Acheiropoieta – oto, czym jest Katedra. Naturalny artefakt sakralny. Kiedyś tak nacieki wapienne formowały się na ścianach kamiennych – w pięty; kiedyś to w przydrożnych formacjach skalnych widzieli ludzie sylwetki świętych, twarze Jezusa i Marii na szybach, w przebarwieniach fabrycznych, w płatach smogu. Relikwie natury; sztuka cudowna spod niczyjej ręki. Teraz mamy żywokryst. Acheiropoietos oznacza rzecz nie wykonaną ludzkimi rękami. Pozbawiony autora przedmiot o oczywistej teleologii. Bo kto mi poda nazwisko twórcy Katedry? Kto mi wskaże architekta, z którego zamysłu powstała ta porażająca wyobraźnię kompozycja kształtów? Komu złożyć hołd? Programiści żywokrystu wiedzieli jedynie, czym Katedra ma nie być: zakreślili warunki brzegowe. Katedra jako taka nie istniała w ich myślach. Kto zatem jest autorem tego dzieła sztuki?
Izmiraidy?
Przypadek?
Bóg?
Nikt?
Teoria chaosu?
Ile sztuki w kawałku drewna wyrzuconym na brzeg przez morze? Ile głębi w nieintencjonalnych skrzepach materii? Unoszę głowę i przed oczyma mam kosmos. Rorscharchowe wyciemnienia mgławic, rzekę Mlecznej Drogi, delikatne kwiaty gwiezdnych gromad, srebrny piasek odległych galaktyk, kwazarów, zgrzytliwe świetlne staccato pulsarów… A umysł to chłonie, obraca, organizuje, nazywa formy.
Pierwsi kosmonauci, powracając z orbity, często mówili o doświadczeniu mistycznym. Dane im było obcować pośrednio z wysoką transcendencją. Kosmos – Katedra -oddziałują w ten sam sposób.
Niebezpiecznie jest za bardzo się zapatrzyć.
W pierwotnym kodzie żywokrystu Katedry nie ma błędu, Terrence to potwierdza, kod posiada silne, nieprzełamywalne rozkazy terminalnej dezaktywacji; pozostawiono spory luz w przypadku wielu parametrów, lecz bariery wzrostu dano najmocniejsze z możliwych, klasyczną sekwencję Povosta mianowicie. Terrence mi to wszystko wyłożył, więc teraz jestem ekspertem. Praktycznie tylko żywokryst logiczny puszcza się bez Povosta, każdy inny musi go mieć, inaczej Bóg jeden wie, co mogłoby się zdarzyć; tuzin ziaren rzuconych dla otrzymania krzesła czy stołu jęłoby się mnożyć bez opamiętania, 1-2-4-8-16-32-64-128-256-512, istny nowotwór żywokrystu, przylatuje kurier z Ziemi i zamiast planety widzi okrążające Levie po orbicie Lizonne krzesło, ale to KRZESŁO, każda noga na dziesięć tysięcy kilometrów; a może septylion zrośniętych wzajem krzeseł o normalnych rozmiarach. Toteż to mi mówi AI jasno: Povost jest stuprocentowo pewny, zawsze blokuje.
Fakty nie zgadzają się z teorią – tym gorzej dla programu. Okropnie się Terrence męczy, usiłując wytłumaczyć tę rozbieżność.
Tym razem to jednak ja okazałem się bardziej pomysłowy i pierwszy wpadłem na oczywistość. Poszedłem do Katedry, odłupałem udarówką fragment niby-rzeźby, wykluwającej się od zeszłego tygodnia w lewej absydioli, i zaniosłem AI do analizy.
Terrence go przeżuł, prześwietlił, przemielił, rozłożył, zamroził i spalił. Po czym rzekł:
– Struktura tych ziaren nanorodnych nie odpowiada żadnej z dostępnych mej pamięci struktur żywokrystu. Nie potrafię odczytać ich programu; ich kod nawet z grubsza nie przypomina SJMN.
Pytam go, co to właściwie oznacza. Czy chce powiedzieć, że Katedra nie jest zbudowana z żywokrystu?
– Nie – zaprzeczył – to jest żywokryst; w takim sensie, w jakim oryginalna fauna lizońska wciąż jest fauną, chociaż nie DNA replikuje i nie białka są jej budulcem.
Wobec tego odpowiedziałem na jeden z otrzymanych swego czasu przekazów, ten od Stefana Ugerzo mianowicie, i bez wstępów wyłożyłem mu kawę na ławę (człowiek de facto martwy może sobie w końcu pozwolić, cóż znaczą formy dla Wyzwolonego? Ot, taki Raskolnikow savoirviv-re'u).
