Przed zmierzchem Neumann złapał radiostację ludzi Wrońskiego. Lecieli już nad dżunglą.
– Dwie czerwone flary! – krzyknęła Voestleven, która miała na głowie hełm i słyszała wymianę zdań między pilotem a radiooperatorem majora. To już była prawie strefa wojny. A w Afryce „prawie" oznacza właśnie strefę, ponieważ uchodźcy, najemnicy, niedobitki i chorzy oraz oddziały zwiadowcze i pościgowe, a także rozmaitej maści rabusie, szabrownicy tudzież szaleńcy – rozlewają się z ziem objętych właściwą wojną na dziesiątki i setki (to zależy od klimatu i terenu) kilometrów wokół; tak że są tu takie obszary, na których od bodaj trzydziestu lat nie zapanował prawdziwy, „europejski" pokój. Gdyby ktoś chciał na potrzeby szacunku szans zestrzelenia Sikorsky'ego zliczyć strony konfliktu, zabrakłoby mu palców u rąk. Pomijając podziały plemienne, ideologiczne, klasowe i religijne, wchodziły tu w grę również interesy poszczególnych państw, poszczególnych rządów tych państw (miewały po kilka na raz), interesy poszczególnych polowych dowódców (Wrońskiego na przykład) oraz samych żołnierzy (zdarzało się, że napadali i rabowali własne tabory).
Helikopterem zarzuciło, Daniel złapał się uchwytu i zerknął przez okienko. Dojrzał ponad drzewami jedno czerwone światło w smudze dymu przechodzącego od purpury w brąz; dym strzępił się w poziome wstęgi tuż nad ciemnozieloną kołdrą dżungli, wieczorny wiatr musiał być silny. Neumann zataczał maszyną szerokie koła, wypatrując odpowiednio dużego prześwitu dla bezpiecznego jej posadzenia. Sztuczny huragan szarpał liśćmi i gałęziami, wystrzeliwały z niego cienie ptaków, raz nawet wielka chmura motyli, którą Daniel zrazu wziął za obłok nagłej eksplozji śróddrzewnej.
Siedli w dziurze niedawno wybitej w cielsku dżungli przez potężny ładunek wybuchowy, ziemię pokrywała miazga zmasakrowanej roślinności i wysoko przeoranej gleby, pachniało ciepłą zgnilizną.
Jeszcze się nie zatrzymał wirnik śmigłowca, gdy do drzwi podbiegł Wroński z jakimś starym Murzynem.
– Ruszać się, ruszać! – pokrzykiwał major.
– Co jest?
– Mrówki idą!
Żart, pomyślał Daniel; ale mrużąc oczy, ponownie spojrzał w brzydką twarz Wrońskiego i zwątpił. (Co nie znaczy, że oczekiwał odeń jakiegoś porozumiewawczego uśmiechu).
Wyskoczyli po kolei z helikoptera.
– Na Mutawahę? – spytała Voestleven.
– Na nas. – Wroński wycelował kciuk między stopy.
– To co, nie można czegoś rozpylić, bo ja wiem… Major zamachał ręką.
– Po prostu zejdziemy z trasy. Przenocujemy za rzeką i potem skręcimy do Mutawahy. Tak najprościej. – Rzucił coś w narzeczu do Murzyna, obrócił się i wskazał kapeluszem północny skraj przecinki w dżungli. Tam, w cieniu, siedziało na piętach kilkudziesięciu półnagich Murzynów: tłum żywej czerni. Patrzyli na białych i maszynę w prawie zupełnym bezruchu.
– Tragarze – wyjaśnił Wroński. – Jazda, wyładowujemy.
Poszło to zadziwiająco sprawnie. Daniel tylko stał i przyglądał się. I trzeba przyznać – jako że miał świeżo w pamięci korowody z przeładunkiem bagażu ekipy z Leara do Sikorsky'ego – zrobiła na nim wrażenie wyraźna wprawa i zorganizowanie tragarzy. Patrzył wręcz z niedowierzaniem, jak ciężkie i z pozoru niewygodne paki i kontenery dźwigali ci chuderlawi Murzyni o napiętej niezdrowo skórze i gorączkowo lśniących oczach.
