Литмир - Электронная Библиотека

– Tata pozwolił – burknął chłopiec niechętnie.

Żona Josifa poprawiła chustkę na głowie.

– No to sam sobie będzie winny, jak mu syn zgłupieje. Nasłuchasz się tych jego bredni i Bóg wie co z ciebie wyrośnie. Zobaczysz. Jak ten stary skończysz! On już całkiem o świecie nic nie wie. Nie pamięta imion własnych dzieci! Nawet nie wie, ile ich ma! Rozumiesz? Własnych dzieci nie pamięta!

– Mam. – Josif wyciągnął sztywny, czysty kawałek papieru i podał chłopcu, całkowicie ignorując pełną oburzenia tyradę małżonki. – Nada się. Zobaczysz, jak dobrze przyjmuje farbę.

Kobieta ze złością machnęła ręką.

– Widzisz, co go obchodzi! Malowanki! Same durnoty. Dobrze, że chociaż synowie się w niego nie wdali, boby się jak nic gospodarka zmarnowała. Stary głupek.

Odwróciła się i kołysząc biodrami jak kokosz, odeszła z godnością. Josif nawet na nią nie spojrzał. Matej dotknął ścianki garnka.

– Niech pan zje, póki ciepłe – powiedział nieśmiało.

Stary człowiek wzruszył ramionami.

– Później. Teraz muszę pracować.

Wlazł, stękając, na rusztowanie i zabrał się za skrzydła Bestii. Matej zanurzył pędzelek w słoiczku z farbą, czując przyjemne mrowienie w koniuszkach palców. Jeśli nie zostanę przyrodnikiem, pomyślał, będę malarzem. Albo oboma naraz.

Zanim przyjechał ojciec, zdążył wymalować wcale udatnego likanta.

***

Matej nie pamiętał, kiedy dokładnie Ojciec Traw zaczął do niego mówić. To nie był chyba żaden konkretny dzień. Po prostu jeździł na Smutku, zsiadał, leżał w trawie, przyglądał się źdźbłom, wypatrywał żuwaków i słuchał szmeru traw. Na początku żaden głos do niego nie mówił. Czasem coś niespodziewanego przychodziło mu do głowy, coś rozumiał, dowiadywał się o czymś, ale nie wiedział skąd. Potem w szumie traw zaczął słyszeć szepty, szlochy i śmiech, ale myślał, że to tylko wiatr. Później odezwał się wewnętrzny głos, jakby intuicja albo wymyślony przyjaciel. Dokładnie tak. Jakby rozmawiał z wymyślonym przyjacielem. A potem Ojciec Traw już był.

Matej czuł, kiedy nadchodzi. Słońce stawało się nagle bardzo oślepiające i szybko przygasało. Zapadała głucha cisza, chociaż wiatr nadal szumiał w trawach. A on słyszał w głowie głos Ojca Traw. Ciche nawoływanie, świszczący, przenikliwy szept.

– Mattej, Mattej, Mattej…

Wtedy odpowiadał.

Na początku wcale się nie bał. No, może trochę. Taki dziwny, podniecający dreszcz emocji towarzyszący spotkaniu z nieznanym. Nie miał wrażenia, jakby rozmawiał z obcym, pozaziemską formą inteligencji. Raczej jakby przemawiał do niego duch planety, jej ożywiona dusza. Nie umiałby ubrać swoich myśli w słowa, ale tak właśnie to odczuwał.

Dopiero później zaczął się bać. Wtedy, gdy poczuł zbliżającą się obecność Ojca Traw i zobaczył, jak spokojne do tej pory stado żuwaków ogarnia panika. Oszalałe zwierzęta uciekały w popłochu, w szalonym pędzie przemykały ledwie kilkanaście metrów od niego. Step drżał od głuchego tętentu. Żuwaki pędziły na oślep na chłopca i konia, ale zamiast ich stratować, skręcały pełne przerażenia, jakby Matej był tak samo straszny jak niematerialna istota, która spowodowała ich ucieczkę. Cud, że Smutek się nie spłoszył. Zaraz potem Ojciec Traw przybył.

Matej nie chciał odpowiedzieć na wezwanie. Bał się. Lecz znacznie bardziej przestraszył się sekundę później, kiedy okazało się, że nie może odmówić.

