Литмир - Электронная Библиотека

Odruchowo potarł wierzch prawej dłoni, nacisnął kciukiem. Był tam – między kośćmi – mała, twarda kapsułka. Może ją wyrwać. Ale po co? To nie wystarczy. Żeby uciec, potrzebuje nowej.

„Ucieczka" – już tak myślał, tak mówił.

– Ucieczka z Nowego Jorku!

– Wszystko już było – przytaknął diabeł, postmodernista ultymatywny (biblioteki świata w cache'u).

Jednakowoż nawet po dokonaniu na nim mordu medialnego Nicholas miał więcej powodów do oddania się w ręce jurydykatora niż do ucieczki. Cóż najgorszego mogli mu zrobić? Skazać go nie skażą, nie bez dowodów, a tych nie mają, bo w rzeczy samej nikogo nie zdradził, nawet do procesu chyba by nie doszło, jurydykator załatwiłby rzecz polubownie przez jezuitów. Co prawda byłby Hunt bezrobotnym, bezwartościowym, na zawsze skażonym wyrzutkiem – ale w o ile lepszej sytuacji znajdował się jako uciekinier?

Lecz ktoś-gdzieś-kiedyś wydał rozkaz natychmiastowej jego eliminacji (post factum zapewne już się nie dociecze, kto) – i teraz to była ucieczka przed śmiercią. Co chara-kterystyczne: Hunt nawet nie bardzo się zastanawiał, kto i dlaczego zarządził tę egzekucję. Nie miało to znaczenia.

Powody większości decyzji tak czy owak pozostawały w ramach instytucjonalnego neurosystemu nieznane lub przynajmniej niejasne; i gdzie w nim rodził się impuls -to też nie podlegało interpolacji. Hunt nie raz był świadkiem, jak poczynają się brzemienne w skutki decyzje na sposób opisany przez hacjendowego fenomurzyna – i nawet będąc świadkiem, nie był w stanie stwierdzić, kto tak naprawdę wyrzekł pierwsze słowo, a kto dał ostateczne błgosławieństwo.

W ślad za Vittoriem opuścili salę konferencyjnąi zaczęli schodzić dwadzieścia pięter w dół nie oświetloną, cienistą klatką schodową (windy oczywiście nie działał) Qurantowie i Marina parę razy się potknęli, zanim nie zwiększyli odstępów między sobą do kilkunastu stopni. Hunt też to czuł: bodźce wprowadzające ciało w błąd, fałszywe ruchy. Musiał się skupiać na kolejnych krokach. Tysiące, dziesiątki tysięcy osób tędy schodziły i wchodziły Te same algorytmy, tak samo wykonywane… Myślnia napierała. Baryshnikov by temu zaradził, ale Nicholas miał na razie dosyć edytorów ruchu.

Na pierwszym mijanym półpiętrze znowu poczuł, jak coś wgryza mu się w mięsień łydki. Przyspieszył, prawie doganiając Colleen, byle czym prędzej opuścić tę strefę.

Na parterze ustalili taktykę. To znaczy Vittorio ustalił.

– Ja idę pierwszy. Nie zbliżać się bez mojego znaku. Odstępy minimum pięciometrowe, przy mniejszych zaczynają się w programach rozpoznających defaulty „grupy". Zwłaszcza ty i on – odnosiło się to do Mariny i Nicholasa – nie powinniście zostać zapisani razem. Posterunkami i automatami zajmuję się ja i tylko ja. Lepiej rozmawiać niż iść w milczeniu, ale żadnych imion, nazw własnych. Pierwsza para: ty i ty. Druga para: ty i ty. Pod żadnym pozorem nie biec. Pytania?

Pytań nie było, chociaż Nicholas w istocie miał parę, ale odebrało mu mowę na widok tego, co działo się z twarzą Cienia. Zanim Vittorio skończył mówić, jego fizjonomia, kolor jego skóry – uległy całkowitej zmianie. Był t raz pucułowatym fenomurzynem o krótkiej fryzurze afro.

– To ty? – spytał Hunt Lucyfera. – W moim królestwie wszystkie shelle respektują TP – obruszył się diabeł. Najwidoczniej Cień naprawdę się zmieniał. – Jak on robi? – Nano na poziomie komórkowym, cóż innego? Dosyć brutalne. Naturalnie takie odtworzenie tkanek… -Dobra, dobra.

– Wychodzimy.

Wyszedł Vittorio, wyszedł Hunt z Colleen, wyszła Marina z Juliusem.

Oboje Qurantowie dźwigali sportowe torby. Collen cisnęła swoją Nicholasowi.

– Masz, będzie wyglądało naturalniej.

– Że co?

Torba była dość ciężka. Zarzucił ją sobie na ramię.

