Литмир - Электронная Библиотека

Nie było sensu, żeby się rujnowała na detektywów -sam podałem jej adres. Prosiłem o noc, i przyjechała nocą. Czekałem pod werandą. Zaparkowała kilkanaście metrów dalej, żwir chrzęścił pod oponami wolno toczącego się luuca, głośniejsze były świerszcze. Ona wysiadła – i to już było za blisko. Och, wcale nie jest taki przystojny, jak sobie wyobrażałam. No, co za ponura mina, twarz jak zamrożona. A uśmiechnij się. Eee. No, dziewczyno, wciągnij brzuch, pierś do przodu. Nie ruszy się? Nawet nie mrugnął. Róbmy dobrą minę, róbmy dobrą minę. – Nie musisz się tak wysilać – rzekłem jej. – O co ci chodzi? – zmarszczyła brwi, zatrzymując się krok ode mnie. Jej myśli zalewały mnie wodospadem brudu. Strach: a jak rzeczywiście telepata, a jak czyta, jak widzi, jak czuje…? I: co ja tu robię, przecież ja go nie znam. I: nie myśleć o tamtym, tylko o tamtym nie myśleć. Tamto: jej seksualne fantazje, gdy tutaj jechała. Mój abstrakt z twarzami jej kochanków, rytuały upokorzenia, reminiscencja z dzieciństwa, spokój w ramionach ojca. – Nie jestem twoim ojcem – powiedziałem. Zachłysnęła się. Strach, strach, strach. Mimowolnie – krok w tył. Czerń bucha mroczną fontanną, nagle zalewają mnie obrazy, głosy, odczucia i uczucia, myśli kalejdoskopowe, rwane i sklejane podług obcych mi skojarzeń. Czerń, czerń. O czym myśleć nie chce, co usiłuje ukryć -a więc tym właśnie aktem negacji wywołuje je z pamięci niezorganizowanej. Cóż znaczą słowa, nic nie znaczą. Opowiedziała – ale teraz ja jestem tym wzgardzonym, tym poniżonym, stoję nad mą babką z poduszką w dłoniach, poddaję się, pijany, pieszczotom anonimowego kochanka o wódczanym oddechu, okłamuję rodziców, podkradam pieniądze przyjaciółkom… nawet by opowiedzieć wszystko, nie miała siły, ani wiary. Teraz patrzę na siebie, patrzę sobie w oczy, i widzę to wiedzę, widzę jedność, to jest człowiek, i on wie, on wie o mnie wszystko, jest mną, patrzy, patrzy…! Przerażenie – lecz przede wszystkim: wstyd, wstyd tak potworny, że tłumi nawet wściekłość na samą siebie. Co robić, ręce się trzęsą, myśli się trzęsą, skurwysynu, kto ci dał prawo… Ja nie mogę, nie mogę! Odwróciła się pobiegła do samochodu, odjechała. Nie wiem, czy wszystko to trwało bodaj minutę. Wróciłem do teleskopu, do gwiazd, które są tak piękne – bo nieskończenie odległe, niedosiężne.

Potem zadzwoniła tylko raz, mniej więcej po tygodniu.

– Teraz wiem, czym miłość nie jest -powiedziała.

Odezwał się sygnał w jej kolczyku i doktor Vassone odłożyła ledpad. Ścisnęła pierścionek.

– Przekazałem pani propozycję. Nie odmówił z góry. Jest potwierdzenie przelewu honorarium. Dziękuję.

– To ja dziękuję.

Prawie natychmiast kolczyk odezwał się ponownie.

– Mamo?

– To ty, Jas?

– Miałaś się odezwać.

– O, przepraszani, znowu zapomniałam, co?

– Z tobą już wszystko dobrze? Przeszło ci? Powiedz prawdę.

– Przeszło, przeszło. Nie przejmuj się, to nic takiego.

– Nie przejmuj się! – wybuchnął Jas. – Czy ty widziałaś swoją twarz? Powiedzieli, że sama sobie to zrobiłaś! W co ty się wdałaś? Może ty się czymś zaraziłaś od tych swoich świrów, co?

– Rewolucjonizujesz psychiatrę, Jas. Jak wyglądają owe zarazki chorób psychicznych?

– Taak. Przepraszam, że zadzwoniłem. Cześć.

– Jas! Cholera, nie gniewaj się. Słuchaj, było mi bardzo miło, że siedziałeś tam wtedy przy mnie, naprawdę, W ogóle… szkoda, że się częściej nie spotykamy.

– Tu masz rację. Telefon wymusza nieszczerość. No ale czyja to wina? Wróciłaś do Bostonu i nawet nie dałaś znaku. Gdyby nie ten wypadek, pewnie w ogóle byśmy się nie spotkali. A jeśli już, to o czym rozmawiamy? O pieniądzach. O moich stopniach. O twoich tajemnicach.

– A o czym chciałbyś porozmawiać?

– O czym? No…

– Widzisz.

– Mój Boże, my już nawet nie jesteśmy przyjaciółmi.

– Jesteś moim synem, moim jedynym dzieckiem.

– Mam jakiś znak na czole? Zadzwoń, jak znowu ci odbije. – I rozłączył się.

Na czym to polega, że psychoterapeuci, psychologowie, psychiatrzy – im najtrudniej dogadać się z ludźmi, wytrwać w jakichś stałych związkach, ułożyć sobie życie…?

Przeszła z balkonu do wnętrza apartamentu, skręciła do barku. Zastanawiające, myślała, dla Numeru 5 i pozostałych zbliżenie do drugiego człowieka oznacza zagrożenie dla ich osobowości – a czy stopniowo sami nie upodabniamy się do nich? Nalała sobie rumu, pociągnęła łyk.

Czy zostało jeszcze cokolwiek do „uzdatnienia"? Czy następny krok to właśnie wszczepki? Całe społeczności złożone z osobników zaimplantowanych, przeżywających swe życie poza światem realnym, w symulowanych przestrzeniach OVR? Wszczepki montowane już w fazie prenatalnej, dzieci rodzące się ze zmysłami otwartymi na rzeczywistość wirtualną, a zaczopowanymi dla rzeczywistości pozakomputerowej – więc już oczy niepotrzebne, uszy niepotrzebne, żaden organ zmysłu niekonieczny, niekonieczny cały ten biologiczny interfejs mózgu zwany ciałem. Rozwijasz się od zygoty w inkubie i w nim już pozostaniesz, nie będzie momentu narodzin, inkub wszak zapewni twemu organizmowi wszystko, co jest wymagane dla długiej, bezpiecznej egzystencji. Czy to jest prawidłowa ekstrapolacja – ziszczenie owych klaustrofobicznych wizji rodem z przeterminowanej SF?

Co, u licha? co ja piję? rum? Przecież ja nigdy nie lubiłam rumu…!

Mm… nawet smakuje.

14
{"b":"89187","o":1}