Литмир - Электронная Библиотека
Wi?zy krwi - pic_5.jpg

mnie uwagi, choć byłem pewien, że łomot w mojej klatce piersiowej wzbudzał echo w głębokiej studni schodów.

Wspiąłem się dwie kondygnacje wyżej i przystanąłem. Słyszałem pod sobą brzęczenie i chrobot kluczy, a gdy przechyliłem się nieco przez poręcz, mogłem zauważyć cień poruszającego się mężczyzny. Drzwi zaskrzypiały i trzasnęły. Przez chwilę stałem w bezruchu, z bijącym sercem i dłońmi mokrymi od potu, a potem zszedłem na półpiętro nad poziomem drzwi staruszka. Zapaliłem papierosa i wyjrzałem przez okno do zapuszczonego ogródka za domem. Światło, przecedzone przez kolorowe szybki, kładło się na mojej twarzy i ubraniu barwnymi cekinami tak, że przypominałem widmo pierrota. Rzuciłem niedopałek na posadzkę i zgniotłem go butem. Zbiegając w dół po schodach, przysiągłem sobie nigdy nie zbliżać się do tego domu, chociaż doskonale wiedziałem, że niedługo tu wrócę.

***

Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem, ledwo nacisnąłem klamkę. Nie były nawet zamknięte na klucz. Rój wytłumaczył mi, że nie napotkam innych przeszkód poza oporem własnej małoduszności. Białowłosy staruszek był w kuchni. Na mój widok upuścił torebkę z jakimiś ziołami, którą trzymał w ręce, ale nie odezwał się ani słowem. Wbiłem palce we framugę kuchennych drzwi, zastanawiając się, który z nas jest bardziej przerażony. Wiedziałem, że Rój nie pokieruje moimi rękami i wszystko będę musiał robić sam. Stary mężczyzna wykonał nagle chaotyczny gest, a ja, jakbym czekał na sygnał, skoczyłem do niego i pchnąłem go silnie na ścianę, zaciskając jednocześnie palce na jego ptasiej szyi. Szamotał się przez moment, ale zaraz przestał. Nosił grube szkła krótkowidza, za którymi jego oczy miotały się teraz niczym przerażone egzotyczne ryby. W nozdrzach czułem oszałamiająco silną woń rdzy i wanilii. Perłowa aureola nad głową starca gęstniała, w miarę jak ucisk moich palców stawał się coraz silniejszy. Miałem rękawiczki, zgodnie z nakazem anioła, i może dlatego wydawało mi się, że dłonie przestały do mnie należeć. Marzyłem tylko o tym, żeby stary wreszcie przestał oddychać. Zdałem sobie sprawę, że potrząsam nim jak pies szczurem. Nagle zacharczał, drgnął i zwiotczał. Puściłem go, a on osunął się po ścianie na podłogę. Spojrzałem na swoje ręce w tych idiotycznych rękawiczkach i zrobiło mi się niedobrze. Bezbłędnie trafiłem do łazienki, gdzie rzygałem strasznie długo, obejmując rękami sedes. Starannie spuściłem wodę i opłukałem usta pod kranem. Jeszcze nie mogłem odejść, musiałem coś znaleźć. Przyjaciela. Przetrząsnąłem rzeczy starego i w szufladzie biurka natrafiłem na to, czego szukałem – duży płaski pistolet i kilka pudełek naboi. Poupychałem to wszystko po kieszeniach. Wychodząc, zerknąłem na siwowłosego mężczyznę leżącego na podłodze w kuchni. Aureola z perłowej mgły rozpłynęła się, a zapach rdzy i wanilii był ledwo wyczuwalny. Akwariowe ryby za szkłem okularów pływały martwe brzuchami do góry.

***

Następny był kloszard. Smród niemytego ciała niemal zagłuszył zapach gorzkich migdałów. Zabiłem go jego własnym nożem, który nosił przylepiony plastrami do żylastej, brudnej łydki. Ten przynajmniej się bronił, słabo, ale zawsze. Nie wiem, dlaczego sprawiło mi to ulgę. Zostawiłem go w śmietniku opartego o wielki pojemnik na odpadki, na którym ktoś napisał sprayem: „Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy".

