Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Dunlong na chwilę przerwał, by artystycznie wydmuchnąć dym.

– Drugi etap to głęboka penetracja. Jak panowie się orientujecie, polega on na wysyłaniu na kilkunastominutowe zwiady samodzielnych decyzyjnie maszyn, których jedynym zadaniem jest jak najwięcej zobaczyć, usłyszeć i wywąchać. Z uwagi na brak satelitów postanowiliśmy wpierw puścić naszego niskoorbitalnego szperacza. Zwinęliśmy go wojskowym, wywiad używa tego malucha do rejestracji ruchów warg rozmówców, z których odtwarzają sobie potem treść rozmowy.

– Skoro to taki cud techniki, to jak znam życie, coś musiało trzasnąć – zauważył Lopez. Dunlong uśmiechnął się krzywo.

– Gdzież te czasy łuku i strzały, a? Nie przerywaj mi z łaski swojej.

– A co, nie mam racji?

– Rację masz. Powinienem cię zatrudnić na pół etatu jako zawodowego pesymistę. Wysłać go wysłaliśmy, ale z powrotem ściągnęliśmy tylko próżnię.

– Nie będę złośliwy i nie spytam, ile coś takiego kosztuje.

– Jaki nie będziesz? Prosiłem cię: zamknij się, Lopez. – Dunlong rozgniótł resztkę cygara. – Więc tak. Spróbowaliśmy z kolei satelitów ze zmienną asekuracją. W istocie był to powrót do etapu pierwszego. Katapulta, rozumiecie, strzelała tak szybko, żeby pomiędzy kolejnymi przerzutami przekaźnika nie mogło zajść nic niekontrolowanego. Jednocześnie mieliśmy dzięki temu prawie bezpośrednią łączność ze szperaczem. To znaczy do czasu. Nagle łączność urwała się i w fazie powrotu asekurujący satelita przekazywał jedynie informację o braku informacji. Przy dwóch następnych próbach było tak samo; szperacze – jak kamień w wodę.

– Co bit, to zabit.

Dunlong spojrzał na Lopeza ponuro.

– Zrezygnowaliśmy z satelitów. Puściliśmy szperacze naziemne. Niektóre wracały, niektóre nie. Mamy bogaty bank danych na temat tamtejszej roślinności, zwierząt i tak dalej. Wykluczyliśmy również istnienie tam jakichś śmiertelnych dla Stalińczyków mutacji wirusów. W ewolucji żadnych znacznych odchyłów.

– Ludzie? – spytał Celiński.

– Ani śladu.

– Ślad jest – zauważył Lopez. – Maszyny, które nie wróciły.

– Myślisz, że przerobili je na konserwy? – ironizował Celiński.

– Hę, kochany, te tak zwane naziemne szperacze to nie byle bydlaki. Takie czołgi w miniaturze; robią je na licencji Cerberów.

Major Crueth, najwyraźniej znudzony jałowym sporem Lopeza i Celińskiego, zwrócił się do Dunlonga:

– Co z tymi Zwiadowcami?

– Jakimi Zwiadowcami? – Celiński nie zrozumiał.

– Tymi, co poniekąd – mruknął Praduiga.

– Wysłaliśmy ich siedmiu – rzekł Dunlong. – Po jednym z Los Angeles, Kairu, Berlina, Londynu i Ałrna Aty i dwóch znad Zatoki Meksykańskiej. To jest trzeci etap. Właściwie nie powinniśmy do niego przechodzić, nie zaliczywszy poprzednich, ale nie było wyjścia; moja decyzja, ja się podpisałem.

– No i?

– Mhm… żaden nie wrócił. Przez chwilę trwało milczenie.

– Urodziwe córki wodzów autochtonów? – zażartował bez powodzenia Celiński.

– Chciałbym widzieć, Johnny, jak się będziesz z tej indolencji tłumaczył przed Komisją.

– Nie twoje zmartwienie – rzekł twardo Dunlong.

– A owszem, mam wrażenie, że moje – natarł Praduiga. – Po pierwsze: ściągnąłeś tu, na równych prawach, wojskowego, speca od akcji w terenie, jak wnoszę z naszywek, z Korpusu Inwazyjnego. Po drugie: zupełnie niepotrzebnie zapewniłeś nas, że Katapulty wycelowane w tamtą Ziemię są teraz równie bezpieczne, jak liniowe, o ile pamiętam. Nie podoba mi się ta kombinacja.