Wydało się, powiedziałem mu. Wykorzystał pan cudowne ozdrowienie bratanka do bezpiecznego przetestowania nowego żywokrystu swej firmy. Tu, na Izmiraidach, gdzie nie sięga niczyja jurysdykcja i gdzie nie istnieje groźba nieskończonej ekspansji nanorodów, mógł pan spokojnie, pod przykrywką – w formie – sakralnej budowli odpalić próbną serię żywokrystu Rotschilda-Larusa. Teraz cały ten eksperyment odlatuje w przestrzeń międzygwiezdną, więc co wam szkodzi się przyznać? Dajcie prawdziwy kod pierwotny, nie tę fałszywkę, którą wstawiliście w specyfikację. Dajcie programy do analizy, żebym mógł zasadzić żywokryst logiczny dla ekstrapolacji o jakimś znośnym marginesie błędu.
Taką wiadomość posłałem.
A Ugerzo odpowiedział tak:
– Rozumiem, w jakim psychicznym stresie ksiądz żyje. Ale niech się ksiądz, z łaski swojej, otrząśnie i powstrzyma od rozgłaszania podobnych głupot. To wszystko są wyssane z palca bzdury. Współczuję księdzu, ale nie pozwolę się tak opluwać.
– A co mi zrobisz, sukinsynu?
Opuszczamy już Madeleine. Dała Izmiraidom takiego kopa, że maleje na gwiazdoskłonie ponad dwukrotnie szybciej, aniżeli wcześniej rosła. Ale jak potwornie razi! Przyciemniam hełm do prawie absolutnej nieprzezroczystości.
Muszę teraz wychodzić na skarpę i kopułę, bo drań Gazma systematycznie niszczy mi Bul. To już chyba dziesiąta kamera. I nawet zachodzi je jakoś tak sprytnie, że nigdy go nie widać, zanim nie roztrzaska aparatu. A przecież ich zapas jest ograniczony, a ja muszę nieprzerwanie monitorować Katedrę, ona zmienia się coraz szybciej, funkcja Mirtona się potwierdza, krzywa idzie w górę. Może powinienem przeprogramować śluzy miasta, żeby przepuszczały tylko mnie. Na przykład w ten sposób: każda próba otwarcia bez podania hasła, jeśli od poprzedniej minęło więcej niż, powiedzmy, dwadzieścia godzin (przecież nie ma w Katedrze zapasów wody i jedzenia) będzie blokowana. To go zatrzyma w kraterze. Dla pewności mógłbym też sprząc program tych śluz ze śluzą Katedry. Albo jeszcze lepiej: ustawić przed nią jedną Bul.
Tak, gdy teraz patrzę, ze światłem Madeleine zza pleców… stąd Katedra najpiękniejsza. Nawet kąt i perspektywa są jakoś podobne do tych narzucanych przez projekcje Terrence'a. Prawie się spodziewam, że oto zacznie się Katedra pod moim spojrzeniem przeobrażać w kamienne imago. Rośnie, tak, jest teraz zdecydowanie większa niż wtedy, gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy. Zwiększają się też odstępy w egzoszkielecie. Z wież wypuszczają się jakieś krzywe, asymetryczne krużganki. Nabierają ciała wiszące mosty wychodzące od wież. W środku nawy głównej… nie jestem pewien, pewnie to cienie od Madeleine.
Niemożliwe – ale może ja istotnie jestem w stanie dostrzec w czasie rzeczywistym zachodzące w niej zmiany?
W czasie rzeczywistym, akurat! Dwie godziny tu sterczę, letarg chyba jakiś. Coś jest ze mną nie tak.
•
Źle. Nie wiem co, ale strasznie to wygląda. Czarne fraktale kolców. Dlaczego Bedusadus i McYine tego nie wykryli? Teraz widać w każdym powiększeniu osocza, na tomografiach. Neożywokryst w moim ciele. Dużo i coraz więcej.
Zabije mnie. Terrence mówi: – Tygodnie.
Ktoś musiał mi wstrzyknąć. Kiedy. Gdzie. Jak.
Dlaczego oni tego wcześniej nie wykryli?!
Gazma. Czy on też? Badali go, to na pewno.
Nie mogę go znaleźć. Ani śluzy kopuły krateru, ani śluza Katedry nie zarejestrowały jego wejścia w ciągu ostatniej doby. Mógłbym uznać, że kryje się gdzieś w mieście, ale wiem, że był na zewnątrz, gdy zapuściłem program, bo dalej niszczył mi Bul. Nie rozumiem tego.
Źle znoszę światło. Madeleine coraz mniejsza, a ja wciąż muszę nosić okulary. Przyciemniłbym całą kopułę, gdybym mógł.
Spać mi się chce. Gorąco tu.
