– Jak to możliwe…?
– Bardzo prosto. – Blackwood wydmuchnął dym, zaraz zassany przez klimatyzację szalupy. – Dziewięćdziesiąt osiem procent katolików nie należy do gatunku homo sapiens.
– Żartuje pan!
– Skąd! Nawet nie wiem, czemu tu się dziwić; to było wszak poniekąd oczywiste. Skoro istnieją w kosmosie inne inteligentne rasy, to suma ich populacji bez wątpienia bije na głowę ludzkość, absurdem byłoby utrzymywać co innego. Miliardy gwiazd, a tu jedna Ziemia – i ludzi miałoby być więcej niż wszystkich innych rozumnych razem wziętych? No absurd. Więc już w momencie wydania orzeczenia o posiadaniu duszy przez Wodników było jasne, że prędzej czy później staniemy się w łonie katolicyzmu etniczną mniejszością. Stopień religijności ludzkości jako takiej i popularność katolicyzmu na Ziemi nie ma tu nic do rzeczy, bo chociażby każdy człowiek był katolikiem – i tak pozostawalibyśmy w mniejszości. Albo zatem nie należało uznawać Obcych za bliźnich – albo się teraz nie dziwmy bezpośrednim konsekwencjom. Zaś każde wyjście pośrednie odbiłoby się nam rychło potwornym kacem postkolonializmu, to już nie ta epoka, zupełnie nie ta mentalność.
– A nie macie jakichś zabezpieczeń w doktrynie?
– Jakich niby?
– Bo ja wiem… – Krush-Brown wzruszył ramionami. -Tradycja, na przykład…
– Co: tradycja? Ma pan na myśli ignorowanie zmian? To nigdy i dla nikogo nie była dobra strategia. A poza wszystkim – postępu po prostu nie da się zignorować. Trzeba zająć stanowisko. Kościół nigdy się nie uchylał. A poczynione przed wiekami wykładnie nijak się mają do świata dzisiejszego, to są rzeczywistości niekompatybilne, wzajemnie nieprzystające; tradycja – ona też podlega ewolucji. Cóż święty Paweł powiedziałby na widok Świerszcza? Diabeł, powiedziałby; potwór, apage, apage. I cóż dzisiejszy katolik rzekłby na tradycję średniowieczną? Też nie lepiej. A wszak nie ma tu mowy o żadnym odstępstwie, herezji. To po prostu postęp; wszystkiego: nauki, kultury, polityki, religii. Jest ciągłość – ale nie ma tożsamości.
– No ale ten panekumenizm prowadzi przecież donikąd! To znaczy…
– Dokąd prowadzi, to ja dobrze wiem. Schizma jest nieunikniona. Pomimo wszystko większość ludzi nie zaakceptuje papieża, który oddycha chlorem, znosi jaja, żyje tysiąc lat, zjada własne odchody, nie ma twarzy ani rąk i nie potrafi mówić po angielsku – a tym to się skończy, to tylko kwestia czasu.
– Rany boskie…
– Aha.
– Co im wtedy do łba strzeliło wypowiadać się o duszach Wodników?! Zaćmienie mieli, czy co?
– Pan nie rozumie, panie Krush-Brown. – Ksiądz pokręcił głową. – Nie jest pan wierzący, prawda? No właśnie. Pan nie rozumie: to nie jest i wtedy też nie była kwestia politycznej strategii. To kwestia wiary, uczciwości myśli i czystości sumienia. Nie można wierzyć, wiedząc, że wierzy się w kłamstwo. Inaczej wpadamy w jawną hipokryzję, a to już nie jest wiara. Skoro zatem czujemy, skoro posiadamy głębokie wewnętrzne przekonanie, iż są to nasi bracia w Bogu – jakże moglibyśmy odwrócić się do nich plecami? To już konkwistadorzy Corteza i Pizarra byliby lepsi, bo oni przynajmniej faktycznie wierzyli w zwierzęcość Indian. A my? Co mielibyśmy na swoją obronę? Tylko egoizm i fałszywe poczucie dumy. Krush-Brown wychylił szkocką do dna.