– Jestem pełen podziwu – mruknął Dyrektor z miną całkowicie przeczącą wypowiadanym słowom.

– Za to mi płacisz. Żebym się nie dał zwieść pozorom.

– Hej, zaraz. – Celiński zaczynał coś podejrzewać. -O co tu chodzi?

– To my mamy być następną porcją armatniego mięsa – wymamrotał tym swoim gładkim basem Crueth. Zwrotnicowy wytrzeszczył oczy.

– Ty na mózg upadłeś, Dunlong, demencja starcza cię dopadła. Masz nas za samobójców?

Dyrektor Piątego Departamentu Ministerstwa Kolonii Ziemi Stalina uciekł spojrzeniem na sufit.

– Major Crueth samobójcą jest z zawodu. Ty, Janusz, jesteś samobójcą z natury; pamiętasz jak na Ziemi Ziem grałeś w kości z inkwizytorem o własne życie?

– A ja? – spytał Lopez.

– Ty też się zgodzisz.

– Dlaczego?

– Mnie się pytasz? A dlaczego tu przyleciałeś? Moja intryga, a? Myślałeś, że to Nić, no i jest Nić. Więc co? Zrobisz mi na złość i wycofasz się?

– I ja ciebie przeceniam? Ja ciebie przeceniam?

– Taak, takie czasy, Lopez. W twoich aktach mam i to, o czym marzysz i czego nienawidzisz; mam cię rozłożonego na słowa i procenty. Różni są specjaliści.

5.

W zapadającym zmroku, w chłodnej ciszy wieczoru trwał taniec cieni; cienie tańczyły w świętym obrządku, przywołując noc. Choreografem był wiatr, każde drżenie poruszonej przezeń gałęzi natychmiast odbijało się na powierzchni gruntu polany zmianą układu plam jasnych i ciemnych.

Powoli kontrast zmniejszał się. Ostatecznie zapanowała niepodzielnie gruboziarnista, mroczna szarość. Polana stała się jednym wielkim, wypełnionym nocą naczyniem.

Lasek spał.

Nie ocknął się nawet wtedy, gdy w jego sercu pojawiło się obce ciało. Wyższe od krzaka, niższe od drzewa. Węższe od pnia, grubsze od gałęzi. Nieruchome. O nieregularnym zarysie. Człowiek. Stał i patrzył, słuchał. Nie drgnął przez prawie minutę: posąg nieomal. Raz wiatr załopotał połą jego płaszcza, rozwiał włosy, zafurkotał rękawami.

Potem człowiek zniknął.

Lasek spał.

Nie zbudził się i przy powtórnym wtargnięciu weń skrawka obcego świata. Tym razem było to pięć nieforemnych brył. Pięciu ludzi. Ramię w ramię, ustawieni w okrąg, twarzami na zewnątrz. Mężczyźni. Długie płaszcze. Głowy odkryte. Ręce wolne. Stopy szeroko rozstawione dla utrzymania równowagi.

Jeden z nich poruszył wargami; żaden dźwięk się zza nich nie wydostał, lecz pozostała czwórka doskonale słyszała nie wypowiadane przezeń słowa. Mężczyźni wszczepione mieli w krtanie i języki urządzenia rozszyfrowywujące z niemych ruchów organów mowy, co chce tym sposobem ich posiadacz powiedzieć, i transmitujące jego słowa, już jako zakodowany zbitek dźwięków, do „impulsowników" interlokutorów: miniaparatów przesyłających z kolei owe dźwięki bezpośrednio do ośrodków słuchu w mózgu, a to w postaci impulsów właśnie, przerzucanych na neurony. W programie każdej gadałki uwzględniony był indywidualny sposób mówienia jej posiadacza, tak iż mimo wszystko można było rozpoznać rozmówcę po głosie, chociaż głosu nie wydawał. Laryngofon ostatniej generacji: mówisz ust nie otworzywszy, nikt nie jest w stanie poznać – nie podłączywszy się do gadałki – co takiego mówisz i czy w ogóle coś mówisz.