•
Przeczuwam kierunek. Kamień.
Historia medycyny zna przypadki infekcji żywokrystnych. Nieodmiennie kończyły się śmiercią; szybką i bolesną.
Badam się co kilka godzin (chyba że zaśpię). Żywokryst Rotschilda-Larusa mnie pożera.
Gazmy ani śladu.
Zastanawiam się, czy nie zadzwonić. Ale do kogo. Co powiedzieć. Teraz, z takim opóźnieniem. I co oni mogliby mi powiedzieć. Nic, nic.
Potykam się coraz częściej. Ważyłem się: szybki przyrost masy.
Madeleine wielkości grochu. Ciemno. Ale parzy, jak parzy.
Zdaje się, że niechcący zdemolowałem swój pokój u Honzla.
Patrzę właśnie na najnowszą analizę medyczną. Krzywa rozrostu neożywokrystu w moim organizmie pokrywa się z krzywą Mirtona.
Obudziłem się przy grobie Izmira. Nie mogę sobie przypomnieć, jak tu przyszedłem. Rozebrałem się ze skafandra – ale gdzie ja go wcisnąłem? Nie ma go nigdzie we wnętrzu biosfery Katedry. Może to robota Gazmy… Kogóż innego?
Siedzę i czekam. Madeleine zupełnie nie widać przez żebra Katedry. Dużo cieni. Przyjemnie. Jakoś się nie boję.
Gazma powinien się pojawić prędzej czy później.
Teraz patrzę na Katedrę w inny sposób: jak na organiczny relikt. Nad półsferą biostazy, za ołtarzem, zawęźla się jakaś chropowata bulwa, której nie przypominam sobie z poprzednich wizyt. Duża jest, dziesięć metrów najmniej. Patrzę i widzę zaczątek organu. Poziome sploty od wież… Tętnice? Ścięgna? Ale to wszystko w skali dni, kamień jest kamień, budowla ani drgnie, żywokryst gładki i zimny.
Postać Izmira Predii wydobywa się z płyty nagrobka jednak wyraźniej, chociaż cienie bardziej miękkie. Dłonie tęsknią do dotyku, jakby ciało czuło jakieś pokrewieństwo materii.
Zdjąłem na moment okulary, ale blask tabernakulum razi oczy.
Patrzę spod śluzy. Tu największe rozstępy w skórze Katedry. Widzę ścieżkę na stoku krateru i światła kopuły, widzę nawet niektóre kamery oraz najbliższe żelazne krzyże na Drodze Predii. Wyżej nieregularne dziury w polu gwiazd – to inne Izmiraidy. Nie potrafię ich jednak rozpoznać po kształcie.
Gdyby mimo wszystko Gazma się nie pojawił… Mhm, ciekawym, co pierwsze mnie zabije: odwodnienie czy neożywokryst R-L?
•
A jeśli Ugerzo mówił prawdę?
•
Zegarek mnie przekonuje, że spałem ponad dwie doby. Może to i prawda. Nie czuję jednak głodu ani pragnienia. Mam chyba gorączkę.
•
Osobliwe – czarne plamy Izmiraidów jakby większe na tle gwiazd. Maszyna Hoana musi pracować pełną parą.
Przesłuchuję teraz wielokrotnie zapisy moich rozmów z Telesferem. Wydaje się, że wiedział, że chciał mi dać znać. Ale to może być złudzenie (i najpewniej jest). Z mózgowcami tak zawsze. Po to wszak się ich hoduje. Gdy przychodzi do wstecznej analizy, w ich przypadku jeszcze trudniej ją przeprowadzić niż w przypadku otwartego żywokrystu – bo oni nie posiadają nawet programu inicjującego. Jest tylko wielki jak piłka kłąb tkanki nerwowej w macicy nosicielki. Nigdy się on nie rodzi; i nigdy się nie kończą: odnawianie, rozrost i rekonfiguracje jego komórek nerwowych; to jedna wielka wojna neuronów i ewolucja metaprogramu. Mózgowcy również nigdy nie osiągają tej precyzji sądu, co żywokryst logiczny – lecz potrafią sięgnąć w głąb ciemnych chmur pozaobliczamości, szybko dać przybliżenie, dotknąć swą mózgowniczą intuicją Tajemnicy. Jeśli mówią aluzjami i mętnie insynuują, to dlatego, że sami też nie wiedzą. Telesfer wchłonął dane i zaczął śnić – o Wacie, o Maszynie Hoana, o jakichś Obcych. On i inni mózgowcy niczego nie mogli przedstawić jako dowód, bo nie dowiedzione jest ich dziedziną – próbowali więc obejść struktury swych firm, zainicjować spisek. Bez powodzenia. Polityka nie jest ich mocną stroną.