Koral pozwoliła się popchnąć w stronę wyjścia.
***
Cornet zakaszlał. Ból natychmiast przesunął zakrzywionym palcem po jego żebrach. Crux zdawał sobie sprawę, jak bardzo osłabł. Z trudem znalazłby siłę, żeby dźwignąć się z podłogi. Krwotok ustał, ale zostawił po sobie wspomnienie bólu odciśnięte na każdym stawie i ścię-
gnie.
– Chyba jesteś szalony, Cornet – powiedział Sykstus, siedzący okrakiem na odwróconym krześle. – Chciałem, żebyśmy załatwili tę sprawę przyzwoicie. Uczciwie. Miałem nawet zamiar pozwolić ci samemu rozwiązać problem. Honorowo, jak za dawnych czasów, ze względu na to, kim byłeś kiedyś, i ze względu na twego ojca. A ty zabiłeś Iva…
Crux zdobył się na paskudny uśmiech.
– Sam posłałeś szczeniaka do mnie? Sykstus, nie poznaję cię. To jakbyś osobiście poderżnął mu gardło.
– Nikt nie musiał go posyłać – warknął obecny w pokoju Argus. – Ivo sam podejmował decyzje.
Uśmiech Corneta nieco się poszerzył.
– Teraz pewnie trochę ich żałuje, ale z pewnością będzie dobrym psem.
Argus spojrzał na Sykstusa, który lekko skinął głową. Saffon podszedł do Corneta i niemal od niechcenia uderzył go pięścią w skroń. Świat wywinął kozła, gdzieś rozległ się ogłuszający hałas. Plamy podobne do zwiędłych liści poderwały się z podłogi, zatańczyły.
– …głupota, Cornet – usłyszał odległy głos Sykstusa. – Wiele lat temu zdradziłeś klan Dellvardan, ale ja pozwoliłem ci odejść. I czegóż to dowiaduję się teraz? Zgadniesz? Niezbyt pomyślnych wieści. – Uderzył otwartą dłonią w oparcie krzesła. – Wiesz, kto cię zaraził, prawda? Posłałem ciebie, Calderon, żebyś zniszczył gniazdo nosicieli przeklętej krwi, żebyś zabił każdego, kto należał do klanu Seimle. Każdego, Cornet. Postąpiłem tak, bo ufałem ci i wierzyłem, że zrozumiesz, dlaczego to konieczne. Zawiodłeś moje zaufanie, zdradziłeś swój klan, zabiłeś mego następcę i ze wszystkich tych powodów zasługujesz na śmierć. Ale za to, że pozwoliłeś, żeby zaraza zagroziła nie tylko nam, lecz całemu Ludowi Luster, zasługujesz na piekło. I ja ci je urządzę.
– Imponująca przemowa – powiedział Cornet. – Naprawdę jestem pod wrażeniem. Wspaniały z ciebie hipokryta, Sykstus. Dlaczego nie powiesz prawdy, że przerobienie mnie na mięso po prostu sprawia ci przyjemność? Wierzę w twoje umiejętności w tym względzie, więc nie miej mi za złe, że nie podzielam twego entuzjazmu i punktu widzenia. Aha, małe sprostowanie. Zabiłeś mojego ojca. W porządku, potęga starego sukinsyna naprawdę zaczęła wymykać się spod kontroli. A potem zostałeś starszym klanu i zacząłeś wcielać w życie te swoje kabotyńskie kawałki. Pozbyłeś się wszystkich, którzy nie lizali ci butów. Nigdy nie zdradziłem klanu. Odszedłem, żeby nie burzyć jego jedności, nie wprowadzać zamieszania i nie musieć patrzeć na twoją próżną gębę. Trzy razy usiłowałeś mnie zabić i zawsze okazywałem się za silny. Moje zniknięcie było dla ciebie najlepszym rozwiązaniem. Nie oczekuj ode mnie, że uznam w tobie jakiś autorytet.
– A teraz, bohaterze, zdychasz, rzygając krwią – warknął Sykstus. – To boli, co? Pocieszę cię. Z każdym dniem będzie gorzej. I może tak trwać całą wieczność. Wiesz, co to znaczy wieczność w kałuży własnej krwi?
Cornet uśmiechnął się z politowaniem.
– Sykstus, nic się nie zmieniłeś. Myślisz tylko o obrywaniu muchom skrzydełek.