Step drgał i szumiał, choć ponad trawami wisiała głucha cisza. Matej żuł słodkie źdźbło.

Ojciec Traw śpiewał mu długą, rzewną pieśń bez słów. Pieśń o kulbowcach.

Chłopiec zebrał się na odwagę i spytał:

– Czy przed nami ktoś tu jeszcze mieszkał, Ojcze Traw?

– Tu zawsze ktoś mieszka – zaszemrały źdźbła.

– No, miałem na myśli kogoś podobnego do nas, do ludzi – ciągnął chłopiec, czując, że wkracza na niebezpieczne tematy. – Nie z wyglądu, ale w ogóle…

Urwał, zbity z tropu.

– Pan Josif mi pokazywał rozdział o przedludziach – wymamrotał. – Czy oni istnieli? Dlaczego już ich nie ma?

Niematerialna istota milczała przez dłuższą chwilę.

– Nadchodzi czas przesilenia – wyszeptał głos w głowie chłopca. – O, Mattej, Mattej, Mattej… tak, nadchodzi.

Serce chłopca zabiło gwałtownie. Smutek szarpnął łbem, zadrobił w miejscu przednimi nogami, ale tak samo jak Matej nie potrafił uciec.

– Czas przesilenia? – powtórzył chłopiec ze ściśniętym gardłem. – Pan Josif o tym mówił…

– Tak, tak – zaszumiał Ojciec Traw. – Ja dojrzewam. I ty dojrzewasz. Już niedługo.

– Co… co to znaczy? – szepnął Matej.

– Kiełkowanie ziarna – zaśpiewały źdźbła. – Żyzna, żyzna ziemia.

– Nie… nie rozumiem.

– Nie trzeba – kojąco szemrał step. – Nic nie trzeba rozumieć.

Matej poczuł, że głęboko w samej istocie Ojca Traw zbudziła się wielka radość, i to odczucie zmroziło go lękiem. Ojciec Traw był niebezpieczny.

– Cykle – świszczał śpiewnie. – Powtarzalne cykle. Dzień po dniu, pora po porze, czas po czasie. Wielkie przesilenie, Mattej.

– Po co? – jęknął wystraszony chłopiec.

Ojciec Traw zdawał się go nie słyszeć, pogrążony w wielkiej radości.

– Zew. Usłyszycie zew. Już niedługo, Mattej. Już niedługo. Najpierw ludzie połowy. Nie dzieci, nie dorośli. Jest ich wielu, wielu… Usłyszą pierwsi. Pierwsi wyruszą. Kiełkujące ziarno. Mnóstwo, mnóstwo siły i żadnych korzeni. Oni wyruszą pierwsi. Mają gniew. Mają zmianę. I żadnych korzeni. O tak, żadnych korzeni. A ty jesteś głosem. Jesteś głosem, Mattej. Pójdą, kiedy usłyszą głos.

– Nie chcę! – Matej był bliski płaczu.

– Nie można nie chcieć – szumiał wiatr. – Nie można. Wszyscy usłyszycie. Zew, zew, zew, Mattej.

– Puść mnie! Pozwól mi odejść!

– Nie, nie, nie – zakołysał się step.

Ziemia pachniała słodko, mdląco. Zapach przyprawiał o zawrót głowy, odurzał.

– Nie, nie – mówiło niebo. – Teraz zaśpiewam ci pieśń o złowilcach.

Słońce rozjarzyło się złoto i przygasło.

***

Od tej rozmowy Matej bał się opuszczać fermę. Ale, oczywiście, nie mógł odmówić. Przychodził na wezwanie Ojca Traw, żeby słuchać o niedźwiakach, likantach, stręgach i innych stworzeniach, których wcale nie znał. Ojciec Traw nie mówił już więcej o czasie przesilenia, ale chłopiec wiedział, że jest pełen radosnego wyczekiwania.

Raz Matej zebrał w sobie desperacką odwagę i ośmielając się przerwać pieśń o gnilcach, zapytał:

– Kim jesteś, Ojcze Traw?

Ale step, niebo i słońce tylko się roześmiały.

– Pięknie, pięknie dojrzewasz, Mattej – zaszemrały trawy. – Czas przesilenia zaraz się spełni. Och, zew, Mattej. Zew!