Daniel, de la Croix, Voestleven i Wroński nie byli jedynymi, którzy tak bezczynnie przyglądali się wybuchłej nagle przy śmigłowcu krzątaninie – na granicy strefy miazgi stało czterech mężczyzn odzianych w niekompatybilne fragmenty najróżniejszego rodzaju militarnych uniformów. Palili papierosy, podśmiewali się z cicha, drapali po karku. Dwóch było białych, jeden Murzyn, jeden Hotentot. Broń podobnie – każdego z innej parani: M-16 i granatnik, uzi z przedłużonym magazynkiem, nieśmiertelny AK-47, nawet wyrafinowany Heckler amp; Koch. Kilka kroków od nich resztką sił dymiła porzucona flara. Ludzie Wrońskiego. Tego z M-16, białego brodacza w okularach w plastikowej oprawce, Daniel dobrze pamiętał: to Fouche.
Podszedł do nich, poprosił o papierosa. Fouche chyba też go poznał; poczęstował, przypalił.
– Reding? – upewnił się.
– Daniel. – Daniel podał mu rękę. Fouche uścisnął ją. Wnętrze dłoni miał spocone. Dżungla, przypomniał sobie Daniel.
– Wywiad socjologiczny, hę? – zaszydził brodacz; francuska wymowa mocno zniekształcała słowa. – Uważaj, bo jeszcze kto wam uwierzy.
Hotentot zaszwargotał z drugim białym w afrikaans. Biały wskazał ręką z cygarem na rozwijający się powoli na wschód wąż tragarzy.
– Biją się tu? – zapytał Daniel wydmuchawszy dym.
– Kto?
– Ktokolwiek.
– Dochodzą echa. Armia Wyzwoleńcza M'Ato, Kunikuadze. W Mutawasze powinno być spokojnie. O ile nie zabiorą się do kamienowania, hę, hę.
Daniel wzruszył ramionami. Kiedy się poprzednio byli zetknęli – ludzie Kilmoutha i ludzie Wrońskiego – rzecz cała zakończyła się zlinczowaniem jednego z wieśniaków przez rozjuszoną tłuszczę, Fouche i pozostali mogli się tylko przyglądać (co zresztą stanowiło według Redinga główne zajęcie najemników: przyglądanie się z dystansu).
Szłupp, szłupp, szłuppp, nareszcie łopaty śmigłowca ponownie zaczęły się obracać, powiało prosto na żołnierzy i Daniela, odruchowo ukryli papierosy we wnętrzach dłoni, wieczorne powietrze niosło ostre zapachy dżungli. Przyboczny Murzyn Wrońskiego rozdzielał ze zwalonego na stos bagażu ekspedycji poszczególne pakunki, na swój przydział czekało jeszcze ponad tuzin tragarzy. Daniel poszedł dopilnować warunków transportu pomarańczowego kontenera. Wiatr wiał mu w twarz, pusty helikopter wznosił się powoli, na chwilę zawisł w bezruchu, obrócił się wokół osi, opuścił nos, wzniósł ogon – po czym wyskoczył wysoko ponad drzewa i na południe: plama, plamka, ciemny punkt na horyzoncie, nic; zniknął, zostali sami. Cisza zawatowała Danielowi uszy, bez potrzeby podnosił głos na Wrońskiego, który tłumaczył jego polecenia nadzorcy tragarzy.
Tak się złożyło, że jako ostatni opuścili polanę organicznej miazgi właśnie Daniel i major. Voestleven szła bowiem na samym przedzie, Wroński dał jej krótkofalówkę i od czasu do czasu się przez nią odzywała; de la Croix wlókł się zaś gdzieś przy końcu węża, klnąc z cicha i ocierając z potu wysokie czoło, jeszcze przed chwilą migały im między pniami jego plecy, teolog był w hawajskiej koszuli, Murzyni szczerzyli doń zęby, w odpowiedzi uchylał im szyderczo kapelusza. Z czwórki żołnierzy, jakich zabrał Wroński ze sobą, trójka też już zniknęła między drzewami. Najdłużej, bo przypadła mu rola tylnej straży, pozostał na otwartym terenie ów drugi biały, Bur z H amp;K- zamachał teraz na majora, major zaś nabił fajkę, rozejrzał się po polanie (żadnych widocznych śladów) i zawołał Daniela:
– Panie Reding! Raczy się pan pospieszyć…! -jako że Daniela dopadła zwyczajowa jego przypadłość, to znaczy biegunka na tle nerwowym, i zniknął na kilkanaście minut w buszu.
