Do reguł zabawy należało również zachwycanie się spotykanymi współczesnymi książętami, tymi śliskimi dupkami w nienagannie skrojonych garniturach, którzy błyskają bielą zębów, wachlują się pakietami kart kredytowych i tańczą tak, jakby mieli w środku sprężynę nakręcaną kluczykiem. Na widok takiego stwora w źrenicach Margot zapalały się dziwne ognie, głos przeradzał się w gruchanie z wibrującym, uroczym „r”, a ruchy stawały mdlejące. Słowem, całkowity zachwyt i uległość. Na szczęście nie spotykała ich na swojej drodze zbyt często, a w razie czego i tak wracała do mnie.
Żartowała, że sama nie rozumie, dlaczego rezygnuje z takiego pięknego światowca na rzecz prywatnego czarnego luda. Czyżbym rzucił na nią urok? Naprawdę było całkiem odwrotnie. Ona rzuciła zaklęcie na mnie. Zrozumiałem, że chcę, żeby została ze mną na zawsze, kiedy wyjechała na całe wakacje do Francji, do jakiejś dalekiej rodziny. Oczywiście, w żadnym razie do pracy. Opalać się, kąpać, zwiedzać i zawiązywać znajomości.
Dni mijały, Margot nie było, a ja biegałem po pracowni jak wściekły tygrys na samą myśl o znajomościach, jakie zawiera z bandami smagłych, czarnookich, wypomadowanych Francuzów, przypływających po nią jachtami lub zajeżdżających jaguarami. Im dłużej jej nie było, tym bardziej nie wyobrażałem sobie przyszłości bez niej. W końcu wróciła, opalona, rozszczebiotana, opowiadająca na lewo i prawo historie swoich podbojów. Jeden milioner tak się na nią zagapił, że wpadł do basenu, a pewien szejk arabski chciał za nią oddać cały szyb naftowy, czy to nie urocze? Pewnie, że urocze, jak każdy gest, minka, uśmieszek, jak to, że wróciła. Wodziłem za nią maślanymi oczami z głupawym uśmiechem przyklejonym nieustannie do ust i jakoś nie przychodziło mi do głowy zdziwić się, czemu nie została we Francji szczęśliwą panią milionerową. Grunt, że była. Przyjechała z powrotem, do mnie.
Po kilku nieprzespanych nocach, pełnych wizji potentatów komputerowych w basenie i arabskich bogaczy uwożących porwaną Margot w głąb pustyni, postanowiłem, że dłużej nie zniosę niepewności. Potwory sprzedawały się jak ciepłe bułeczki, więc wyciągnąłem z konta oszczędności, kupiłem pierścionek z brylantem, małym, bo małym, ale prawdziwym, bukiet róż tak ogromny, że mogłaby się w nim schować, i grzmotnąłem przed nią na kolana. Nie wydawała się wzruszona. Raczej zaskoczona i odrobinę ubawiona. Na pierścionek popatrzyła z pobłażaniem, jakby dawała do zrozumienia, że niczego lepszego nie mogła się spodziewać po kimś tak kiepsko znającym się na biżuterii, ale przyjęła go. Na Boga, przyjęła! Miałem ochotę ryczeć ze szczęścia, nosić na rękach cały świat, ucałować każdego przechodnia i kupić rower każdemu dzieciakowi na podwórku. Margot Krecia Fryzurka zostanie moją żoną!
Została, choć nie mogłem w to uwierzyć. Oczywiście, przeprowadziła się do mnie, zwalniając wynajęty pokój. W podróż poślubną chciałem ją zabrać na Lazurowe Wybrzeże, ale nie miała ochoty. Za dużo wspomnień, powiedziała. W porządku, pojechaliśmy na włoską Riwierę.
Leżąc na piasku w zasięgu chichoczących, łaszących się fal, wyglądała jak córka samego Posejdona. Ofiarowała mi dwa szczęśliwe tygodnie, chociaż już wtedy podświadomie wyczuwałem, że związek z Margot nie będzie wyglądał tak, jak sobie wymarzyłem. Spychałem wątpliwości na bok, ale szybko okazało się, że moja dziewczynka nie ma najmniejszej ochoty zostać najbliższą mi osobą na świecie, przyjaciółką, partnerką, podporą i kochanką. Została natomiast nieustającą nagrodą, obiektem ciągłych hołdów, zachwytów i westchnień. Dzień za dniem musiałem na nią zasłużyć na nowo, wyręczyć we wszystkim, zdobyć względy. Starałem się, ale, szczerze mówiąc, wszystko rozłaziło mi się w palcach.