Potem przez długi czas Ojciec Traw nie wzywał chłopca. Zamiast tego zabrał Smutka.

Matej obudził się pewnej nocy zdrętwiały ze strachu. Stanie się coś złego, myślał gorączkowo. Coś naprawdę złego. I wtedy usłyszał hałas. Głuche, miarowe uderzenia dobiegające od strony podwórza. Wyskoczył z łóżka i podbiegł do okna akurat w chwili, gdy Smutek rozwalił kopytami ostatnie deski w drzwiach stajni. Matej trzęsącymi się rękami otworzył okno i już miał zawołać przyjaciela, próbować go uspokoić, gdy krzyk zamarł mu w gardle.

Noc rozpięta nad stepem była czysta, chłodna i bezchmurna, więc chłopiec widział konia bardzo wyraźnie w ostrym świetle dwóch księżyców. Sierść Smutka była zmierzwiona, mięśnie pyska ściągnięte w nienaturalnym grymasie odsłaniającym wyszczerzone żółte zęby, jakby koń się upiornie uśmiechał. Poruszył sztywno łbem, a wtedy promień księżyca zalśnił na chwilę w oku. Białym i martwym niczym ugotowane białko jajka.

Matej wydał zduszony jęk, bo zrozumiał, że Smutek nie żyje. Widocznie umarł w ciągu nocy, a teraz Ojciec Traw zabiera to, co z niego zostało.

Martwy koń zaczął się kołysać, mechanicznie kiwając łbem i przestępując z nogi na nogę. Matej zaszlochał, zakrył twarz dłońmi. Osunął się na podłogę pod oknem. Nieżywe zwierzę kontynuowało swój koszmarny taniec w świetle księżyców.

– Proszę, chcę się obudzić, chcę się obudzić – szeptał Matej, chociaż doskonale wiedział, że nie śni.

Nie rozumiał, czemu hałas nie zbudził rodziców, chociaż podświadomie czuł, że tak jest lepiej. Stałoby się coś przerażającego, nieodwracalnego, gdyby zobaczyli tańczącego Smutka. Skulony pod oknem Matej, choć za nic nie wyjrzałby przez okno, w jakiś sposób widział, co dzieje się na podwórzu. Poczuł, że koń unosi łeb i węszy, wsparty na szeroko rozstawionych nogach. A potem zrywa się do galopu. Szalonego cwału, na który nie byłby się w stanie porwać nawet w najlepszych latach. Jednym susem przesadza bramę i pędzi przez step. Światło księżyców ślizga się po skórze, układa lśniący czaprak na zapadniętym grzbiecie, wplątuje wstążki blasku w zmierzwioną grzywę. Srebrzy się w białych, martwych oczach. Trawy szeleszczą słodko, łagodnie, zawodzą nocne pieśni stepu. Ale Smutek już ich nie słyszy. Odpowiada na zew.

Matej dźwignął się z podłogi zapłakany, dygoczący z przerażenia. Szlochając, starał się zmusić do wyjrzenia na podwórze. Stał przed oknem, zaciskając z całej siły powieki.

– Tam nic nie będzie – powtarzał sobie z uporem. – To tylko sen. Głupi, zwykły sen.

Drżące palce ścisnęły framugę. Chłopiec otworzył oczy.

Deski z rozbitych drzwi stajni walały się po obejściu. Pozostałe konie nerwowo przestępowały z nogi na nogę, słyszał ich zaniepokojone chrapanie. Wiatr w stepie szumiał szyderczym chichotem. Matej zacisnął dłoń w pięść, uderzył o parapet.

– Dlaczego go zabrałeś? – głos chłopca załamał się. – Jak mogłeś go zabrać!

Trawy odpowiedziały słodkim zaśpiewem, a wiatr zachichotał kpiąco.

Matej skulił się, zadygotał. Zatrzasnął okno i pobiegł do łóżka. Szlochał w poduszkę, okryty szczelnie kołdrą, bo od tej chwili został zupełnie sam.

***

Rankiem, ledwie zaczęło świtać, do pokoju Mateja wszedł zafrasowany ojciec. Nie zauważył pobladłej twarzy i podkrążonych oczu syna.

46
{"b":"89241","o":1}