Литмир - Электронная Библиотека

– O? Dziękuję za obietnicę. Mhm, proszę mnie posłuchać. Ja przecież zdaję sobie sprawę, że to bezprawie, że to kryminał, i w ogóle – hańba międzynarodowa. Ale tu nie ma wyboru, to są mechanizmy polityki, ekonomii. Tak jest, właśnie się usprawiedliwiam. Nie my jedni szukamy telepatów. Wiemy o Chińczykach, Francuzach, trzech sojuszach ekonomicznych z Południa, podejrzewamy także Niemców i Hindusów.

– No to co? Oni esesmani, a wy aniołki? Tych czterech przede mną odmóżdżyło od jakiejś nieziemskiej ekstazy? Króliki doświadczalne łapiecie, oto co robicie.

– Tak, ale tu nie ma alternatywy. Zabiliby pana. Lub my byśmy pana zabili. Nie nasz, to i nie ich. Ja wiem, że gdy się jest ofiarą, to brzmi jak religia komiksowych szwarccharakterów – ale taka jest prawda. Cóż poradzę? Kto sprzeciwia się grawitacji?

– Darujmy sobie te cienkie wykręty. Wciąż czekam, żeby pan zamachał mi przed oczami tym batem.

– A ja mówię: nie ma i nie będzie żadnego bata.

– Więc co, sądzi pan, że zgodzę się z własnej woli? Co to ma być, syndrom sztokholmski? Wolne żarty.

– A co pan ma lepszego do roboty? Będzie pan całymi dniami kontemplował widok Ziemi?

– A więc to nuda? O to chodzi? Że niby psychicznie nie wytrzymam?

– Pan wciąż nie rozumie. Tu nawet nie idzie o jakiekolwiek świadome akcje z pana strony. Samo do pana przyjdzie. Tam, na orbicie, w absolutnej pustce, w nieobecności obcych umysłów i myśli… To tylko kwestia czasu. A może już pan zaczął wyczuwać? Co? Jakieś przebłyski, delikatne muśnięcia, dziwne śmieci w środku własnych myśli – teraz, gdy z nikim pan nie interferuje, niewytłumaczalne. Co? Było już coś takiego?

– …

– …

– Konie. Piasek.

– To czwarty. To jego. Ma… miał stadninę.

– O co tu chodzi? Po co żeście mnie porwali? Bo tego pan nie powiedział.

– Już mówię…A widzi pan? Sam chce pan wiedzieć.

– No co to jest? Czy to właśnie załatwiło tamtych?

– Już mówię. Proszę słuchać.

Po tej trzygodzinnej sesji z Numerem 5 Hunt był tak wyczerpany, że już bez słowa wyszedł i pojechał do domu.

Dom. Jaki tam dom, kolejne wynajęte mieszkanie. Koczował tu tak samo jak przedtem w apartamencie w Watergate: hotel, dłuższy czy krótszy przystanek na drodze donikąd.

Było to przedostatnie piętro byłego biurowca na Manhattanie. Po eksplozywnym rozwoju łączności elektronicznej i upowszechnieniu systemu pracy „zdalnej", domowej, opustoszała większość tutejszych szklanych wysokościowców. Zarząd miasta nie chciał dopuścić do upadku i obrócenia się centrum w pospolite slumsy, toteż zaordynował przekształcenie gmachów w luksusowe domy mieszkalne, mega od apartamentu.

Z okna Huntowego salonu roztaczał się panoramiczny widok na płonący zimnymi kolorami nocny Nowy Jork. Nie było to co prawda to samo, co skyhouse – ale zawsze: boska perspektywa. Drżący ruch odległych świateł usypiał po kilku minutach wpatrywania się weń.

Hunt przysiadł na poręczy fotela, machinalnie podniósł ze stolika jabłko, podrzucił kilka razy, ugryzł. Miasto go fascynowało. Teoria Vassone zapuściła korzenie głęboko w jego mózg. Nie mógł się opędzić od filmowych skojarzeń. Owo potworne ludzkie mrowisko… dwadzieścia trzy miliony ludzi, dwadzieścia trzy miliony umysłów… Usiłował odczytać z przemieszczeń drobin świetlnych zaszyfrowane wiadomości. Jak impulsy po neuronach. Jak taniec pszczół. Oczywiście więcej w tym było poezji niż prawdy, Marina bez wahania wyszydziłaby podobne prymitywne aproksymacje.

