– Nie rozumiem. Skoro już wykształcił się w ich wszczepkach jakiś program menadżerski…
– Ależ w tym właśnie rzecz, że nic takiego nie nastąpiło! Przekopiowaliśmy przecież zawartość wszczepek tych ciężko rannych, których musieliśmy umieścić w szpitalach, i tam nie było niczego takiego. Równowaga istnieje tylko w sieci, homeostaza tylko w systemie – no bo nie w samotnym jego elemencie.
– Daliście im kaestep?
– Tak. Ale to nie ma znaczenia: świadomość tego bytu konstytuuje się na poziomie Trupodzierżcy, nie myślni.
– Przepłukaliście ich Tuluzą 12?
– Po co? Żeby na powrót zmałpieli?
– No to co z nimi zrobicie?
– Nie razie nie wiadomo. Trzymamy ich tutaj, bo to duża, zamknięta przestrzeń i ma ścisłe pokrycie A-V. Trzeba będzie skontaktować się z ich jurydykatorami… Właściwie to nie nasz problem.
– Co, może mój?
– Nie ty ich zezwierznicowałeś.
Więc kto? Jak zwykle: nikt. Grudzień. A kto wypuścił Grudzień?
Ale znowu: który Grudzień? Ten pierwszy, wąsko sprofilowany na Azjatów? Czy ten ostatni, otwarty na genom wszystkich Homo sapiens? Nie docieczesz. Jest tylko trend; są tylko ofiary.
Poderwał się z koi, przebiegł od ściany do ściany i z powrotem. Diabeł obserwował ze zrozumieniem.
– Jak? – warknął Hunt.
– Liczą, panie.
Jeszcze się kontroofensywa USA nie zbilansowała, jeszcze (to znaczy – kiedy właściwie?) Bronstein przebierał w swej futurpamięci. Dobrze przynajmniej, że zamarzła pierwsza część scenariusza – bo już siebie nie widzę na poduszkach Faradayowskiego gabinetu Skrytojebcy, nie odbieram psychomemów tamtego otoczenia: nargili w ustach hackera, trawy ogrodu pod stopkami dzieci, wiatru we włosach jego żony… Lecz zarazem oznaczałoby to urealnienie wszystkich innych zdarzeń sprzężonych z tą ścieżką, choć pozornie niezależnych. Nie zredukowałbym się więc do stanu przedupiornego, nie odzyskał ręki, nie zostałyby zapomniane pociski rozrywające ciało Mariny i bionano w jej komórkach, nie cofnąłby się plan Chiguezy… Amen.
Kopnął krzesło.
– Co z tobą znowu? – fuknęła Imelda.
Postawił je (zamiast poczekać, aż MUI wyzeruje scenografię), usiadł, odetchnął; ale uspokojenie nie nadchodziło.
– Który to bóg? – mruknął. – Piąty chyba.
– Mhm?
Zemsta. Ślepy gniew. Przemożne pragnienie wyrównania rachunków niesprawiedliwości.
– Spotkałem kiedyś u was w skyhouse'ie takiego wysokiego fenometysa, półtora roku temu, co to było, jakiś koktajl, pamiętasz może; ktoś mi szepnął, że to jednych z prawdziwych właścicieli Intela/Motoroli.
– Van Dernomme. Tak. Raz chyba nawet był na spotkaniu komitetu wyborczego Gaspara.
– Sponsorował go? Wzruszyła ramionami.
– Znajdź mi z łaski swojej jego numer – poprosił. -Dał wam chyba wysoki priorytet.
Wyślepiła się ekskluzywnie, przez chwilę stała w bezruchu. Potem sięgnęła lewą ręką, złapała spadającą gwiazdę i rzuciła nią w Nicholasa. Przyjął na ciało.
Diabeł automatycznie otworzył połączenie. Odezwał się program sekretaryjny van Dernomme'a. Gaworzyli z Lucyferem przez chwilę, bez rezultatu – najwyraźniej van Dernomme miał aktualnie co innego na głowie. Może monadę, pomyślał sarkastycznie Hunt. Zadał diabłu parametry dialogu i ustawił pętlę ponawiającą – w końcu van Dernomme odbierze.