Idąc przez dżunglę za Wrońskim (a czas jakiś i obok niego), Daniel miał okazję przyjrzeć się zmianom zaszłym na twarzy majora od ich poprzedniego spotkania. Jedno mógł rzec z pewnością: była jeszcze szpetniejsza. Yoestleen kiedyś świetnie skwitowała fizjonomię najemnika: -Taki paskudny, że aż fotogeniczny. – Szpetota Wrońskiego szła bowiem z nurtem pewnego rodzaju estetyki; rzec o tym obliczu, iż jest charakterystyczne, znaczyło dobrać najłagodniejszy z eufemizmów. Ponoć tubylcy zwali go „Trupem", „Robakiem", „Małpą". Być może gdyby Wroński poddał się stosownym operacjom plastycznym… Na pewno sporo by go one kosztowały. Po części ta szpetota musiała być naturalna; to znaczy na pewno urodził się był Wroński z tym wielkim nochalem (teraz krzywym po wielokrotnych złamaniach), z tymi neandertalskimi nawisami nadocznymi, z tą krzywo zawieszoną szczęką. Na pewno przeżył ciężką ospę. Doświadczył też bez wątpienia bliskiego kontaktu z ogniem, plamy pooparzeniowe spełzały mu spod czarnych włosów na lewy policzek. Jakiś odłamek przerył mu głęboko prawy łuk brwiowy. Coś poharatało brodę. Coś rozcięło skórę pod okiem – pozostał nierówny ścieg, sam chyba sobie ją zszywał. Na dodatek lewa powieka mu opadała. Miał też major upiornie jasne tęczówki, jakby wycięte z witrażu ascetycznego świętego.
– No. Już – mruknął Wroński. – Napatrzył się?
– Przepraszam.
– A proszę cię bardzo, macie to w kosztach.
– Przybyło ci blizn. Ta pod okiem… sam się szyłeś?
– Nie, mój medyk.
– Coś kiepski.
– Był na haju.
– Trzeba było poczekać, aż oprzytomnieje.
– No nie wiem, wolałbym, żeby eksperymentował najpierw na kimś innym: jak go znam, ani jednego zabiegu nie wykonał na trzeźwo.
Wroński nigdy się nie uśmiechał, kiedy żartował. Wroński uśmiechał się tylko w jednym przypadku: gdy już stracił panowanie nad swymi żądzami i właśnie postanawiał pogodzić się z nieuniknionym. Był to wówczas nieśmiały uśmiech akceptacji. Daniel widział go raz. Cieszył się, że nie wyszedł wówczas w noc za majorem i jego ludźmi.
– I co – zagadnął Wroński po dłuższej chwili marszu w milczeniu – doczekamy się wreszcie cudu?
– Umh?
– Nie na to polujecie? Na cud?
– Niezupełnie.
– Nie mnie wiedzieć, leci mi za kontrakt, mister Kilmouth bardzo hojny; ale ciekawy jestem, co też on może na tym zyskać.
– Już o to pytałeś.
– Naprawdę? I jaka była odpowiedź?
– Cóż, wartość medialna jest nie do przecenienia.
– I o to mu idzie? Planuje wyciągnąć forsę z praw do nagrania?
– Czego ty ode mnie chcesz, sam jestem tylko najemnikiem! To znaczy… nie znam strategii firmy.
– Strategia firmy! – Wroński pokiwał głową. – Pogrzebałem trochę w sieci po waszym poprzednim zleceniu. W czym mianowicie siedzi KS Inc.? W nadprzewodnikach, w nadturingówkach, w AI, w procesorach NS. W bionano. I ta KS wydaje setki tysięcy, pewnie już miliony, na przerzucanie z jednego końca Ziemi na drugi ekipy, która sama tak naprawdę nie wie, po co robi to, co robi? Przy czym zazwyczaj są to jakieś ostatnie dzicze.
– Ee, niedawno mieliśmy sprawę w środku LA.
– No właśnie mówię: ostatnie dzicze. I ja się zastanawiam: po co? jaki interes? skąd zysk? Szczególnie, gdy się zważy na branżę. Po prostu… jakoś nie chce mi się to ułożyć.