Odłożył nadgryziony owoc. Mieszkanie było luksusowe, przestronne, jasno oświetlone, pustka aż huczała. Cieszył się, że jest na tyle zmęczony, by po prostu położyć się i zasnąć. Nienawidził przebywać w tych pomieszczeniach, które zmuszony był nazywać domem. Czuł się tu jak w zbeszczeszczonej świątyni dobrotliwego bóstwa. Nawet po symbolicznym włączeniu sieci ubezpieczenia prawnego nie wiedział, co właściwie powinien robić, jak się zachowywać, w który algorytm wpaść. Prywatna samotność doprowadzała go do szału przez brak stosownych konwencji i reguł gry.

Portier dał znać przez telefon o niespodziewanym gościu.

Kto? – spytał Hunt sygnet.

– Pan Matthew Green, z kancelarii Rosemont, Rosemont amp; Dejean.

– Powiedział, w jakiej sprawie?

– Powiedział, że w prywatnej.

– A daj go.

Green okazał się siwowłosym fenomurzynem w staromodnym garniturze (nawet krawat miał!).

Hunt włączył sieć podsłuchu i podglądu ubezpieczenia prawnego i otworzył mu drzwi. Ukłonili się, uścisnęli sobie dłonie, wymienili wizytówki.

Hunt zaprowadził gościa do salonu.

– Drinka?

– Nie, dziękuję. Czy naprawdę w niczym nie przeszkadzam?

– Ależ w niczym.

– Nie zakłócam pańskiego spokoju?

– Skądże.

– Nie obrażam pańskich uczuć?

– Nie.

– Wolno mi zatem rzec, w jakiej sprawie przychodzę.

– Słucham uważnie.

Green spokojnie założył nogę na nogę, wygładził marynarkę i, grzecznie odwróciwszy wzrok od Hunta, powiedział:

– Wynajęła mnie pewna osoba pragnąca sprawdzić możliwość zawarcia bliższej znajomości z panem, panie Hunt. Czy mam mówić dalej, czy też temat pana nie interesuje?

– Ja słucham, słucham.

– Zakładam zatem, że nie istnieją żadne przeszkody natury prawnej dla takiej znajomości.

– Nic mi o takowych nie wiadomo.

– Doskonale. Czy gdyby przychylił się pan do propozycji mego klienta bądź klientki – odpowiadałoby panu spotkanie jutro o siódmej wieczorem w „De Aunche"?

– Najzupełniej.

– Wszystkie koszta oczywiście rozpisane oddzielnie. – Oczywiście.

Green skinął głową, sięgnął do wewnętrzej kieszeni marynarki, wyjął białą kopertę i położył ją na stoliku pomiędzy fotelami jego i Hunta, układając biały prostokąt dokładnie na środku blatu, symetrycznie do krawędzi. Potem wstał.

– Muszę się już pożegnać. Proszę mi wybaczyć, że już pana opuszczam, ale…

– Rozumiem, rozumiem.

– Jeszcze raz, w imieniu mego klienta/klientki i moim własnym, pragnę pana zapewnić, iż propozycja jest całkowicie niezobowiązująca i nie musi się pan do niej w ogóle ustosunkowywać.

– Tak, tak, rozumiem.

– Jeśli moje działanie odebrał pan jako formę nacisku, kancelaria jest gotowa wypłacić panu zwyczajowe odszkodowanie.

– Tak, wiem.

Wymieniając formuły, dotarli do drzwi i pożegnali się szybko. Green wyszedł, Hunt wyłączył sieć.

Wrócił do salonu, zabrał niedojedzone jabłko i, rwąc zębami jego miąższ, otworzył pozostawioną przez Greena kopertę. Na kartce było napisane: „Marina Vassone".

Zaśmiał się i wywołał numer swojej swatki.

– Odwołane – rzekł. – Spóźniłem się.

Hunt wmawiał sobie, że nie lubi tych rytuałów – chyba nikt ich nie lubił, nawet wychowani w nich od małego -lecz to wszak nie była kwestia upodobań, a przymusu finansowego: nie stać go było na ich zlekceważenie. Zresztą nikogo nie było na to stać, za wyjątkiem tych, którzy nie mają nic do stracenia. Nowa Etykieta, jak savoir-vivre każdych czasów, dotyczyła głównie elit. A w tej epoce – co też nie czyniło jej bynajmniej wyjątkową – elity definiowały się poprzez stan bankowych kont.

