– Mhm?
– W myślni. Jest w tym cel, ale nie ma świadomości: woda zawsze spłynie w najniższy punkt, chociaż przecież w żaden sposób tego nie planuje. Żywioł, oczywiście, siła natury. Schatzu chyba coś wspominał… huragany, wiry na powierzchni wody. Zaburzenia ośrodka, naturalne formy ainteligentne. A nie żadne monady, abstrakt-potęgi psychomemiczne. Wobraź to sobie jako ocean…
– Zauważ: sam budujesz modele.
– Tak, wiem. Potrzebuję słów. – Przesunął w powietrzu dłonią. – Idzie po oceanie fala. Co to jest? Forma miejscowych zaburzeń: cząstki w górę, cząstki w dół. Model, więc oczywiście znacznie bardziej skomplikowane, ale…
– Oczywiście. El Nino. – Kpisz!
– Daj sobie spokój, Nicholas, to nie twoja działka, wymyślasz od nowa tabliczkę mnożenia…
Do Hunta jednak coraz silniej to przemawiało. Żywioł, tak. Teleologia bezświadomościowa. Niech spojrzy na siebie samego: z jaką intencją pojechał wówczas do Mariny? czy planował cokolwiek z tego, co się potem wydarzyło? czy taki miał cel? jakikolwiek…? Czy przez cały ten czas podjął choć raz decyzję, która czyniłaby go odpowiedzialnym za doprowadzenie do podobnej sytuacji? Czy w ogóle istniał jakikolwiek wybór?
I wejrzałem w twarz Absolutnego Zła – byt to bezrozumny żywioł.
Tak, jak rzekł psychoanalitykowi: wszystko szło obok. Gorzej: mimo i wbrew niemu. Może gdyby od początku… To znaczy – od kiedy właściwie? Od narodzin…?
Tymczasem diabeł nie ustępował.
– Panie…! – wołał z Mgły, sam niewidoczny, basowa banshee.
– No czego?
Tamten natychmiast wyszedł, rozdarł przestrzeń na ukos, nad Nicholasem. Buchnęło w Mgłę cieniami.
Hunt uniósł głowę. Przelotówka od Grobowców, z lewej strony mocne światła od jakiejś reklamy, z prawej wjazd na estakadę. Zaśmieconą ulicą szalonymi zakosami sunie facet na motorze, nierzeźbiony obszarpaniec; bardzo wolno, lecz czasami znienacka dodając na moment gazu. Bezwładnie przewieszony przez kierownicę, wydaje się zupełnie nie kierować maszyną, raczej jakby to motocykl nim i samym sobą powodował.
Najpierw Hunt pomyślał, że gość nie żyje – ale nie: ciało reaguje prawidłowo, utrzymuje równowagę, podpiera maszynę na zakrętach.
Podręczny czar powiększenia. Harley Davidson.
– Niech zgadnę. Poumpree AKA kutas złamany.
– Zero elektroniki, panie. Zabytek, przejedzie przez wszystkie światła.
– Dawaj go tu.
Sytuacja na froncie przedstawiała się coraz gorzej. Im zacieklej diabeł/Armia bronił Strefy, tym większe siły ściągały policje, tym trudniej przychodziło zatrzymać mieszkańców w domach. Zapewne Cienie byli już w drodze, bez wątpienia ściągano też Gwardię Narodową. AGENCI nie cofali się, nie oddawali pozycji. Ale przecież nie byli uzbrojeni stosownie do regularnych miejskich potyczek (większość nie była uzbrojona wcale). Spytał diabła i okazało się, że padło ich już czterdziestu sześciu.
Wszystko to jednak na razie rozgrywało się dwa-trzy kwartały stąd. Hunt siedział i nasłuchiwał, niczym odgłosów zbliżającej się burzy. Widział we Mgle plamy różnych świateł. Nikt tu już nie spał. Gdyby nie AGENCI, miałby Tłum na ulicach.
Szok i odrętwienie powoli mijały. Gdzie ja byłem, na Nefele? Powinienem się umyć, przebrać, myślał. Marina rozmawiała o czymś z diabłem na prywatnym kanale.
Wyprzedzony głębokim pomrukiem silnika pojawił się harley, kierowany przez nie uzbrojonego AGENTA.
Nicholas nigdy dotąd nawet nie siedział na motorze. Nie miało to znaczenia: i tak ktoś musiał zabrać Marinę.