Starszy klanu pobladł. Crux zdawał sobie sprawę, czym ryzykuje, ale nie potrafił się powstrzymać. Wściekłość i nienawiść, którym pozwalał nad sobą panować, przesłaniały bowiem jeszcze jedno mroczne, głęboko skryte uczucie – lęk. Dobrze wiedział, że okrucieństwo Sykstusa potrafi przybierać wyjątkowo wyrafinowane formy. Jak długo będzie miał siłę pozostać sobą? Na ile czasu starczy duma? Doskonale zdawał sobie sprawę, że złamać można każdego. Od tej reguły wyjątki nie istnieją. Jak każde żywe stworzenie bał się bólu, ale największy lęk ogarniał go wtedy, gdy uświadamiał sobie, że to, co przez lata niewoli zrobi z niego Sykstus, nie będzie miało wiele wspólnego z Cornetem Calderonem Dellvardanem, który odważył się rzucić wyzwanie całemu klanowi.
– Och, Cornet – syknął złowrogo starszy rodu. – Prowokujesz mnie? Mam ci uświadomić, kto nosi obrożę, a kto trzyma w garści bat i smycz?
Nie dokończył, bo wtem do pokoju wbiegła dziewczyna słodka niczym śliczna lalka. Jej okrągłą, słodką buzię okalały serpentyny złotych loków. Błękitne oczy rozszerzyły się ze zdumienia.
– Cornet! – krzyknęła z radosnym niedowierzaniem i podbiegła, żeby go uściskać. – Nareszcie wróciłeś! Tęskniłam za tobą! Jak dobrze, że jesteś. Obiecaj, że będziesz uczył mnie malować i że przeczytamy razem te wszystkie trudne książki, których nie rozumiem, i w końcu pozwolisz mi zacząć lekcje konnej jazdy…
Urwała, bo wreszcie dotarła do niej osobliwość zastanej sytuacji.
– Co ci się stało? – spytała niepewnie. – Czemu siedzisz na podłodze?
To była Fiona Charlotta Ovex Dellvardan, wychowanka i największa nadzieja Sykstusa, który hodował ją jak jakąś cieplarnianą roślinę, żeby stała się matką odrodzonego idealnego klanu. Powiadano, że faszerował ją magią, a nawet uciekał się do pomocy Kręgu, żeby mogła dać mu potomstwo. Podobno miał na tym punkcie obsesję. Nie wahał się zaciągać ogromnych zobowiązań wobec bractwa, byle tylko Charlotta urodziła mu syna. Przez wiele lat Crux był dla niej jak starszy brat, bo szczerze żałował dziewczyny przemienionej przez Sykstusa w złotą kukiełkę.
Teraz, widząc wściekłe, bezradne spojrzenia starszego klanu próbującego wzrokiem spiorunować winowajcę, który zapomniał zatrzasnąć drzwi, Cornet pomimo swej rozpaczliwej sytuacji miał ochotę się roześmiać.
Zdezorientowana Fiona utknęła pośrodku pokoju.
– Ależ ty się zrobiłaś piękna – powiedział swobodnie, tylko ze względu na nią, nie Sykstusa. – Nie poznałem cię.
– Co się stało z twoją koszulą? – szepnęła. – Przecież to krew.
Uspokajająco wyciągnął do niej rękę.
– Nic, skarbie. Musiałem zabić wściekłego psa. – Usłyszał, jak Argus zgrzytnął zębami. – Siedzę na podłodze, żeby nie pobrudzić mebli.
– Psa? – powtórzyła, postępując krok do przodu. – Tutaj?
– Nie podchodź do niego! – wtrącił błyskawicznie Sykstus. – Pobrudzisz się! Cornet jest… bardzo zmęczony. Dopiero przyszedł. Teraz nie może z tobą rozmawiać. Załatwiamy ważne sprawy.
Na ustach Cruksa pojawił się ironiczny grymas.
– Później do ciebie przyjdę – powiedział. – Obiecuję.
Sykstus przełknął ślinę.
– Zostaw nas samych, kochanie. Słyszałaś, co Cornet ci obiecał. Przyjdzie później.
Oszołomiona Fiona, przywykła słuchać poleceń Sykstusa, podeszła do drzwi. Zawahała się jednak i spojrzała na Cruksa.
– Na pewno nic ci nie jest? Ten pies cię nie pokaleczył?
Zmrużył oczy.