– Spokój – powiedział major Crueth. – Nikogo. Tam po prawej to lis.

Po czym wykonał jakiś dziwny ruch dłonią i zameldował:

– Crueth na Zapis. Jesteśmy. Bez kłopotów. Amen.

Słowo „Amen" stanowiło powszechnie używany w całym Korpusie Inwazyjnym kod zamykający; powoli przechodzono wyłącznie na niego i kody mu pokrewne, aby przy operacjach łączonych (które zdarzały się coraz częściej) czy innych przypadkach pokrywania się języków bitewnych nie występowały zakłócenia. W Korpusie służyli ludzie z setek krajów z trzech Ziemi i nie wszędzie rozpowszechniony był zwrot OVER lub inne, już czysto idiomatyczne. Natomiast mitologia chrześcijańska znana była każdemu.

Miniaturowa maszynka rejestrująca (milimetr na milimetr na dwa), wbita w ziemię pod stopami mężczyzn, zapisała w swej pamięci wypowiedziane przez Cruetha słowa. Co dwie minuty – w dzień co dziesięć minut – półkula gleby należąca do obszaru objętego działaniem Katapulty będzie wymieniana przez jej „strzał", a w to miejsce pojawiać się będzie identyczny fragment polany, również wyposażony w rejestrator. W ten sposób łączność z Ziemią Stalina zostanie utrzymana, mimo iż obydwa wszechświaty nie posiadają przecież ani jednego punktu wspólnego. Zasięg gadałek był teoretycznie nieograniczony, wszystkie transmisje zaś szyfrowane systemem kodowanego przypadku.

– Lepiej się zmywajmy z tego lasu – mruknął Lopez.

– Gdzie znajdziesz lepszą kryjówkę? – leniwie zdziwił się Crueth.

– Niepokoi mnie to, że ci Zwiadowcy musieli podobnie myśleć.

– Nikogo w to miejsce nie przerzucano. – Costa del Soi było przeciętnie popularnym terenem przerzutowym; z jednej strony, z uwagi na jego atrakcyjność dla turystów, pozwalał na względnie szybkie wtopienie się w tłum jeszcze jednego cudzoziemca, z drugiej zaś, z racji bliskości Gibraltaru, bywał aż nazbyt często strefą zmilitaryzowaną.

– Chodzi mi o to, że Zwiadowcy na pewno rozumowali w sposób poprawny, podobnie jak ty. Tak, jak ich nauczono. No i co z nich zostało?

– Nie – zdecydował Crueth. – Jestem odpowiedzialny za wasze bezpieczeństwo i w tym względzie ja podejmuję decyzje. Mówię: nie. Nie przekonałeś mnie. To, że przypuszczasz, że ich wyszkolenie mogło się przyczynić do niepowodzenia misji, nie oznacza, iż mam je teraz całkowicie zanegować. W większej części opiera się ono po prostu na zdrowym rozsądku. Nie zacznę robić głupot tylko dlatego, ze ci, którym się nie powiodło, również głupot nie robili.

Było to jedno z najdłuższych przemówień majora Cruetha.

Praduiga wzruszył ramionami.

– W każdym razie dziękuję za obszerne wyjaśnienia.

– Proszę nie oczekiwać kolejnych.

Odeszli z pola przerzutowego. Dwóch w podobne płaszcze odzianych żołnierzy z Korpusu odsunęło się na rozkaz majora kilka metrów w lewo i prawo i odtąd utrzymywali tę odległość. Sam Crueth lekko wyprzedził Praduigę i Celińskiego, przez co znaleźli się oni w środku trójkąta, którego wierzchołki stanowili wojskowi.

Lopeza już zaczynała drażnić ta tak ostentacyjna ochrona.

Przy północnym krańcu polany teren wznosił się, po czym stromo opadał ku strumieniowi. Na szczycie owego pagórka spoczywało kilka potężnych głazów porośniętych mchem, a miejscami i trawą. Kamienny parawan.

– Tutaj – zakomenderował Crueth. Celiński i Praduiga skrzywili się jednocześnie, jak na rozkaz. Major dostrzegł te grymasy.

63
{"b":"89148","o":1}