– Więc co teraz… – wymamrotał. – Schizma, mówi pan. Watykan stanie się ambasadą Obcych, tak? A pan -pan po której stronie się opowie?
– Apostatów, obawiam się.
– A to, co pan przed chwilą wywodził…? Że bracia… że tylko egoizm… To co? Pan też się boi? Pan, który jest przewodnikiem świerszczowego kardynała na konklawe? Pan tak spokojnie już teraz planuje herezję?
– Strasznie się pan przejął. A niby ateista.
– I co z tego! Tu nie chodzi o wiarę; tu chodzi o tożsamość kulturową: papież to symbol przecież nie tylko dla katolików. To będzie straszny cios.,. – Krush-Brown dolał sobie jeszcze z dwieście szkockiej.
Blackwood skinął głową.
– Więc sam pan widzi.
– Co widzę?
– Herezja jest jedynym ratunkiem. To musi być wielka, głośna schizma. Niech wiedzą. Niech zachowają nadzieję. Nawet ułomną, cząstkową, okaleczoną; ale niech się nie odwracają. To nie jest problem ksenofobii – tu idzie wszak o miłość. A tylko Bóg jest w stanie kochać wszystkie swoje dzieci. Myśmy niedoskonali. Nie powinniśmy próbować. To pycha.
Po powierzchni alkoholu w szklance stojącej na stoliku po prawej Krush-Browna przeszły koncentryczne kręgi.
– Przycumowaliśmy do „lonesco" – odezwała się zdigitalizowana Tania Javal.
Podnieśli się. Blackwood zgasił, wyczyścił i schował swą fajkę, Krush-Brown dokończył szkocką. Na środek pomieszczenia spłynęła z sufitu stylizowana na XX wiek winda, pasażerowie wchodzili do niej po trzech, po czterech, gładko śmigała wzwyż.
Tymczasem nad boczną grodzią zapaliło się światło i otwarły się drzwi wewnętrznej śluzy. Wyszedł Świerszcz. Obejrzeli się nań zgodnie: Krush-Brown i Blackwood.
Skafander hierarchy wyprodukowano w całości z materiału przezroczystego i widzieli krążącą wokół Obcego gęstą, purpurową wydzielinę. Świerszcz był wielkości małego psa. Biologicznie klasyfikowano ten gatunek jako owadoidy, lecz ewolucja zagmatwała sprawę. Ciało, które widzieli – wieloczułkowe, wielokończynowe, asymetrycznie rozgwiazdowe, rozedrgane gorączkowo na krańcach, roztrzepotane w szybszych od ludzkiego spojrzenia ruchach licznych organów zewnętrznych nieznanego przeznaczenia – nie było tak naprawdę ciałem Świerszcza. Osiemdziesiąt procent masy owego organizmu stanowiły symbionty; pozostałe dwadzieścia procent, czyli autentyczny Świerszcz, krył się gdzieś wewnątrz – po prawdzie anatomicznie nie był on niczym więcej jak mózgiem z pękiem „łączy interfejsowych" i na samodzielne przeżycie posiadał szansę równie nikłe, co wyjęty z czaszki mózg człowieka. Ewolucja na jego planecie poszła długimi łańcuchami biocenozowych przystosowań, obudowując samotny organizm kolejnymi symbiontami, co obustronnie – bo wszystkim partnerom – zwiększało szansę na przeżycie. Jednak to Świerszcz posiadał mózg – do którego to organu z czasem się zresztą zatrofizował – i to do niego przynależała samoświadomość jednostkowego istnienia. Z czasem, po następnym obrocie żarna ewolucji, kumulujące się radiacje umocniły w multigatunku tendencję centralistyczną. Genom Świerszcza (w procesie analogicznym do pełnej asymilacji komórkowych mitochondriów przez homo sapiens) stopniowo pochłania! większość replikatorów podrzędnych – konstytuując tym sposobem nową jakość biologiczną: dziedziczną synergię pangatunkową.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – rzekł basem translator skafandra Świerszcza ojcu Blackwoodowi i Rrush-Brownowi, którzy stali najbliżej.
CHYLĄ GŁOWY PRZED KARDYNALSKĄ PURPURĄ.