– Ten nie – powiedział wolno.
Starszy klanu zacisnął usta. Fiona zamarła z dłonią na klamce.
– Żartowałem, skarbie – głos Corneta brzmiał spokojnie. – Czuję się świetnie. Pogadamy potem. Teraz już idź.
Dziewczyna wyszła, a Calderon roześmiał się nieładnym, drwiącym śmiechem.
– Jak tam twoje plany hodowlane? Idealna matka dla małego Sykstusa Amanusa Dellvardana! Co prawda nie grzeszy rozumem, ale ten potomek ma odziedziczyć po tatusiu. A jeśli będzie odwrotnie, to cholerna chryja, co?
– Zamknij się! – wrzasnął Argus.
– Biedny Vax Mius! Ledwo jego braciszek Ivo trafił do pracowni, gdzie stanie się usłużnym psem, zwalniając miejsce twojego następcy, ty się szykujesz do roli rozpłodowego byka! Daruj sobie, Sykstus. W twoim wieku taki wysiłek może się okazać zgubny. Przecież wszyscy wiedzą, że jesteś jałowy jak nieboszczyk w trumnie. No, chyba żeby Vax cię wyręczył…
– Dość, Calderon! – wysyczał starszy klanu.
– Na mnie w każdym razie nie licz. Ja się nie bawię lalkami.
Na policzkach Amanusa pojawiły się dwie szkarłatne plamy. Zerwał się, przewracając krzesło, dopadł Corneta i zamachnął się, żeby go kopnąć, ale wtedy Crux złapał go za nogę, pociągając z całej siły ku sobie. Sykstus runął na plecy, a Cornet skoczył na niego. W tej chwili ciężka łapa Argusa trzasnęła go w kark, a przywołanych jego krzykiem trzech osiłków oderwało Cruksa od starszego klanu łatwo niby szmacianą kukłę. Posypał się na niego grad ciosów. Skulił się na podłodze tak, żeby ramionami zasłaniać głowę, a podkurczonymi nogami brzuch. Przybrał tę pozycję instynktownie, bo gdzieś w głębi duszy miał małą, zimną iskrę nadziei, że może go teraz zabiją.
***
Pomieszczenie nie było duże. Od podłogi ciągnęło chłodem. Na zbitym z nieheblowanych bierwion stole leżało mnóstwo dziwnych przedmiotów.
– Sam zdejmiesz koszulę czy mamy ją z ciebie zedrzeć? – spytał Sykstus.
W każdym jego słowie dawało się słyszeć zadowolenie.
Cornet ściągnął przez głowę brudną, zakrwawioną szmatę. Wolał nie rozpinać guzików, żeby nie zauważyli, jak drżą mu palce. Wiedział, że nie może się spodziewać niczego prócz bólu.
Jego brat Justus siedział po drugiej stronie stołu z wyczekującym uśmiechem, podobny do dzieciaka, który szykuje się do rozpakowania gwiazdkowego prezentu.
– Zwiąż sobie włosy – powiedział, podając mu kawałek sznurka.
Crux z niedowierzaniem potrząsnął głową.
– Nie wiem, w jaki sposób mój rodzony ojciec mógł spłodzić taką gnidę jak ty.
Justus wyszczerzył zęby.
– Właściwie powinienem spytać o to samo.
Usłyszeli kroki na korytarzu i do wnętrza wszedł Millo Oexen, z wielką ostrożnością niosąc nieduży tygielek. Cornet zobaczył jego lśniącą płynną zawartość i trochę za szybko wciągnął powietrze.
– Niespodzianka, Calderon – zachichotał jakoś piskliwie Vax, z miną szczeniaka oczekującego na kość. – Z pewnością ci się spodoba.
– Ja też tak myślę – przytaknął Sykstus. – Czekają cię niezapomniane wrażenia.
Wziął ze stołu długą, cienką rurkę zakończoną kościaną rękojeścią i wsunął ją do naczynia. Nieskazitelna srebrna powierzchnia pozostała idealnie gładka, jakby część przedmiotu znikła, a nie zagłębiła się w płynie. Po chwili Amanus wyjął narzędzie. Rurka lśniła spokojnym, łagodnym blaskiem. Sykstus uniósł ją do góry, a następnie pochylił, upuszczając jedną srebrzystą kroplę na dłoń Corneta. Zasyczała, padając na skórę, a Crux mimo woli zadrżał.