Z Mgły wyszli AGENT1 i AGENT3. Przesunąwszy odciętą dłonią przed oczyma, Hunt zamknął Mood Editor. Podniósł się bez słowa. Marina stała obok, przyglądając się sobie z opuszczoną lekko głową, dolną wargą przygryzioną do krwi. Prawdziwa Vassone w ogóle nie miała głowy.
Odebrał ją od fenoazjaty i usiadł za SWAT-owcem, który zajął miejsce sponiewieranego nieco AGENTA, tego, co przyprowadził tu motor. Hunt wziął ją na ręce – i syknął przez zęby: parzyła. W braku jednej dłoni musiał przyciskać do siebie to ciało omal jak niemowlę: nie mógł posadzić przed sobą, nie mógł położyć na kolanach. Bał się, że mu się wyślizgnie: nie miała kończyn, nie było za co schwycić. Ubranie na niej rozeszło się, popruło, zestrzępiło, naga skóra paliła w dotyku, miejscami czerwona, miejscami żółta. Elastyczne opaski podtrzymywały liczne krwiodąjki wyszabrowane z rozbijanych po drodze automatów. Nie mógł dopatrzyć się oczu, w ogóle – twarzy. Skądś ciekła cuchnąca ropa, prawie czarna. Kiedy tak jechali przez Mgłę, z początku wolno, lawirując ulicami, czuł wewnętrzne poruszenia organizmu: to oddychało. Przyłożył nawet ucho. Coś tam biło.
Obok gnał na piekielnym rumaku Lucyfer. Koń-szkielet rzygał z białej czaszki niebieskim ogniem. Był tak wielki, że mógłby spokojnie przeskoczyć harleya wraz z jadącymi na nim. Za diabłem siedziała Marina, obejmując czarta w pasie.
– Czterolistna! – krzyknął nań Hunt. – Jak najszybciej!
– Tak, panie.
Gdzieś po lewej wyleciały w powietrze budynki – huk i ogień, fontanny gruzu. Wojna rozgorzała na dobre.
W górze warkotały śmigłowce. Nie widział ich przez Mgłę – ale tak naprawdę obraz przecież docierał do mózgu- CAV FBI! – diabeł przekrzykiwał łoskot kopyt straszliwego wierzchowca.
– Śledzą nas?
– Nie, panie. Ale jeden z pasażerów odpowiada fenotypowi zidentyfikowanemu przez ciebie jako porucznik McFly, panie.
Więc jednak nas wytropili! Kto? EDC, FBI, Moore, Zespół. Czy śledzą? Głupie pytanie. Nie traciliby na to czasu: od razu wypraliby serię, prosto z powietrza. Nie ma znaczenia, czy trend zwyżkuje, czy spada – to nie działa w skali jednostek nieprzypadkowych, rozkaz jest rozkaz.
Wypadli z Mgły w czystą noc. Hunt przypomniał sobie, że mamusia kazała mu zrobić zakupy. Zaklął. Ciągła niepewność co do natury myślni, to poczucie nieustającego zagrożenia… Nie miał pojęcia, czy był to Kontakt, czy nie. A jeśli tak, to w jakiej intencji. I nawet jeśli nie – to co zostało dodane, zmienione w jego umyśle. Z Mariną było inaczej: nie potrafiła wskazać momentu infekcji, za to struktury przyłączone sama łatwo rozpoznawała. No a trudno powiedzieć, żeby już wcześniej nie dostrzegał Hunt u siebie irytujących rys, uskoków, luk, niezgodności. Nie był w stanie rozgraniczyć wpływów.
Czy zresztą w ogóle da się je rozgraniczyć? Wszystko to myślnia. Ale czym jest sama myślnia – tego nie wiedział.
Schatzu kontynuował:
– Zebrane przeze mnie dane wskazują, iż podatność ludzkich umysłów na transmitowane przez myślnię obce struktury psychomemiczne rośnie w czasie. Nie jest to tylko casus Nefele – sądzę, że dość szybko udowodnię to jako ogólną prawidłowość. Mentalne systemy immunologiczne psychozoików funkcjonują dobrze tylko do pewnego progu gęstości psychomemów, krytycznej presji myślni. Potem zaczynają się przecieki. Widzimy, jak rozszerzają się plagi sekt, a to tylko najwyraźniejszy objaw. Nie trzeba wcale estepu: kilkaset, kilka tysięcy lat – i, przypuszczam, wszyscy będziemy już na tyle wrażliwi, by mówić o nas jako o co najmniej empatach. Wpływ myślni będzie coraz bardziej widoczny.
Podniósł głos.