Tymczasem wgrał siedemnasty save MindMastera. Zamknął oczy. Matryce estepiczne – Schatzu – Schatzu-prorok w „Santuccio" obejmujący gestem nocny Nowy Jork -komputer psychomemiczny – odbicia… Miał już na końcu języka, na wyciągnięcie myśli, na jedno skojarzenie. Sen wynalazcy efesu! Tak! Tak!
Przycisnął skroń do zimnego żelaza. Van Dernomme się przyda, skądś trzeba przecież wziąć kredyt – ale teraz pojawia się nowa możliwość: projekt samodzielny, długoterminowy.
Mały dyskomfort psychofizjologiczny, gdy menadżer nie nadążał z maskowaniem drgań błędnika: to „Curtwaiterem" zaczęło mocniej kołysać. Nicholas powtórzył runy Ariela, złożył skrzydła i wzbił się na kilometr, dziesięć, sto, tysiąc, trzydzieści pięć tysięcy wzwyż. Z geostacjonarnej przyjrzał się kształtom chmur, układom frontów atmosferycznych, wskazywanym przez diabła projekcjom prądów. – Idzie na nas sztorm, panie. – Hunt przytaknął machinalnie. Widok budził w nim płytkie skojarzenia. Wysoka grzęda, tak. Lepiej się wkłuję i zasnę. Wiedźma, Alabaster…
Ponownie wstał z koi, rozprostował nogi. Diabeł polerował ścianę. – Już, panie – rzekł obróciwszy się. – Są pierwsze aproksymacje. – No to pokaż, pokaż.
Oczywiście to, co pokazał, to były wizualizacje entych analiz owych obliczeń, na dodatek uproszczone – Lucyfer do tej pory dobrze poznał pułap infoekonomicznej wiedzy Nicholasa. Toteż każdy wykres dokładnie Huntowi opowiadał, poczynając od pojęć pierwotnych. Przedziały nadal się zawężały. W czasie, gdy diabeł mówił, przewidywania się aktualizowały; wytłoczone ze ściany krzywe drgały lekko, coraz wolniej, coraz słabiej, konające żmije. Bo przecież to nie faktyczne notowania giełdowe Nicholas tu oglądał, nie końcowe bilansy – lecz rozciągnięte wzdłuż osi czasu ekstrapolacje trendów, których pierwsze kroki EDC-owi kuzyni Kubusia Puchatka zdołali nareszcie rozpoznać w gotującym się wciąż chaosie IEW i ułożyć w logiczne ciągi; a te pierwsze kroki to mogły być jakieś centowe transakcje na prowincjonalnych węzłach brokerskich. Różnowartościowe złożenia trendów projektowały możliwe przyszłe stany rynku. Ekstremum funkcji prawdopodobieństwa przesuwało się przez tę n-wymiarową macierz w miarę, jak nadchodzące z całego świata kolejne dane obcinały „fałszywe" owoce algorytmów genowych. Tak więc coraz to inny zbiór stanów jutrzejszej gospodarki okazywał się najbardziej prawdopodobnym; lecz różnice między następnymi aktualizacjami predykcji malały i obraz zamarzał. Wypreparowane z owego zbioru przedziały wskaźników ekonomicznych USA diabeł rzeźbił w chropowatym metalu grodzi „Curtwaitera".
– Bronstein, ty sukinsynu – szepnął z podziwem Hunt.
Bronstein znowu nie odpowiedział; a może już po prostu tego momentu nie dopamiętał.
Hunt był pełen podziwu dla dzikusa-samobójcy, bo wszystko wskazywało, że kontrofensywa istotnie się powiodła; Ameryka wypełzła – to znaczy: wypełznie – z za-paści nagłych Wojen Monadalnych po ścieżce szczęśliwych zbiegów okoliczności. Modlitwa, w sekrecie rozpuszczona przez agentów Korpusu na całą Ziemię, na wszystkich posiadaczy legalnych i pirackich klonów Tuluzy 10, przemyślnie sprofilowana przez sztab Kleist ku największej szkodzie nowych mocarstw IEW i największym zyskom Stanów – przyniosła/przyniesie im zwycięstwo. Na dodatek startująca równolegle z ognisk w Ameryce epidemia kaestepu dawała USA kilkudziesięciogodzinne fory przed resztą świata, wciąż ciężko przymuloną przez myślnię. Krzywa przewidywanego czasu użyteczności Modlitwy załamywała się po tygodniu: po tym czasie rzecz wyjdzie już na jaw i pałeczkę przejmie Tuluza 12. Ale też do tego momentu wszyscy prywatni inwestorzy i bandyci giełdowi świata – ci, którzy nie zezwierznicowali – kierując się przeczuciami, lękami nocnymi, szybkimi skojarzeniami, nieświadomie budując swoimi transakcjami pozornie neutralne trendy – zmiażdżą Transwaal, Hongkongijską i Izrael.