Z czasem nauczyłem się rozpoznawać ten nagły impuls podobny do czerwonego ostrzegawczego światełka, który kazał mi wyjść z domu albo skręcić nagle w jakąś boczną uliczkę. Sarapsos zapewnił mnie, że nie muszę obawiać się policji. Jedynym zagrożeniem dla siebie byłem ja sam. Wypełniałem więc swoje zadanie, mimo iż wydawało mi się niewykonalne.

Załamałem się, dopiero gdy ujrzałem mglistą aureolę nad głową kilkuletniej dziewczynki. Mała miała śliczną owalną twarzyczkę, główkę całą w lokach i aż promieniała radością. Nigdy dotąd zapach wanilii i aromat świeżej ziemi nie był tak silny, a nimb bardziej świetlisty. Nie mogłem mieć ani cienia wątpliwości. Boże, przecież to tylko dziecko!

Powtarzałem to, krzyczałem przez te kilka dni, podczas których krążyłem wokół niej jak ćma wokół świecy, ale On pozostawał głuchy. Zdążyłem poznać jej rodziców, małego braciszka i starszą siostrę. Obserwowałem ich. Boże, przecież to tylko dziecko!

Odpowiadała mi cisza. Przestałem jeść, nie spałem, zacząłem miewać krwotoki z nosa. Potem w mojej głowie obudził się Rój. Słyszałem tylko szum, bez słów.

Nikt nie potrafi długo opierać się woli Boga. Podszedłem do niej na szkolnym boisku. Wyciągnąłem pistolet z kieszeni płaszcza i strzeliłem z bardzo bliska. Upadła z uśmiechem na buzi. Nie zdążyła się nawet zdziwić. Potworny ból podchodził mi do gardła i wydostawał się zza zaciśniętych zębów zduszonym szlochem podobnym do chichotu. Pośród histeryzujących, przerażonych dzieci, które huk wystrzału zdawał się zbijać w ciasne, poszarpane gromadki, wydawałem się sobie olbrzymi i kanciasty, tak bardzo nie na miejscu. Słyszałem rozpaczliwy krzyk nauczycielki i jakieś bezsensowne polecenia skierowane do maluchów. Z dymiącym pistoletem przeszedłem przez całe boisko. Nikt mnie nie zatrzymał.

***

Wróciłem do domu, gotów skończyć z tym wszystkim. Włożyłem lufę do ust, a palec położyłem na cynglu. Ale broń nie posłuchała. Przytknąłem więc wylot pistoletu do skroni. Dzięki temu czarne, bezdenne oko wpatrywało się wprost w moje myśli, tak przyjaźnie, tak spokojnie. Kolba leżała mi w dłoni absolutnie doskonale, jakby została stworzona dokładnie według jej wklęśnięć i wypukłości. Zrozumiałem, że pistolet jest moim przyjacielem, przewodnikiem i duchem opiekuńczym. Nie potrafi zrobić mi krzywdy. Ogarnęła mnie wściekłość. Trzasnąłem pistoletem o podłogę i posłałem go kopniakiem pod stół. Ból, jaki mi sprawiało wspomnienie uśmiechniętej dziecięcej twarzy, stał się nie do zniesienia. Miotałem się po pokoju, klnąc okrutnego wszechwładnego starca i jego pieprzony boski plan. Czułem wstręt do Niego i siebie. Nienawidziłem swoich dzieciobójczych rąk. Rzygać mi się chciało na swój własny żałosny widok. Postanowiłem dostarczyć Bogu krwi, na której mu tak zależało. O tak, postanowiłem zapewnić Mu rozrywkę w Jego stylu!

Znalazłem gwoździe i młotek i przybiłem swoją cholerną prawą dłoń do drzwi pokoju. Ukrzyżowałem ją dokładnie tak, jak lubił. Ale kiedy z żalu i bezsilnej furii tłukłem zdrową pięścią w śliskie od krwi deski, przed oczami wciąż miałem obraz małej dziewczynki, którą Pan zapragnął włączyć do grona swoich aniołków przy pomocy mojej morderczej ręki.

Dłoń cholernie mnie bolała i to był jedyny efekt mojego krótkotrwałego buntu.