– Ale co to właściwie znaczy: „wpływ myślni"? – rzucił retorycznie. – Infekcje psychiczne. Czym mianowicie jesteśmy infekowani? Źródła mogą być dwojakiego rodzaju:
endokulturowe i egzokulturowe. Infekcje endokulturowe są trudno rozpoznawalne, ponieważ pokrywają się z poza-myślniowymi wpływami środowiskowymi. Dopiero w makroskali można rozróżnić. Tym zajmuje się memetyka analityczna; trzeba tu specyficznych narzędzi, sprawę dodatkowo zamętniają nasi wspaniali inżynierowie memetyczni, bo sztucznie indukowane przez nich trendy od lat płyną przez myślnię. Przecież cała ta memetyka stosowana opiera się de facto na psychomemetyce, tyle że przed Vassone nie znaliśmy jeszcze pojęć; lecz jedno zawiera drugie.
– Inaczej z infekcjami egzokulturowymi – podjął po chwili Schatzu, kończąc dygresję. – Te od razu rzucają się w oczy. To są rzeczy spoza naszej noosfery. Nie sposób pomylić. Internalizacja jest trudna i długotrwała. Lecz oczywiście już po przyswojeniu krystalizuje się z tego trend wewnątrzkulturowy: możliwie najwierniejsze odbicie oryginalnej infekcji, wariacja na temat. Tak zatem asymilujemy te obce elementy i z czasem każdy trend z egzokulturowego staje się endokulturowym – tylko że wtedy jest to już inna kultura, inna cywilizacja. Dzieje się to nieustannie. My promieniujemy sobą, Nefeleńczycy – sobą, i tak dalej. Idzie to przez myślnię z natężeniem malejącym wraz z odległością. Chociaż w dużej skali czasowej odległość nie ma aż takiego znaczenia. Spójrzcie państwo.
Ściemnienie. Na ściennym ledunku powolna animacja 2D.
– Psychosfera A emituje w dookolną myślnię swą psychomemikę i, jak widzimy, infekuje psychosferę B. Psychosfera B, która de facto jest już psychosferą B(A), infekuje z kolei psychosferę C. C(B(A)) zaś – D. I tak dalej, i vice versa, każda każdą.
Poszczególnym psychosferom przyporządkowano różne kolory i na ścianie pulsował teraz wielobarwny fraktal. Po nagłym zwiększeniu skali myślnia zyskała niemal jednorodny odcień jasnego brązu.
– Konsekwentny zapis funkcji byłby nazbyt skomplikowany, to są wzajemne zależności idące w nieskończoność, odsyłam państwa właśnie do praw dyfuzji gazów, obserwacji zachowania cieczy. W każdym razie – dostrzegacie państwo wzór. Entropia myślni znajduje swoje odzwierciedlenie w zmianach kształtu cywilizacji. To, co otrzymujemy z Nefele – stanowi proporcjonalną wypadkową wszystkich kulturosfer, które istnieją i kiedykolwiek istniały we wszechświecie. Także naszej, rzecz jasna. Czas istnienia danej kultury w jej oryginalnej formie jest funkcją naturalnej podatności na myślnię umysłów jej nosicieli oraz sumy odległości dzielącej ją od innych psychosfer. Potem następuje wyrównanie potencjałów, myślnia się znów lokalnie ujednorodnia; zagęszczenie pozostaje, lecz produkowane są te same psychomemy co w psychosferach sąsiednich.
– Bzdury. Myślnia myślnia, ale materia rządzi się własnymi prawami. Nie przeskoczy pan obiektywnych warunków, dziedzictwa ewolucyjnego, fizyki ekosfery. A fizjologia rzutuje, i to jeszcze jak!
– Doprawdy? Niech pan nie nie docenia świata idei. My przecież znajdujemy się zaledwie na początku tej drogi, nasze umysły pozostają jeszcze prawie całkowicie odizolowane. Ciągła powszechna anamneza… Biologia na przykład – już jest w pewnym stopniu funkcją myśli. Zmienią się mody fenotypiczne, zmieni tryb życia, upodobania… Czy jest pan w stanie przewidzieć, jakie ciała będą modne za dwa, trzy pokolenia? Estetyka pada pierwsza. Że przytoczę fragment „Chaosu Genowego" profesora Krasnowa: „Nic zatem, dosłownie nic nie przechodzi z matki i ojca na „ich" dziecko, nawet kody mitochondrialne. Ewolucja gatunku została ucięta niczym lancetem, dalej już tylko ewolucja mód". A mody, wszyscy wiemy, skąd się biorą.