Hunt kazał diabłu wywołać krzywe predykcyjne notowań spółek, w które sam najmocniej był zainwestował, a z których ze ślepego uporu w porę nie zeszedł. Prawie wszystkie odbiły/odbiją się stromo, ustalając nowe rekordy. W epoce sprzed Wojen Ekonomicznych giełda bardzo łatwo przeskakiwała z atraktora bessy w aktraktor hossy, były to klasyczne samonapędzające się trendy „okazyjnych zakupów papierów niedoszacowanych" z pierwszego poziomu gry; zanim się zatrzymały, papiery zwykle były już znacznie przeszacowane i zaczynał się cug na realizację zysków. Programy eksperckie służyły także do wczesnego wychwytywania takich lokalnych minimów i maksimów kursów. Hunt był wdzięczny generał Kleist, że pozwoliła mu napić się ze studni informacyjnej EDC – podobne analizy to jest cynk od bogów, zwłaszcza w obecnej sytuacji. Jeśli tylko teraz zmobilizuje wystarczająco duży kapitał… Wyprostował się, gdy przeszedł po nim gorący dreszcz. Miliarder. Tak.
Może to właśnie była odpowiedź od Bronsteina?
– Wygrał.
Nicholas obejrzał się. Marina siedziała na plastikowym krześle przy drzwiach, zgarbiona, łokcie na kolanach. Gdy nie patrzył, chodziła tu w suchej symulacji; gdy patrzył, opuszczała głowę, wówczas to on nie istniał.
– Wygraliśmy.
– Tak – przytaknął.
Zerknął jeszcze na płaskorzeźbę Lucyfera, lecz bezruch i nienaturalnie cichy głos Mariny niepokoiły go coraz silniej – podszedł, przykucnął przed nią, ujął jej twarz w dłonie, uniósł, zajrzał w oczy. Szkliste od łez.
– Co? – szepnął.
Rytmicznie zaciskała i otwierała pięści.
– Czuję, jak…
– Mhm?
– Wyciekam.
Pocałował ją, lekko, najlżej, sam dotyk ust, muśnięcie oddechu na ciepłej skórze. Zamrugała, by spojrzeć mu jasno w oczy. Ujął między wargi jej wargę, przesunął językiem, wessał między zęby, ugryzł lekko. Oddychała coraz szybciej. Wymienił z nią w ślinie jej krew, słodko mdlący eliksir życia.
Ściskała go za ramiona.
– Nicholas…
– Ciii. Żyjesz. Odwrócą to. Wiem, że schodzi coraz więcej. Jest lepiej. Jest lepiej.
Wbijała mu paznokcie w bicepsy.
Znowu przyciągnął jej głowę. Zsunęła się z krzesła w jego objęcia, przewrócił się na plecy. Spadła mu całym ciężarem na pierś, czarny polijedwab na mlecznej bawełnie. Gorący oddech parzył mu policzek, chwytała białymi zębami szorstki wąs, z czołem przyciśniętym mocno do jego czoła, ledwo dwa cale między ich czarnymi źrenicami, teraz on mrugał, gdy wpadały mu do oczu jej łzy. Przyciskała go do zimnej podłogi. Lewą dłoń zanurzył w jej białych włosach, prawa wpłynęła pod polijedwab, ścisnął sutek, przesunął paznokciami po żebrach, wślizgnął palce między uda, ścieżką wilgoci.
– Nicholas…
– Ciii.
– Nicholas!
Krzyk rozdarł ją na dwoje. Przez sekundę utrzymała jeszcze formę, jeszcze obejmował kobietę; potem obróciła się w kanciastą czerń, projekcja skoczyła po wszystkich skalach, buchnął na Hunta żar, spadły nań miękkie ciosy, chropowata tekstura przejechała po skórze, przeszyła uszy kakofonia dźwięków z całego słyszalnego spektrum, wbiła mu się w zatoki fala ostrych zapachów i smaków -przewrócił się na brzuch, zwymiotował.