Bóg zawsze dostaje to, czego chce. Inaczej nie byłby Bogiem. Tego również dowiedziałem się od Sarapsosa. Teraz pragnął powołać do siebie stu sprawiedliwych, zanim zdążą dopuścić się niegodziwości lub grzechu, aby wprowadzić ich w chwale i światłości do dziedziny wybranych. Oczywiście, wybaczyłby im w końcu, gdyby zgrzeszyli, ale pozostaliby na zawsze splamieni w Jego oczach, więc… żegnajcie, Łąki Błogosławione! Zależało mu na ich całkowitej czystości i niewinności. To był właściwie akt łaski, że naznaczył ich perłową mgłą i wysłał na śmierć. Stu sprawiedliwych, cóż za wspaniała ofiara dla uczczenia boskiego majestatu! Względem mnie także dopuścił się aktu miłosierdzia. Dał mi szansę, żebym uratował duszę przed potępieniem. Poddał mnie próbie, podobnie jak niegdyś Abrahama, pozostawiając mi wybór pomiędzy złamaniem piątego przykazania i norm społecznych a wypowiedzeniem Mu posłuszeństwa. Uczynił ze mnie narzędzie swojej woli, Zbrojną Prawicę, Anioła Śmierci.

Obwiązałem krwawiącą rękę bandażem. Okazało się, że nie uszkodziłem jej tak bardzo, jak chciałem. Wciąż mogłem poruszać palcami, a nawet zacisnąć je na kolbie pistoletu, chociaż robiło mi się wtedy mdło z bólu. Zobojętniałem jakoś. Nie pamiętam nawet, ilu ludzi zabiłem. W każdym razie wciąż było daleko do stu. Każdy z nich pachniał rdzą i gorzkimi migdałami i nosił nad głową perłowy nimb, raz gęstszy, to znów bledszy, lecz zawsze wyraźny. Przypominam sobie jakiegoś mężczyznę bawiącego się z małym chłopcem na ganku domu. Padł jak szmaciana kukła, przewracając wysoką wieżę z klocków.

Był jeszcze nastolatek na rowerze, jakaś młoda kobieta z wózkiem, którą zapamiętałem z powodu zaciętego, nieprzyjaznego wyrazu twarzy i lekko przechodzona kurwa, próbująca namówić mnie na szybki numerek w samochodzie. Wszyscy oni radują się już w Panu, alleluja!

I być może udałoby mi się wypełnić Jego polecenie, gdyby nie Tabita.

Kiedy ujrzałem ją pierwszy raz, jej miedziane włosy rozsypywały się jak aureola, jaśniejsza i bardziej świetlista niż opalizująca mgła ponad jej głową. Była piękna. Smukła i drobna, miała nienaganną figurę i cudowne długie nogi. Wydawało mi się, że mógłbym bez trudu objąć jej talię dłońmi. Ale najważniejszy był rys indywidualności, to nieodgadnione światło, które zdawało się z niej promieniować. Miała taką niepospolitą twarz, subtelną i jasną. Zachwyciłem się nią, tak jak zachwyciłby się każdy mężczyzna, którego wyobraźnia wykracza poza ramy wyznaczone przez dziewczyny z reklam szamponów. Patrząc na nią, doskonale rozumiałem, dlaczego Pan wybrał akurat ją. I już wtedy zaczęło rodzić się we mnie poczucie klęski.

Obserwowałem ją, śledziłem każdy ruch, jaki wykonywała, aż w końcu stała się moją obsesją. Czas mijał, mój jednooki, mroczny przyjaciel wyczekująco obciążał mi kieszeń, a ja obserwowałem Tabitę. Wreszcie Bóg zdecydował się mnie ponaglić. Znów nie byłem w stanie jeść, z nosa lała mi się krew, a nocami budziłem się, krzycząc, kiedy pojawiała się przede mną wizja cudownej twarzy zamienianej w krwawą miazgę kulą z mojego pistoletu. W głowie huczał mi Rój, ale nie dbałem o to, dopóki przesłaniał go świetlisty obraz Tabity. Walczyłem z Bogiem, walczyłem ze wszystkimi Jego zastępami, ale jestem tylko człowiekiem. Zawsze byłem szczupły, lecz zacząłem wyglądać jak szkielet, dostawałem drgawek, jakbym miał parkinsona, a zraniona dłoń nie chciała się goić. Przez brudny bandaż wciąż przesiąkała krew, uparcie jak pierwiosnek spod śniegu. Nie wiedziałem, czy to stygmat, czy raczej piętno potępienia, o którym mowa w Apokalipsie. Bałem się, że wariuję. Musiałem wreszcie coś postanowić.

12
{"b":"89241","o":1}