Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Czy i teraz się uśmiechnął? Broda zakrywała. Angelika zacisnęła zęby.

– Zapiszę ci adresy, jakie wyciągnęłam z tego miodowego chłopca. Nauczysz się ich na pamięć. To długie ciągi liter. Dasz radę?

– Ty jakoś zapamiętałaś.

– Uczą mnie tego w Puermageze.

– Czego?

– Tego. Zarządzania pamięcią. Podejmowania szybkich decyzji w warunkach stresu. No już. Wykonuj!

Zrobił taką minę, że tym razem roześmiali się oboje.

W przypadku Zamoyskiego był to śmiech wręcz histeryczny. Usiłował się uspokoić – bez skutku. Wskazywał coś uniesioną ręką – ręka latała mu na wszyskie strony. Chciał złapać Angelikę za ramię – ta odbiła się i poleciała na ścianę gwiazd. Uderzył tyłem głowy o oparcie. Rechotał dalej.

Angelika przestała się śmiać tylko na moment, by wykrztusić:

– No wykonuj!

Po czym z powrotem zgięło ją wpół.

Rozpiął pasy i spadł z fotela – wprost na pociętą ścianę.

– Kar… karm… karmić…

– Co?

– Karmić go trzeba. -E?

W śmiechu zaniosło go aż na sufit.

Nawet gdy przestał już w ogóle odczuwać rozbawienie, organizm nadal przymuszał płuca i przeponę, wykrzywiał twarz… Śmiech chroniczny.

Ona uspokoiła się wcześniej.

– Co mówiłeś? – wydyszała.

– Jeśli przestanie rozpoznawać świeżą krew…

– Rozumiem.

Odepchnęła się ku przedniej ścianie. Zamoyski minął ją, wracając na fotel. Nacięła sobie palec, ale to okazało się za mało; powtórzyła cięcie nad nadgarstkiem. Wtarła na-

stępnie krew w już wypaczony materiał okładziny – spulchnił się od nowa.

– Lepiej, żebyśmy wyszli, zanim wyschną mi żyły – mruknęła.

Adam ponownie zapiął się w fotelu.

– Adresy – przypomniał.

Gdzie notes? Angelika zmarszczyła brwi. Miał go Zamoyski, ale najwyraźniej zostawił z innymi rzeczami na dole – to znaczy w Saku – to znaczy pośród jego pozostałości, gdzieś parseki za rufą Kła, w śmietniku Afryki rozpiętym na fałdach zdewastowanej czasoprzestrzeni.

Wycięła adresy w ekranie po lewej, pod Obłokiem Magellana.

Zamoyski przesunął ku środkowi tarasu kolejny stolik i ułożył na nim, symetrycznie do kamiennej tablicy obok, czarny blok kosmosu z szeregiem szarych liter komponujących się w długie a bezsensowne wyrazy.

– Więc teraz – zaczął – będę odprawiał te czary, aż

Aż co?

To była chyba krótka utrata przytomności: próbował wstać i zachwiał się. Błędnik raz twierdził jedno, raz drugie. Nieważkość! Jestem na orbicie. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Ze słabo oświetlonego korytarza wypłynęła Nina, wyraźnie czymś zmartwiona.

– Co… – jąkał się – czy ja…

Przywiózł ją tu. Ona go przywiozła. Ludzie McPhersona przywieźli ich tu oboje. Umowę podpisano; umowy nie podpisano. Tu: stacja TranxPolu. Tu: Sunblock Beta.

–  Powinieneś się w końcu porządnie wyspać.

Ujęła jego głowę w ciepłe dłonie, zajrzała, mu z troską w oczy.

– Pić mi się chce – szepnął, przełknąwszy ślinę. Uniósł rękę.

– Czy ja mam brodę?

– Nie, oczywiście, że nie.

– Jakieś lustro…?

– Śpij, śpij…

– Tu niewygodnie. No puść-żesz.

Spojrzał po ścianach. Żadnych zwierciadeł. Ekrany zieją gwiezdną pustką, czerń szlachetna srebrem.