Nie było żadnych szumnych ustaw, nagłych rewolucji, konkretnych postanowień, nic takiego Nicholas nie pamiętał. Poszło to stopniowymi przybliżeniami, cichą kumulacją sądowych precedensów i obyczaju prawnego. Sto pięćdziesiąt lat temu – komu przyszłoby do głowy podawać kobietę do sądu za uśmiechnięcie się do mijanego na ulicy mężczyzny? Oglądał filmy z tamtej epoki, toteż miał porównanie (chociaż zdawał sobie sprawę, że sztuka zawsz ekstremalizuje). To w ogóle nie była ta sfera, dziedzina prawa zaczynała się podówczas kilka kilometrów dalej. Ale w miarę jak jego konkurenci tracili na znaczeniu, ono zagarniało opuszczone tereny. Skoro nie znasz innych reguł i nie wyznajesz innych zasad, wyznawać będziesz moje, rzecze Temida, która jest ślepa i żeby cokolwiek zobaczyć, musi macać naokoło swymi ciężkimi, niezgrabnymi paluchami.

Tak więc skoro każdy jest potencjalnym wrogiem i jedno zbyt szczere słowo kosztować cię może w wyroku sądu dorobek całego życia, lepiej trzymać się z daleka. Nikt tego Nicholasowi nie przekazał tymi słowy, ale taki właśnie był sens kanonów jego wychowania, niekodyfikowalnych reguł współżycia, którymi go podświadomie sformatowano.

W miejscach publicznych obowiązywał sztywny kodeks dopuszczalnych zachowań, określający, jakie słowa i gesty w żaden sposób nie mogą zostać zinterpretowane jako naruszenie cudzej prywatności. Nicholas – jak wszystkie dzieci – poznał go na długo przedtem, zanim zrozumiał jego źródło i cel. Mało kto zresztą docieka logicznej podstawy każdego przepisu drogowego. Wytwarza się natomiast pewien automatyzm odruchów. Hunt oglądał filmy z minionych epok i zdawał sobie sprawę, że nie byłby w stanie zachowywać się w sposób, w jaki wówczas się zachowywano, ani wobec kobiet, ani nawet wobec mężczyzn, na pewno też nie wobec dzieci.

Wszelako wszystko to nie chroniło przed oskarżeniami fałszywymi. Stąd wzięła się idea ubezpieczenia prawnego: ciągłego monitoringu wszystkich pomieszczeń. Też nie wyskoczyła nagle z głowy żadnego technokraty. Rozwinęła się sukcesywnie z sieci dozoru strażniczego i alarmów przeciwwłamaniowych, a przede wszystkim z rozległych sieci CCTV. Bowiem już w latach zerowych ponad połowa terenów publicznych w megapoliach, a także w samodzielnych strefach suburbyjskich, objęta była stałym monitoringiem kamer closed-circuit TV. Jeszcze w XX wieku FBI mocno zainwestowała w program ich miniaturyzacji Infrastruktura była więc gotowa i tylko czekała na wykorzystanie. Niedługo zresztą. Na prawników zawsze można liczyć.

Sygnał z CCTV szedł bezpośrednio do komputerów notarialnych, a całość instalacji i połączeń była regularnie kontrolowana przez ekipy zaprzysiężonych techników. Sieci ubezpieczenia prawnego stanowiły od lat powszechnie obowiązujący kanon, całe dotychczasowe życie Hunta przebiegało na oczach kamer i wcale szczerze chwalił sobie Nicholas gwarantowane przez nie poczucie bezpieczeństwa i pewności formy.

Gdzież te dni romantycznych miłości – wzdychał jednak w duchu Hunt, zanurzając się w gorącej kąpieli -gdzie te nagłe zauroczenia, pocałunki skradane w przelocie, dwuznaczne konwersacje, szybki seks w windzie, dziewczęta swobodnie roześmiane w słońcu poranka, uliczne kusicielki krągłobiodre – gdzie to wszystko się podziało? Ocalało jedynie na filmach, w książkach. Dziś, gdy się zakochasz, gdy się tak naprawdę zakochasz na umór – czym prędzej dzwoń do psychoanalityka on-line, bo inaczej już po tobie: palniesz jakieś głupstwo i złamiesz sobie życie.

12
{"b":"89187","o":1}