Czasami dochodziłem do wniosku, że choćbym, zgodnie z jej życzeniem, wypruł sobie flaki i porozwieszał na okolicznych choinkach, skrzywi tylko pyszczek i oznajmi, że lepiej to miało wyglądać. Słowem, nie układało nam się.
Księżniczka leżała na kanapie i kaprysiła, a ja trzaskałem drzwiami od pracowni i siedziałem tam do późnej nocy. To był mój azyl, obwarowana twierdza, gdzie nikt nie miał mi za złe bałaganu, smrodu papierosów, powycieranych spodni i braku zaangażowania.
W dodatku potwory przestały uchodzić za hit sezonu. Wiedziałem, że tak się stanie, i wcale nie ubolewałem z tego powodu. Szczerze mówiąc, odetchnąłem nieco. Szum się skończył, a ja pozostałem na rynku, z dochodami wystarczającymi, żeby nas utrzymać. Ale nie było już rozgłosu, wywiadów w pisemkach i migawek w telewizji, co dla mojej pięknej żony urastało do rangi narodowej tragedii.
Poniosłem sromotną klęskę, zaprzepaściłem karierę, a ją, nieszczęsną, sprowadziłem na manowce. Jak teraz zapewnię królewnie odpowiednie warunki, skoro nie mam porządnej pracy? Po co się ze mną zadawała? Ja też nie potrafiłem pojąć. Nie było chyba na świecie mężczyzny, który mniej odpowiadałby jej ideałom.
Minęły prawie dwa lata, odkąd ochrzciłem Margot gorzkim, tajemnym imieniem Śnieżki, bo od początku naszego małżeństwa była oziębła i niemrawa jak katatoniczka. Zresztą czemu się dziwić? Jak można iść do łóżka z bezmyślnym brutalem, który nie rozumie subtelnej kobiecej duszy? Wcale nie można, rzecz jasna.
Zatem odwracamy się noskiem do ściany, wzdychamy boleśnie i demonstrujemy całemu światu naszą niebywałą wrażliwość i samotność.
Miałem tego dość tak bardzo, że wiele razy pragnąłem po prostu wyjść z domu, trzasnąwszy drzwiami, i nigdy nie wrócić. Zaciągnąć się na morze, uciec w las wypalać węgiel, zamieszkać na dworcu, wyplatać w głuszy koszyki, nieważne. Byle dalej stąd. Ale wciąż bardzo kochałem Margot i miałem nadzieję, że się zmieni, przyzwyczai, zrozumie.
Zmieniła się, a jakże. Zupełnie niespodziewanie, ale wcale nie tak, jak pragnąłem. Wyjechała na dwa tygodnie do koleżanki, żeby choć na chwilę uciec od problemów. Jakich, do cholery, nie wyjaśniła.
Powróciła z głębokim przekonaniem, że natychmiast chce urodzić dziecko. Koleżanka właśnie jedno miała i odnalazła spełnienie, radość prawdziwej kobiecości, a zatem Margot życzy sobie także. Przeraziłem się trochę, bo nie czułem się przygotowany do roli ojca, a moja Krecia Fryzurka nijak nie wyglądała mi na mamusię. Próbowałem tłumaczyć, żebyśmy pożyli jeszcze trochę sami, nacieszyli się sobą, poczekali. Na nic. Zostałem obwołany bezdusznym potworem, ohydnym egoistą, oszustem, który podstępnie ją omotał, a teraz odmawia jej jedynej radości, odziera z prawdziwej rodziny. Starałem się być twardy, ale poty się bzdyczyła, płakała, histeryzowała, wściekała i obrażała, aż pękłem.
Fundowaliśmy sobie zatem kobiece spełnienie dla Margot. Wtedy gorliwie ciągnęła mnie do łóżka, ale wytęskniony seks nie dawał mi przyjemności. Zdawało się, że moja żona wykonuje zestaw nieprzyjemnych, lecz koniecznych ćwiczeń, aby otrzymać upragnione maleństwo.
W jej oczach nie widziałem śladu pożądania, tylko święty ogień macierzyństwa. Czułem się jak ogromny irygator, maszyna do produkcji nasienia i, szczerze mówiąc, nie wiedziałem, czy bardziej chce mi się płakać, czy rzygać.