Może ja wcale… Te konstelacje… Ach tak, Ursa Maior, Ursa Minor, Canes Venatici, Draco…

Dlaczego w kamieniu? Kto przy zdrowych zmysłach targa na orbitę kamień, by wprawiać weń ekrany? Imitacja, bez wątpienia. Skupił wzrok i spojrzał ponad ramieniem Niny. Jednak kamień. Co więcej – z kamienia był cały ekran, na kamieniu błyszczały gwiazdy. Droga Mleczna niczym biała żyła kreśląca wszerz blok czarnego marmuru. Blok jest spękany, lecz – chciała go powstrzymać, odepchnął ją, podszedł bliżej, dotknął – lecz te pęknięcia układają się w litery łacińskiego alfabetu, dobrze widoczne bruzdy cienia od księżycowej poświaty.

Ugięły się pod Zamoyskim nogi i na powrót zapadł w fotel. Wszystko się zmieniło. Rozglądnął się odruchowo. Po Ninie ani śladu – jeno czyjeś cichnące kroki za kolumnadą, echo spod tarasu. Na najbliższym stoliku leżał przedziwnie rzeźbiony kryształ. Spojrzał nań i nie mógł już odwrócić wzroku. Sak! Labirynty pętli przestrzennych! Angelika! Kieł! Plateau!

Najwyraźniej przywrócony został kontakt, bezpośrednie połączenie sieci nakorowej z przypisanymi Polami. Ale co ja właściwie powinienem teraz zrobić? Czy programy zarządzające Gnosis nie zorientowały się w sytuacji? Dlaczego nie wszedłem na -

Idioto! Siedzisz w Pałacu Pamięci, odcięty od świata zmysłów, i jeszcze się pytasz!

W kabinie Kła McPherson karmiła ścianę. Gdy Zamoy-ski otworzył oczy, Angelika spojrzała pytająco.

– Idę – rzekł jej, po czym podniósł się i pomaszerował za usłużnie wskazującym drogę człowiekiem w liberii w barwach McPhersonów: purpurze i czerni.

Przeszli do obszernego holu, całkowicie pustego. Od czarno-białej szachownicy posadzki strzelały szerokie klosze ostrych dźwięków. Ściany holu były tak odległe, że cień krył je prawie do samej podłogi. Sufitu nie widział Zamoy-ski w ogóle. Aleję światła wyznaczały dwa rzędy wysokich świeczników. Szli środkiem; wzrok nie sięgał jej końca.

Długo tak? Czas przecież biegnie. Po co te bajeranckie wizualizacje? Nie można się załogować od razu?

Złapał odźwiernego za ramię, zatrzymał i wyrecytował szybko adresy inkryminowanych Pól.

– Należą do właścicieli Kłów uczestniczących w porwaniu. Wiesz, komu to przekazać?

Odźwierny skinął głową.

– Skąd to opóźnienie? – dopytywał się Adam. Tamten uwolnił się z uchwytu Zamoyskiego.

– Nie ma żadnego opóźnienia. Archiwizacja została dokonana. Stahs McPherson pana oczekuje. Formalności zawsze zajmują trochę czasu w przypadku stahsów Pierwszej Tradycji.

– Ale nie będę tu ganiał w pętli jak szczur w kołowrotku – wymamrotał Adam z rozpędu. W istocie myślał już o czym innym.

Stabs McPherson pana oczekuje! I archiwizacja. Kiedy? Widzę tylko to, co pchają mi w oczy. Nie Plateau; nie zawartość Pól; nie programy zarządzające nawet. Wygaszacz ekranu raczej, tapeta desktopu, ot.

Zszedł z alei – w półmrok, w cień, w ciemność. Odźwierny go nie gonił, Adam nie słyszał jego kroków.

Doszedł do samej ściany. Co kilkadziesiąt metrów przebijały ją wąskie, wysokie szczeliny, niby strzelnice; między nimi stały posągi smoków. Szczegóły rzeźb kryły tłuste cienie.

Ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Jakiś park chyba – hektary i hektary geometrycznej zieleni, ścieżki, żywopłoty, fontanny, jak okiem sięgnąć. Co dziwne, ogród był całkowicie pusty; ni żywej duszy. Kryła go bezgwiezdna czerń zamkniętego kosmosu, którą Zamoyski dobrze pamiętał z Sol-Portu. Noc? Lecz tu, w ogrodach, jest jasno jak w dzień. Uniósł wzrok i zamrugał, oślepiony. Tam, na wysokościach, szybowały ogniste ptaki. Trudno nawet rozpoznać dokładny kształt kreatur, oczy łzawią, gdy obrócone wprost ku nim. Białe sylwetki rozmywały się w akwarelowe kałuże.

Ciekawe, skąd wyciągnęli ten konstrukt zmysłowy? Czy ma on coś symbolizować? Czy też jest czysto przypadkowy – odruchowe przepięcie z odległych Pól?

Kroki – a jednak. Odwrócił się.

Odźwierny, zgięty w półukłonie, wskazywał drzwi obok. Ponieważ Zamoyski ich przedtem nie zauważył, przypuszczał, że to jakieś nowe połączenie.

Zignorowawszy zaproszenie, sam wskazał odźwiernemu przestrzenie za oknem.

– Tak właściwie… gdzie jesteśmy?

– Dom Cesarski. – A kiedy Adam nie reagował, dodał: – Plateau.

– Domena publiczna?

– W pewnym sensie. To są komnaty Gnosis. A Plateau HS jako takie należy do Cesarza; tym bardziej Dom i Ogrody. To znaczy – w pewnym sensie. Czy mam objaśnić status prawny?

– Dopuszczacie jakieś interakcje? Jeśli na przykład chciałbym się z kimś spotkać…

– Tu znajdują się tłumy, panie Zamoyski, miliony; ale pan ich nie widzi, bo Plateau jest inkluzją Słowińskiego.

– Że jak…?

– Tędy proszę – odźwierny obrócił się ku drzwiom. Zamoyski podszedł, otworzył. Schody. Wąskie, prowadzące wzwyż, zakończone kolejnymi drzwiami.

Brał po trzy stopnie na raz i u szczytu potknął się, przewrócił. Upadł bardzo nieszczęśliwie, uderzając kręgosłup – prąd przeszedł przez wszystkie nerwy i Zamoyski wstał jakiś rozbity, nie do końca panujący nad ciałem.

Uniósł rękę, nacisnął klamkę.

Drzwi prowadziły do głównego holu zamku, w Farstone. Za sobą miał schody do piwnicy, po prawej – szerokie wyjście na taras, po lewej – wysokiego, rudobrodego sekretarza Judasa McPhersona, Patricka Gheorga.

– Proszę – Patrick wskazał ku tarasowi. – Zastał pan stahsa McPhersona przy śniadaniu.

– Czy -

– Nasze inkluzje sporządziły już pełny Czyściec.

– Co…? Ale czy informacja -

– To już nie ma znaczenia. Sprawy toczą się swoim własnym rytmem. Proszę.

Wyszli na słońce.

Zapamiętał Farstone z wesela córki Judasa i teraz trawnik przed zamkiem wydał mu się absurdalnie wielki i pu-

sty, przestrzeń do wypełnienia, pole dla pamięci: tu tańczyli, tam uderzył głową o pień i stracił przytomność… Tylko niebo i słońce, one były te same.

I może ten półuśmiech Judasa McPhersona, lekkie wygięcie warg, nie szydercze, nie kpiące, nie mające na celu poniżenia interlokutora – lecz mimo wszystko umieszczające go w kontekście wasalnym. Zamoyski jest przecież tego samego wzrostu, co Judas, chyba nawet wyższy – jednak podchodząc, czuje się jakby wspinał się do tronu, zadzierał głowę ku monarsze. A przecież na dodatek Judas siedzi, nie powstał na powitanie Adama. Je śniadanie przy stole ustawionym w rogu tarasu, poza tym pustym. (A tu, o, tu McPherson został zabity).

Patrick Gheorg podsunął Zamoyskiemu krzesło. Adam usiadł. Sekretarz skinął Judasowi, po czym odszedł.

Zostali sami. McPherson smarował bułkę masłem, słońce strzelało od jasnej stali noża ostrymi refleksami. Stahs nawet nie podniósł wzroku na Zamoyskiego i ten musiał na własną rękę szukać stosownej konwencji zachowania. Ostatecznie zdecydował się na wymuszoną jowialność. Ułożył sobie serwetę na kolanach, przysunął zastawę, sięgnął po dzbanek. Śniadanie było skomponowane na modłę kontynentalną, żadnych puddingów, których Zamoyski nie znosił. Do niedosłodzonej kawy dolał mleka; parowała w porannym chłodzie. Adam go jakoś nie czuł. Zapewne zbyt wiele adrenaliny.

30
{"b":"89237","o":1}