosem. Lampa wysunęła się z bezwładnych palców. Histeryczny, wysoki krzyk urwał się na najwyższej nucie i gospodyni upadła zemdlona na podłogę.
***
Zamknięty w swojej sypialni, pogrążony w rozmyślaniach Gwalbert na echo krzyku lekko uniósł głowę. Po chwili usłyszał tupot nóg, stłumione, pełne przestrachu głosy i rozpaczliwy szloch Matei. Jednak nie otworzył drzwi, nie wyszedł na korytarz. Wiedział, że powinien, ale nie czuł się na siłach. Również nikt ze służby nie ośmielił się go niepokoić.
Pan Szarej Wody skulił się i ukrył twarz w dłoniach. Nawet gdyby próbował zapłakać, nie potrafiłby znaleźć łez. Sam sobie wydawał się martwy i uschły, niczym ciała własnych przodków spoczywające w dworskiej krypcie.
***
Arseniusz obracał list w długich, smukłych palcach. Trzeba przyznać, że bractwo zareagowało szybko, pomyślał. A mistrz Ambrosius jeszcze prędzej. Odłożył ozdobione pieczęciami i emblematem stowarzyszenia pismo, sięgnął po niewielką kartkę i ponownie odczytał skreśloną pospiesznym pismem wiadomość.
Do wielce szanownego Arseniusza, mistrza Bractwa Sprawiedliwości i Prawdy.
Przybyłem niezwłocznie, ledwie otrzymałem nakaz bractwa. Żywię nadzieję, że nie musieliście długo czekać. Zatrzymałem się w gospodzie „Pod Tłustym Cyckiem". W każdej chwili jestem gotów służyć swa skromne osoba.
Ambrosius.
Arseniusz zmarszczył czoło. „Pod Tłustym Cyckiem", pomyślał zdziwiony. Kto słyszał, żeby mistrz, i to mistrz tej klasy, zatrzymywał się w podobnie podłej spelunce. Czyżby Ambrosius był do tego stopnia uduchowiony, że nie zdawał sobie sprawy z niestosowności swego zachowania? Czemu od razu nie zajechał do dworu?
Wtem Arseniusz doznał tak nagłego olśnienia, aż kartka wypadła mu z dłoni. To oczywiste, wykrzyknął w myślach. Szlachetny mistrz Ambrosius śpieszył się tak bardzo, żeby wypełnić polecenie bractwa, że opadł z sił skutkiem morderczej podróży i musiał zatrzymać się w pierwszym z brzegu zajeździe. A pech postawił na jego drodze ten nieszczęsny „Tłusty Cycek". Wycieńczenie tłumaczy też ów dziwny list, pozbawiony zwyczajowych formuł i tytułów.
Biedny starzec, pomyślał Arseniusz ze współczuciem. Co za podziwu godna gorliwość. Co za wspaniała postawa!
Postanowił niezwłocznie wyruszyć do gospody i wybawić Ambrosiusa z przykrego położenia. Gościnna sypialnia i gabinet we dworze czekają przecież przygotowane już od czterech dni.
Jak bardzo muszą mu zazdrościć Lucylla i Rufus, przebiegło jeszcze przez myśl Arseniusza. Oboje musieli, niestety, powrócić do swoich okręgów, aby wypełniać obowiązki. W końcu tylko Arseniusz pełnił funkcję kata w majątku Szarej Wody. Wiedział jednak dobrze, że przyjaciele nie zmarnują okazji i staną na głowie, żeby przybyć na egzekucję odprawianą przez samego mistrza Ambrosiusa. Ale tylko jemu przypadnie zaszczyt opiekowania się słynnym gościem.
Uśmiechnął się do siebie i pospiesznie opuścił pokój.
***
Gospoda „Pod Tłustym Cyckiem" była obszerną chałupą, nakrytą nisko spadającym dachem. Ze środka dochodził gwar, śmiechy i pijackie śpiewy. Przez niewielkie okna bił wesoły blask licznych lamp i świec. Przed samym wejściem rozciągała się rozległa kałuża, na której skraju spał snem sprawiedliwego jakiś pijak. Mistrz Arseniusz z obrzydzeniem stąpał po błocie, starając się nie ubrudzić białej szaty znamionującej przynależność do bractwa.
Śpieszył się tak bardzo, by uwolnić szacownego Ambrosiusa od konieczności przebywania w okropnej spelunce, że potrącił nogą śpiącego opoja, ale ten wydał tylko nieartykułowany pomruk. Twarz Arseniusza wykrzywił grymas wstrętu. Zdecydowanym ruchem popchnął drzwi.