Maszerowali w cieniu równoległej estakady, jezdnia i chodniki były puste, jak daleko sięgał wzrok; dzielnice duchów przeludnionego NY zazwyczaj wywierały upiorne wrażenie. Pomimo silnych systemów bezpieczeństwa, w okresach gorszej pogody te budynki zaludniali bezdomni i dopiero ogólnomiejskie akcje korporacji jurydycznych doprowadzały je z powrotem do porządku. Właściciele tych niedochodowych nieruchomości rzadko jednak pozwalali sobie na podobne wydatki. Prędzej czy później natkniemy się tu na jakąś bandę dzikusów, obliczał Hunt, rozglądając się z lękiem po cieniach ulicznego kanionu, i dopiero przekonamy się, co Grudzień potrafi.

Wtem zaklął i odsunął się od Colleen.

Zerknęła nań podejrzliwie.

– Jesteś satanistą?

– Hę? A, nie, taki mam MUL

– Osobliwy.

– Tak jakoś trafiłem i… przyzwyczaiłem się. Zauważył, że po tym całym chemicznym modelunku mięśni twarzy sepleni nieco. Odchrząknął, poruszył szczęka, uszczypnął się w policzek.

– To niedobrze – pani Qurant kręciła głową. – W ten sposób podwyższasz swój próg estetycznej tolerancji dla zła.

Spojrzał zdumiony.

Żartujesz. – Ale czuł, że nie żartuje. Nie rozumiesz? – nacisnęła. – To podlega tym samym prawom inżynierii memetycznej co reklamy, polityka, marketing czy mody artystyczne. Akceptując estetykę zła, czynisz pierwszy krok do akceptacji zła jako takiego. Obrazy. Słowa. Melodie. Kształty. Jak to się stało, że wybrałeś taką właśnie wizualizację? Skojarzenia nie biorą się z powietrza. To znaczy… Chciałam powiedzieć… -Teraz już się biorą, więc w końcu co za różnica? Zresztą mówię ci: to był przypadek.

– Taki przypadek, jaki kieruje ręką konsumenta w wyborze między produktem A i produktem B?

– Co jest? – zirytował się. – To moja wszczepka, mój shell, co cię to obchodzi?

Westchnęła. W pół ruchu powstrzymał swą rękę unoszącą się do gestu rezygnacji.

– Przedtem robiłam w memetyce, to mój konik.

– Przedtem? To jakaś fundamentalistyczna sekta, ta enklawa?

– Nie, nie, skąd.

– Naprawdę? Mhm, co my tu mamy w waszym statucie… – Lucyfer wydmuchiwał szybkimi seriami dymne litery. – Out of NEti, dożywotnie kontrakty małżeńskie, kary cielesne, liczne ingerencje w prywatność, zakaz przyłączy nerwowych, narkoprohibicja, długo by tak. Prawdę mówiąc to z kolei jest mój konik: sekty religijne i kulturowe.

– Nie jesteśmy żadną sektą.

– To trudno rozróżnić. Widzisz (nie żebym chciał cię obrazić), wiele jest takich ludzi, którzy rozpaczliwie potrzebują kodeksu zewnętrznego, jakiegokolwiek, im ostrzejszego, tym lepiej – ponieważ po prostu są za słabi, by samodzielnie sobie radzić. Świat, który daje im tyle wolności i zmusza do tylu wyborów, jest dla nich jak skomplikowany labirynt pokus, gubią się, idą od światła do światła, nie potrafią trzymać się dłużej żadnego kierunku. W głębi serca są przerażeni. Kupią mapę od każdego. Marzą o świecie jako o prostym korytarzu między dwoma wysokimi ścianami. Żadnych rozdroży. Ponieważ żyjemy w czasach absolutnej wolności wyboru, takich dzieci zagubionych w gęstym lesie jest mnóstwo. Ktokolwiek weźmie i poprowadzi je za rączkę i będzie często dawał klapsa, uczyni je szczęśliwymi.

– Dobre. Trochę z Wielkiego Inkwizytora, trochę z Sartre'a, ale dobre.

– Naprawdę nie chciałem cię obrazić.

– Nie obraziłeś. – (Ale czuł co innego). – Słyszę podobne rzeczy bez przerwy. Ten memotrend utrwalił się już przed laty: ucieczka od wolności i tak dalej. Widać połknąłeś to.

Kiedy przechodzili przez skrzyżowania, rozglądali się zachłannie w obie strony wzdłuż wąwozów. Widzieli światła widzieli reklamy, widzieli nawet cienie ruchu, na tym poziomie i wyżej, na pajęczynach estakad – ale nie widzieli ludzi. Szli właściwie w ciszy, bo zupełnie brakowało tego naturalnego dla miasta tła dźwiękowego. Noc, nie noc, powinni je słyszeć: przemielony w mechanicznych płucach szum i gwar. A przynajmniej jego echo. Tymczasem wciąż nie opuścili terenu starego centrum finansowego i słyszeli tylko własne kroki i wiatr.