Po upływie kilku nerwowych miesięcy Margot otrzymała łaskę. Dziewczęca twarz promieniała takim zadowoleniem, aż poczułem skurcz bólu, bo mnie nigdy nie udało się uczynić jej podobnie szczęśliwą. Ale starałem się cieszyć razem z nią, chociaż natychmiast odsunęła mnie od łoża. Przecież coś się może stać dziecku! (Egoisto, egoisto, potworze, ohydny, ohydny). Oczekiwanie na maleństwo przypominało czekanie na Mesjasza, a dla mnie stało się jednym z paskudniejszych momentów w życiu. Straciłem bowiem Margot bezpowrotnie. Z chwilą gdy dziecko się urodziło, musiałem sobie uświadomić, że nie ma dla mnie miejsca we własnym domu ani w życiu żony.
Zmieniono mnie w automat do posług i dostarczania kasy. Margot i dziecko stanowiły oddzielną, spójną planetę, gdzie mnie obowiązywał zakaz wstępu. Doczekaliśmy się córeczki, którą Margot uparcie nazywała Perełką. Uważała, że to bardzo dowcipne. Małgorzata znaczy przecież perła, a maleństwo będzie jej zminiaturyzowaną kopią. Perełka. Jezu, brzmiało jak imię dla pudla. Ale jako podły brutal i tak musiałem trzymać mordę w kubeł.
Pewnie pogodziłbym się z tym, że Margot i jej dziwna, pokrzykująca larwa wcale mnie nie potrzebują, gdyby okazało się, że kapitulacja wystarczy. Odszedłem, potwór, między swoje potwory, gdzie moje miejsce. Wygrzebałem jamę, w której zaległem, wyłażąc, kiedy tylko księżniczka sobie życzyła. Przez resztę czasu schodziłem jej z oczu, zamknięty w pracowni.
Niestety, to nie wystarczyło. Margot postanowiła mnie zmienić. Perełka musi mieć przecież porządnego ojca, dostarczyciela wszelakiego dobra, osobnika w krawacie i na poziomie. Rozpoczęło się natarcie na wszystkich frontach. Dlaczego nie chcę znaleźć przyzwoitej pracy i zarabiać prawdziwych pieniędzy? Za co Perełka pójdzie do przedszkola z językiem francuskim i zajęciami z tańca? Za co opłacę jej prywatną szkołę? Czy chcę, żeby moje dziecko trafiło między plebs i element, bezpowrotnie tracąc szansę na dobre wykształcenie? Czy z powodu mego uporu i egoizmu Perełka musi zaprzepaścić swoją przyszłość? Czy można wychować zdrowe, normalne dziecko w domu pełnym maszkar? Będzie dorastać. Czy wyobrażam sobie, co powie, kiedy ktoś ją zapyta, czym zajmuje się ojciec? Lepi potworki? Jaki to będzie dla niej wstyd, jaki stres. Gdyby wcześniej wiedziała, że jestem draniem bez serca! Gdyby wiedziała! Wszystko mogłoby wyglądać inaczej, a życie Perełki i jej samej nie byłoby bezpowrotnie złamane. Szlochy. Spazmy. Histeria.
Szybko i sprawnie zrobiła ze mnie psychopatę znęcającego się nad własnym dzieckiem w imię egoizmu i miałkich rojeń o karierze rzeźbiarza. Połknąłem i to. Ostatnio wszystko połykałem, jak posłuszny wąż boa. Ale nie ustąpiłem. Zaciąłem się w sobie i postanowiłem wytrwać. Margot wyszła za kolesia, który lepi figurki. Zdecydowała się na ten krok świadomie, jak sądzę, i w stanie poczytalności. Więc teraz ma go za męża. Żadnych firm, garniturów, posągowych min i szarych samochodów. Nigdy. Oczywiście, wybuchła wojna.
Brudna, podjazdowa, wyniszczająca partyzantka, oparta głównie na atakach terrorystycznych.
Nie uległem. Widziałem natomiast niedowierzanie i wściekłość na twarzy mojej żony. Ośmieliłem się sprzeciwić królewnie. Ośmieliłem się przeciwstawić Margot! Musiałem, do diabła! To była walka o przetrwanie. Inaczej po prostu bym umarł. Nie wiem, skąd w kobietach bierze się to głęboko zakorzenione przeświadczenie, że każdego, a zwłaszcza mężczyznę, można, a nawet trzeba zmienić. Ugnieść faceta jak plastelinę, przefasonować, wymalować pysk na nowo i proszę! Całkiem inny! Święta Matko! Dlaczego?! Nie lepiej od razu poszukać sobie lepszego, a tamtego obejść szerokim łukiem? Widać nie. Może nie byłoby tak zabawnie. Nie wiem. W każdym razie nie pękłem. Gniewny, nabuzowany, ponury lepiłem najszkaradniejsze stwory jakie potrafiłem, a ściany pracowni wibrowały codzienną dawką wściekłości. Gdybym pozwolił się zmienić, przestałbym żyć.