Gospoda była przepełniona. Za długimi stołami siedzieli na ławach goście zajęci podszczypywaniem karczmarek, grą w kości i opróżnianiem kielichów, a w niektórych przypadkach także żołądków. Śmierdziało potem, skwaśniałym winem i wymiocinami. Arseniuszowi zrobiło się mdło, ale klienci gospody wyraźnie bawili się w najlepsze, nie bacząc na atmosferę czy okoliczności. Przybycie kata pozostało właściwie niezauważone, jeśli nie liczyć kilku bardziej trzeźwych gości siedzących blisko drzwi, którzy obrzucili mistrza ponurymi spojrzeniami.
Arseniusz rozejrzał się uważnie, ale nigdzie nie zauważył samotnej postaci w białej szacie. Nic dziwnego, pomyślał. Mistrz zapewne odpoczywa na górze, w wynajętym pokoju. Nie spodziewał się ujrzeć Ambrosiusa pośród tego motłochu. Przepchnął się do szynkwasu. Ludzie ustępowali mu z drogi gorliwie, choć w oczach mieli niechęć i strach. Strój i postawa kata budziły szacunek, lecz podszyty nieufnością. Gospoda „Pod Tłustym Cyckiem" rzadko gościła takie persony. Arseniusz stanął wreszcie twarzą w twarz z karczmarzem.
– Gdzie znajdę mistrza Ambrosiusa z Bractwa Sprawiedliwości i Prawdy? – spytał.
Gospodarz wytrzeszczył oczy.
– Nie wiem, panie – wymamrotał zmieszany. – Nie znam takiego.
– Pytam o dostojnego starca, który zatrzymał się dzisiaj w gospodzie. – Arseniusz pomyślał, że mistrz widocznie nie chciał zdradzać swej tożsamości w tak podejrzanym miejscu.
– Żaden starzec się u nas nie zatrzymał. – Karczmarz podrapał się w łysinę. – Chyba że tamten cieśla, pijanica, jakich mało, ale tylko dlatego, że zwalił się jak kłoda i nie mógł wrócić do domu.
Ruchem podbródka wskazał na chrapiącego w kącie brudnego starucha.
Arseniusz się zirytował.
– Czemu kłamiesz, głupcze? – warknął. – Wiem dobrze, że się tu zatrzymał. Jeśli go okradliście lub skrzywdziliście, jeśli choć włos spadł mu z głowy, zgnijesz w lochu!
Szynkarz pobladł gwałtownie.
– Nic nie wiem, panie! – wyjąkał. – Zlitujcie się! U nas nikt taki się nie zatrzymał. Tylko ten młody kawaler, który kończy teraz pieczoną kaczkę przy stole w rogu. Przysięgam, tylko on!
– Co mnie obchodzi twój kawaler! – krzyknął Arseniusz, teraz już na dobre przestraszony, że szacownego gościa spotkało coś złego. – Pytam, gdzie jest mistrz Ambrosius?! Gdzie mistrz, psi synu?
Spocony, biały jak ściana karczmarz zdawał się bliski płaczu.
– Nie wiem, panie! Przysięgam! Zlitowania, panie!
Chuda, brudna rączka pociągnęła Arseniusza za rękaw. Spojrzał w dół i zobaczył umorusaną buzię małego pomocnika z kuchni.
– Mistrz Ambrosius zaprasza do swego stołu, panie – powiedział chłopiec. – Na pasztet, pieczoną kaczkę i wino.
– Dokąd? – zdziwił się Arseniusz.
Mała rączka pociągnęła go za sobą.
– Tam w rogu, panie. Poprowadzę.
Po chwili Arseniusz znalazł się przy niewielkim stole zastawionym resztkami kolacji. Na ławach wokół siedziały trzy osoby, z których żadna nie mogła być mistrzem Ambrosiusem. Za to jedna, stosunkowo młoda i niebrzydka, z pewnością trudniła się nierządem. Siedziała na kolanach ubranego w błękitny kaftan kawalera, obejmowała go czule za szyję i chichotała, próbując schwycić zębami kacze udko, które mężczyzna podsuwał jej do ust, aby w ostatniej chwili zręcznie cofnąć dłoń z przysmakiem. Trzecim uczestnikiem kolacji był odziany na czarno żołnierz w średnim wieku, sądząc po ubiorze i broni, najemnik.