Głębokim echem odbijały się me kroki na posadzkach dworu Yerltvachovicića. Nigdy w nim nie byłem, a doskonale znałem drogę. Pamiętałem rysy na posągach, pęknięcia podstaw kolumn, chłód korytarzy wiecznie cienistych, zapach starych murów.
Zaszedłem Cayelerra od tyłu, usłyszał mnie dopiero, gdy skręciłem na wysypaną czarnym żwirem alejkę. Poderwał się natychmiast, odstępując krok w tył. Jego spojrzenie – tak się patrzy na zbiegłego z klatki tygrysa. Pozornie był spokojny. Ale widziałem krople potu na jego czole. Podał mi pochwę z mieczem.
Przyjąłem ją. Miecza nie wyciągnąłem.
– Wykonuję polecenie Yerltvachovicića – rzekł. – Nie mogę cię do niczego zmusić, zrobisz, co chcesz…
– Jakie polecenie?
– Mam cię zaprowadzić na spotkanie z Samurajem. W Zewnętrzu, na neutralnym terenie. Nie wiem dlaczego. Powiesz: „Tak" – zaprowadzę cię.
Uśmiechnąłem się drapieżnie.
– Podaj tylko nazwę, jakąkolwiek. Nie ma takiego miejsca w Irrehaare, do którego mógłbym nie trafić.
Wzrok mu tańczył od mej twarzy po dłoniach, stopach i z powrotem. Napięty był do granic wytrzymałości – gotów odskoczyć, uciec w każdej chwili. Rozszerzenie jego źrenic sprawiało mi satysfakcję.
– Co on ci o mnie powiedział? – zapytałem. Uśmiechnął się nerwowo – obydwaj się uśmiechaliśmy. Nie wiedział, co odrzec, bał się kłamstwa i prawdy. Szumiała wiosennie fontanna. Rozejrzałem się leniwie.
– A dlaczego się wycofał?
– Bo Nazgul dowiedział się o tobie i umowie z Samurajem – odparł szybko Cavalerr, uwolniony od konieczności wyboru między nieznanymi niebezpieczeństwami. -
Inwazja jest w toku. Po Zewnętrzu. Nazgul zaatakował również Yerltvachovicića; Blitzkrieg, zupełnie coś innego niż Samurajowa wojna pozycyjna.
Nikt mi tego nie tłumaczył, a wiedziałem, o co chodzi Cavalerrowi. Z powodu niskiej przepustowości Bram, nie pozwalającej przerzucać armii atrapowych wojowników, w dotychczasowych konfliktach w Irrehaare stosowano skomplikowaną, czasochłonną strategię podbojów wewnętrznych. Polegała ona na rozgrywaniu już istniejących w danym świecie antagonizmów pomiędzy państwami bądź ugrupowaniami, na zakulisowym sterowaniu nimi. Taka pozycyjna wojna była „z zewnątrz" niemal niedostrzegalna, dopóki nie wybuchał zbrojny konflikt i atrapowe armie nie biły się o panowanie dla swych tajemniczych, demiurgicznych władców. Do zdobycia jednej Allahowej wizji wystarczało przejęcie na moment Bramy i przerzucenie kilku graczy-agentów, ale też trwał taki podbój lata i lata. Nazgulowy Blitzkrieg tymczasem, choć bez wątpienia ryzykowny, był zarazem rzeczywiście błyskawiczny: przerzucano maksymalną liczbę graczy, wykorzystując element zaskoczenia i miażdżącej przewagi w walce bezpośredniej postaci gracza nad atrapą. Miałem okazję doświadczyć skutków tej metody w wojennym Kongo Samuraja. To dlatego tak strzeżono granicznych heksagonów. To z tego powodu tak ważna była odkryta przez Aleksa okrężna droga przez Zewnętrze.
Yerltvachovicić musiał się zorientować, iż Nazgul znalazł wejście w drzewo pionu, do którego należał tutejszy heksagon, i czym prędzej opuścił zagrożony rejon. Zapewne szykował się teraz do odcięcia w odpowiednim momencie napastników i zamknięcia swych światów. Lecz póki nie upewni się, że istotnie zabezpieczył wszystkie możliwe połączenia z pionem, trzymać się będzie z dala od Bram, nie może sobie bowiem na tym etapie pozwolić na konfrontację. Samuraj, przyjmując walkę, niewiele ryzykuje, bo ma gdzie ustępować i kogo poświęcać, Yerltvachovicic zaś pole manewru posiada niemal zerowe.