Przygnębiony Hunt obejrzał się na Colleen, która wyraźnie zwolniła. Mrugała załzawionymi oczyma, oddychając głęboko. A, szlag by to wszystko, pomyślał Nicholas. Akurat uciekniemy gdziekolwiek tak na piechotę! Bez sensu. Prędzej czy później nas rozpoznają. Lepiej usiąść i poczekać na nieuniknione.

– Na drugą stronę! – wrzeszczał diabeł. – Przejdźcie przez ulicę!

Nicholas wzruszył ramionami, poprawił torbę, podszedł do Colleen i, ująwszy ją pod łokieć, przeprowadził na przeciwległy trotuar. Tu mu się wyrwała, przetarła oczy.

Wzdrygnął się.

– Co to było? – spytał, rozglądając się na wszystkie strony.

– Bóg jeden wie. Zdaje się, że jakaś ćpunka zamarzła tam którejś zimy.

Widział, że Marina i Julius również już przechodzili przez jezdnię. Vittorio obejrzał się i na chwilę zwolnił, ale szedł dalej.

– No, jak?

Dobrze już, dobrze, nie zatrzymujmy się. Lecz odtąd co chwila popatrywał na nią kątem oka, obserwując ją uważnie z dystansu trzech-czterech metrów, pod Grudniem zgoła obowiązkowego.

– Bywa gorzej – odpowiedziała na nie zadane pytanie.

– Niektórymi ulicami w ogóle nie da się przejść. Nie wiem, co się na nich działo. Strefy szaleństwa. Gwardia sukcesywnie je zagradza, ale przecież nie przesiedlą ludzi. To miasto; na przedmieściach bez wątpienia lepiej.

Jeśli jest wybór, bezpieczniej iść estakadami, deptakami powietrznymi.

– To mnie zastanawia… – zaczął powoli Nicholas, oglądając się na Quranta, który dyskutował o czymś zawzięcie z czarnowłosą Mariną.

– Co?

– Dlaczego w ogóle przyszliście po nas? Co to, Vittorio nie zna adresu?

– Kto?

– O, przepraszam. Ale powiedz: dlaczego?

Najwyraźniej zmieszała się. Zastanawiała się, co odrzec. W kilkanaście następnych kroków zbliżył się do niej na wyciągnięcie ręki.

– No! – obruszyła się, przechodząc dalej w lewo, ku betonowej ścianie opuszczonego biurowca.

Ale Nicholas już załapał.

To wasza prywatna umowa, co? Za plecami pozostałych. Chcecie nas przemycić, prawda?

– Oj, daj pan spokój, panie Hunt. Czyja się pytam, jakie zbrodnie pan naprawdę popełnił?

Cóż, jedną na pewno: zbrodnię odwagi.

Potem zaczęli spotykać ludzi. W miarę jak coraz głębiej wchodzili w prawdziwy Nowy Jork, budynkom wracało życie. To prawda, ulice były stosunkowo puste, widzieli więcej helikopterów i UCAV-ów niż samochodów – ale już chociażby po samych światłach w wysokich oknach mogli rozpoznać stopień zagęszczenia. Pierwszy posterunek Gwardii, jaki napotkali, składał się z dwóch kobiet w mundurach reprezentacyjnych. Stały przy zaparkowanym w poprzek jezdni KVAV-ie i patrzyły w niebo. Z niewidocznych gigantofonów grzmiał głos nawołujący do pozostania w mieszkaniach i nie tworzenia zbiegowisk. Zapewne tekst z komputera, moduły słowne jakoś nie pasowały do sytuacji. Przy chodnikach za skrzyżowaniami stały w równych szeregach puste samochody. Wrzeszczały na siebie ostrzegawczo, gdy przechadzali się po ich dachach przeróżni nawiedzeńcy, wymachując Bibliami, Koranami, T-shirtami z religijnymi nadrukami oraz hololatarkami załadowanymi ikonami Apokalipsy. Ci to już pewnie mieli głowy głęboko w myślni. Szaleńców widział coraz więcej -prorocy byli jeszcze jakoś ludzcy, ale ci śliniący się obłąkańcy o pustych spojrzeniach, co czołgają się po betonie, cwałują na czworakach, gryzą metal, kaleczą sobie samym j nawzajem ciała… to już bardziej zwierzęta, w każdym razie na poziomie myślni: kreatury pozaludzkie, zwierznice. Czyje w nich psychomemy – Nefeleńczyków czy na przykład mrówek? Przepuszczone przez mózg i sensorykę człowieka, skaszanione strukturami głębokimi, tak czy owak dają na wyjściu procedury bezcelowe. Zwierznice zjadają własne palce. Skaczą w powietrze i spadają na twarz, nie używając rąk. Albo właśnie używają rąk: wymachują nimi na wszystkie strony, jakby usiłując je oderwać przy pomocy siły odśrodkowej. Rozdzierają zębami ubrania, walą głowami o karoserie, defekują w biegu.

66
{"b":"89187","o":1}