Jest to pustka, próżnia, nicość. Kosmos, okolica gazowego olbrzyma, masą dwudziestokrotnego Jowiszowi. Jego gwiazda, jego słońce – stąd jak główka szpilki. Olbrzym ma własny układ, planety planet i planety planet planet, krążą, krążą, krążą; wysokim albedo bliski gwiazdowej jasności, oświetla zwrócone ku niemu ich półkule. Dzieci, w wysokich przejściach, głaszczą go po równikowych pasatach okrągłymi cieniami. Ma barwę zmatowiałego srebra. Gdy się gniewa, skręca sobie na brzuchu czerwone i żółte loki burz, w których Ziemia wraz ze swym Księżycem zniknęłyby bez śladu. Długi jest gniew giganta i stare burze – ta, ponad którą pojawił się di`Cie-na, była starsza od człowieka.
Biskup Frederico di`Ciena, wyrwany spod władzy grawitacji, odruchowo podkurczył nogi. Zorientowawszy się, że jego rozmówca jeszcze się nie pojawił, założył ręce na piersi, manifestując swe urażenie i zniecierpliwienie zrozumiale nawet dla Obcego. Wiedział, że tamten go obserwuje, że jest tu w jakiś sposób obecny, że kontroluje jego bezpośrednie otoczenie – przecież oddychał, przecież żył. Tylko moc Ducha chroniła biskupa przed próżnią. Skoro zatem Duch zwleka – czyni to świadomie, to taki sam gest, jak założenie rąk przez di`Cienę: znak. W tego rodzaju negocjacjach nie ma szczegółów nieważnych. Więc i to, że translokując biskupa spionizował go zgodnie z wyobraźnią przestrzenną homo sapiens – gazowy olbrzym pod stopami, słońce nad głową – stanowiło formę wyrażenia dobrej woli Ducha. Sprzeczne przekazy, sprzeczne interpretacje; chleb powszedni dyplomaty. Synstaty w głowie biskupa pracowały na najwyższych obrotach.
Usłużnie poinformowały di`Cienę, iż interwał czasowy ich materializacji wyniósł trzy i trzy dziesiąte sekundy – Duch objawił się androgynicznym osobnikiem w garniturze niemal identycznym z biskupim. Włosy miał czarne i czarne oczy. Lewy synstat podpowiadał biskupowi prawdopodobne motywacje takiego wyboru Ducha: kaukaski typ frenologiczny w fenotypie jako aluzja do schizmy Tan Tsao; czerń symbolem aprobaty kasaty; odbicie ubioru jako deklaracja równych pozycji; to samo jako akcent na wzajemne podobieństwo, czyli krytyka encykliki; et cetera, et cetera. Oczywiście – wszystko to była czysta loteria,
synstaty nie na wiele się przydawały w kontaktach z Duchami, których psychik – jeśli w ogóle Duchy posiadały coś takiego – organiczne procesory nie były w stanie zasymulować.
Brunet (ciekawe, czy to fantom świetlny, czy też jest w pełni materialny, zastanawiał się di `iena), spionizowany równolegle do człowieka, zgiął się lekko w pasie, markując nieważkościowy ukłon. Biskup odpowiedział tym samym.
– W imię Boże – zaczął prowokacyjnie Duch.
Synstaty natychmiast zalały di`Cienę tuzinami propozycji optymalnej reakcji. Nie da się ukryć, była to spora trudność: jak rozmawiać z kimś, komu się odmawia miana istoty żywej i obdarzonej osobowością, wolną wolą i intelektem, nie urażając go przy tym, a zarazem nie przyznając mu żadnego z tych atrybutów nawet cieniem sugestii? Jak? Niemożliwe. Di`Ciena był świadom, iż Watykan został upokorzony i de facto przyznał się do porażki przez samą decyzję zainicjowania tajnych rokowań z Duchami.
– Miło mi – rzekł więc biskup.
Duch (jego fantom, jego fantom, muszę o tym pamiętać – powtarzał sobie synstatami di`Ciena – nie należy personifikować owego fenomenu w tym konkretnym obrazie zniewieściałego mężczyzny) uniósł tylko prawą brew. Nie uśmiechał się; ale gdyby – uśmiech z pewnością zgasłby teraz na jego twarzy.