– Ta umowa z Samurajem. Czego dotyczy?
– Ciebie. Szczegółów nie znam, naprawdę. On się z niczego nie tłumaczy.
– Przehandlował mnie, tak? – spokojnie przełożyłem pochwę z mieczem do lewej ręki; grałem na lęku Cavalerra z masochistycznym wyrachowaniem, w istocie bardziej niż ja jego on upokarzał mnie. – Za co?
– Nie wiem. Cholera, moglibyśmy już iść? Muszę zablokować ten heksagon.
– Yerltvachovicić ci powiedział, że się uwolnię, a? Czekałeś na mnie.
– Wykonuję jego polecenia.
Odwróciłem się i ruszyłem ku wejściu do północnej wieży, w której lochach znajdowała się komnata z heksagonem. Chwilę później żwir zaskrzypiał pod stopami Cavalerra; gdy tylko ja zwalniałem, on stawał.
Podczas jednego z seansów szaleństwa Yerltvachovicić powiedział mi:
– Istnieje taka gra, estreneida, której cel i warunki zwycięstwa są zmienne i zależne między innymi od ustaleń grających; nie znają go, rozpoczynając partię, uzgadniają dopiero pod jej koniec. Owe negocjacje są w istocie najważniejszym elementem rozgrywki, sytuacja na planszy stanowi dla nich jedynie kontekst. Estreneida, jak sądzę, najlepiej spośród wszystkich gier odbija w syntetycznej formie wzór i tajemnicę istnienia człowieka. I w nią grałeś, pamiętasz? – Wtedy był to tylko jeszcze jeden nóż w mym umyśle, nowa rana. Teraz jednak dostrzegałem głębsze znaczenie owych słów. Estreneida: nawet nie gracz. Pionek.
Wszystko już przygotowano do zablokowania Bram. Za pociągnięciem ciężkiego łańcucha zwisającego z wysokiego sufitu komnaty wieża zawali się na heksagon. Z taką myślą ją wzniesiono. Stojąc przy progu żałobnie białego świata śnieżnych zamieci, mlecznych lodowców i sinobladego nieba Cavalerr skinął na mnie i zacisnął dłoń na gruboogniwnym łańcuchu.
– Teraz!
Jednym skokiem w tęczę pozostawiliśmy za sobą głuchy grzmot walącej się budowli.
W żaden sposób nie udałoby się nam wydostać z pięcio-światu Yerltvachovicica, gdyby Nazgul zdecydował się na klasyczną wojnę pozycyjną. Wówczas pierwszą rzeczą, jaką by zarządził, stanowiłaby blokada wszystkich sąsiednich heksagonów. A i tak ledwo uszliśmy pościgowi, który kluczył za nami poprzez piony i drzewa ponad trzydzieści skoków, prowadzony nieomylnie przez jakiegoś Terminatora. Do Zewnętrza zgubiliśmy wszystkich, prócz niego. Zatrzymaliśmy się więc przy pobocznej wolnej parze Bram na poziomie Babilonu. Za drugą Bramą kończył się pion, nie sięgały tam Allahowe zasady segregacji i ograniczenia światów – tamte światy same żadnych ograniczeń nie posiadały. Był to ten margines chaosu, którego Allah, po ingerencji weń Samuraja, nie zdołał zawęzić do wpro-gramowanego mu martwego bufora. Spowodowało to projekcję części „białego szumu" na pamięć operacyjną obsługującą Irrehaare, dlatego odtąd generowano dlań całe uniwersa podług absolutnie przypadkowych koordynatów. Gracze mówili: „Zewnętrze". Nawet nie warto było tam zaglądać przez Bramy, ukazywały bowiem tylko mrok, pustkę i otchłań.
Skryty za purpurowo obramowaną ścianą tego mroku czekałem więc na Cavalerra, który zasadził się na Terminatora przy przeciwległej Bramie. Znad sięgających horyzontu bagien unosiła się ciężka, cuchnąca mgła, nie było widać nieba, nie było widać słońca. Zwierzęta krzyczały w oddali ludzkim cierpieniem. Głaskałem uspokajająco jelec Niemocy.
– