– A te dwie? – odezwał się setnik, wskazując na jeńców. – Wieszać?
– Ty gnoju – warknęła Annamea. – Mamy prawo zabrać im tylko życie. Nie mamy prawa zabrać im honoru!
– No ale… Przecież zabiły naszego człowieka.
– Ty… Posłuchaj mnie uważnie – Pierwsza Nałożnica Cesarstwa cedziła słowa, jakby bojąc się mówić szybciej. – Każdy donosiciel jest gównem, które przykleja się do buta. Są tacy, którzy wykorzystują zdrajców, którzy słuchają donosicieli, ale… to jest babranie się w gównie! A te dwie – wskazała na jeńców – to żołnierze regularnej armii. Mają być ścięte przez kata. A nie powieszone jak złodzieje – Annamea podeszła tak blisko setnika, że musiał czuć jej oddech. – Ale powiem ci jeszcze coś, gnoju. Każdy, kto słucha donosiciela, kto go usprawiedliwia… sam staje się donosicielem. Sam staje się gównem. Czy donosisz, czy słuchasz donosów, wszystko jedno. Jesteś gównem, które przykleja się do buta! Jeśli chociaż raz w życiu dopuścisz możliwość, że donosiciel mógłby mieć rację… w jakichkolwiek warunkach, w dowolnej sprawie… to sam jesteś gównem! Rozumiesz?
Setnik nie śmiał się odezwać.
– I powiem ci jeszcze coś… Armia Luan nie jest jeszcze kompletną stertą nawozu, żeby tolerować takich sukinsynów jak ty! Złóż broń i won ze służby.
– Pani – setnik był przerażony bardziej niż dwóch jeńców. Wskazał na chorążego Arkach. – Przecież ja ją zabiłem. To przecież ja…
– Won, bo pogonię batem! – Annamea odwróciła się do dwóch jeńców trzymanych przez żołnierzy. – Drogie panie, to była wzorowa akcja. Proszę powiedzieć swoje imiona naszemu pisarzowi. Zawiadomimy rodziny i… Będą was pamiętać.
– Ja tam zwykły żołnierz – mruknęła jedna z dziewczyn. – Na chuj mnie pamiętać.
– Proszę pani… Mianuję panią strategiem Armii Luan – powiedziała Annamea. – A pani imię każę wyryć w brązie.
Nie patrzyła, jak żołnierze je odprowadzają. Opadła na swoje krzesło i wzięła papier, by uzupełnić raport. Nie zwróciła uwagi na Leena, który jej salutował zdrową ręką.
– Karczmarz! Wina! – krzyknęła. – A szlag… Dzisiaj zeżrę tyle, ile mogłam zjeść w przeciągu roku w pałacu.
– Pani – Nolaan uniósł się lekko, na ile pozwalała mu rana. – Jak miło siedzieć przy jednym stole z ludźmi honoru.
– Nie bierz mnie pod włos – warknęła.
– Cóż za piękny wieczór – odrzekł. – Jaka wspaniała noc… Koniec świata, wino i przyjaciele wokół. W taką noc nawet umierać przyjemnie.
– Żebyś się, kurde, nie zdziwił.
Wściekła nagle zaczęła zamawiać ogromne ilości potraw. Ludzie wokół uspokajali się powoli. Żołnierze uprzątnęli ciała, a pomocnik karczmarza zmył krew, lejąc wiadrami przyniesioną wprost z kanału wodę.
– Panie – wojskowy medyk przysunął się zgięty do ucha Mereditha. – On – wskazał na Nolaana. – Nie pożyje długo.
– No?
– Takiej rany jeszczem nie widział. Kość strzaskana, z tyłu wyrwany kawał ciała – medyk szeptał, jak umiał najciszej do ucha czarownika. – Gdyby nie twoje, panie, zaklęcia, już by nie żył. Ale lewą ręką nie będzie ruszał nigdy – wojskowy medyk skrzywił się nagle. – Przy czym „nigdy” oznacza tu jakieś trzy dni. Potem umrze.
Meredith skrzywił się, jakby połknął kilka cytryn naraz.
– O czym tam szepczecie? – spytała Annamea. Skończyła swój raport, opatrzyła pieczęcią i pchnęła gońca do pałacu. – Skosztujesz tej pieczeni? – odwróciła głowę.
Nolaan usiłował wzruszyć ramionami, syknął nagle, zagryzając wargi, potem wzruszył jedynie prawym ramieniem.
– No, co z wami, chłopaki? – roześmiała się, pakując do ust ogromny kawał mięsa. – Co robimy? Nolaan?
– Nie wiem. Czekajmy tu na posiłki.
– Meredith?
– Nie jestem wojskowym, pani.
– Uuuuuuu… A nie doradzałeś ty przypadkiem książętom? – rozgryzła jakiś egzotyczny owoc. – Ach ci mężczyźni… Jak tylko dojdzie co do czego, to wszystko pozostaje na głowach kobiet.
Annamea wezwała dowódcę. Kazała przegrodzić ulice łańcuchami. Żołnierze pobiegli wykonać rozkaz, ale szybko okazało się, że nie było to takie łatwe. Łańcuchy oczywiście były, jak w każdym wielkim mieście, przykute do ścian budynków przy skrzyżowaniach. Utrzymywano je w dobrym stanie, ale już od setek (jeśli nie tysięcy) lat. Odpowiedni ludzie natłuszczali je i pucowali przez całe pokolenia. Teraz jednak okazało się, że śliczny wygląd to nie wszystko. Mimo tłuszczu metal rdzewiał od środka, najgrubszy łańcuch można było rozwalić mocnym kopniakiem. Gdzie indziej przeciwnie – metal „rozpływał się” jakoś tak dziwnie i łączył z hakami tak, że łańcucha w ogóle nie dawało się oderwać od ściany. Wezwano kowali, ale ci stwierdzili, że szybciej będzie założyć nowe łańcuchy. Tyle, że nowych łańcuchów nie było.
Annamea kazała obsadzić chociaż małą strażnicę flankującą przystań na kanale. Niestety, nikt nie wiedział, gdzie są klucze od bramy. Wezwano archiwistę portu. Ten dość szybko nawet odnalazł w dokumentach odpowiednią wzmiankę. Ostatnio klucze widziano jakieś dwieście lat temu. Szlag! Można było co prawda rozwalić bramę, ale na co komu strażnica z rozwaloną bramą?
Annamea kazała więc przegrodzić ulice barykadami. Tu jednak ostro sprzeciwił się dowódca jej własnego oddziału. Istniał przecież edykt cesarski nakazujący, żeby wszystkie imperialne drogi były przejezdne, wydany wtedy, gdy Biafra zapełnił drogi uciekinierami, Każdy, kto spowoduje „trudności w udrożnianiu” ma być ścięty na miejscu lub powieszony.
– Przecież ulica to nie imperialna droga! – rozdarła się Annamea.
– Nie ryzykowałbym sporu interpretacyjnego z katem – mruknął Leen. – A jak trafimy na takiego, co nie odróżni ulicy od drogi?
Dziewczyna załamała ręce.
– Panowie, poradźcie coś.
Nolaanem jednak zaczynała już trząść gorączka. Wojskowy medyk rzucił się do kuchni w karczmie, żeby zaparzyć zioła. Meredith usiłował mu pomóc zaklęciami. Annamea, wściekła, zaczęła pochłaniać coraz większe ilości wina.
Co za idiotyczna sytuacja. Wielki plac przedzielony na pół kanałem o szerokości dwudziestu kroków, po obu stronach mnóstwo stolików rozświetlonych lampkami, wrodzy żołnierze w pobliżu, coraz mniej przytomny Nolaan, coraz bardziej pijana Annamea – nałożnica dowodząca wojskiem Luan… Meredith potrząsnął głową.
Po przeciwległej stronie kanału rozległ się pojedynczy strzał. Chwila ciszy, kiedy głowy ludzi weselących się przy wieczerzy zwracały się w tamtą stronę, ignorując nawet połykacza ognia. Potem palba. Wojsko Arkach wtargnęło pomiędzy stoliki po tamtej stronie kanału, masakrując oddział straży miejskiej, który usiłował im się przeciwstawić. Nowe strzały. Panika. Ludzie usiłowali uciekać, ale wąskie uliczki i tłok uniemożliwiały jakąkolwiek ewakuację. Żołnierze Arkach wskakiwali na stoliki, żeby mieć lepsze pole ostrzału. Ogarnięci paniką ludzie skakali do kanału.
Po tej stronie jednak, gdzie siedział Meredith, klienci karczem po prostu wybałuszali oczy. Coraz więcej ludzi z okolicznych domów wychodziło na wąskie balkony, żeby lepiej widzieć, co się dzieje.
Po tamtej stronie kanału tyraliera piechoty runęła na strażników. Przechodniów tratowano lub spychano do wody. Wielu zginęło od przypadkowych strzałów. Tłum na balkonach gęstniał. Istniała obawa, czy te konstrukcje wytrzymają zwiększony ciężar. Po tej stronie kanału nastąpiła chwilowa przerwa w zamawianiu nowych potraw. Zaskoczeni ludzie patrzyli na straszliwe sceny, które rozgrywały się dosłownie dwadzieścia kroków dalej.
– Karczmarz! – Annamea strzeliła palcami. – Rachunek proszę. Płacimy.
Była jedyną osobą po tej stronie, która zdobyła się na jakąkolwiek reakcję. Jeśli nie liczyć oczywiście ludzi z okolicznych domów, którzy, by lepiej widzieć, zbierali się nawet na dachach.
Dwadzieścia kroków stąd dziewczyny z Arkach dopadły strażników, którzy nie mogli się wycofać, bo tratujący słabszych tłum blokował wyloty ulic. Ludzie spychali się wzajemnie do kanału. Po tej stronie nikt nie wykonał najmniejszego ruchu. Czuć było swąd spalonego prochu, słychać było straszliwe krzyki ofiar, ludzie na balkonach przepychali się, by lepiej widzieć, po tamtej stronie było coraz ciemniej, rozbite i zadeptane lampki gasły jedna po drugiej.
– Gospodarzu – powtórzyła Annamea. – Płacimy.
Karczmarz, niezbyt przytomny, podszedł do ich stolika. Potrząsnął głową, skupił się jakoś i wydukał należną zapłatę.
– Mam imperialną zniżkę – Annamea pokazała cesarski kwit. – Dowódca liniowy karmi swoich żołnierzy – wyjaśniła.
Dwadzieścia kroków dalej dziewczyny z Arkach poszły do ataku na bagnety. Ci z cywilów, którzy nie zginęli dotąd i jeszcze nie znaleźli się w wodzie, zaczęli walczyć pomiędzy sobą już tylko o to, by móc skoczyć do kanału.
– Nie jesteście wojskowymi – ośmielił się zaoponować karczmarz, wskazując Nolaana i Mereditha.
– Zgłoś się do intendentury z pretensjami – odpaliła.
– Nie przyjmę kwitu, jeśli nie macie na sobie mundurów. To wbrew przepisom.
Idealnie nieruchome postacie przy stolikach po ich stronie kanału śledziły bacznie to, co rozgrywało się naprzeciw. Ludzie na balkonach i dachach wychylali się coraz bardziej. Ciemność naprzeciw gęstniała, niestety. Ponad ogólną wrzawę wybił się nagle piskliwy głos jakiejś lokatorki z domu przy przystani:
– I co? Gwałcą?
Jakaś kobieta odpowiedziała z mieszkania po drugiej stronie kanału.
– Toż to baby. Niby jak mają gwałcić?
– A co tam się dzieje? Nic nie widać.
– Pewnie mordują. Ja też niewiele widzę.
Annamei udało się nareszcie dojść do jakiejś konkluzji z gospodarzem. Ludzie siedzieli przy rozświetlonych lampkami stolikach, wytrzeszczając oczy. Na szczęście ktoś podpalił skład opału po drugiej stronie. Nareszcie można było coś zobaczyć. O dziwo, straż pożarna, mimo tłoku i zamieszania, pojawiła się bardzo szybko.
– No proszę – skomentował ktoś przy najbliższym stoliku. – Jednak mogą nawet podbiec, jak dojdzie co do czego.
– Eeeeee… bazę mają tuż obok.
W drgających płomieniach można było dostrzec jak jakiś babsztyl, skulony za murkiem flankującym polder, strzela do dowódcy straży pożarnej. Z dobrym skutkiem.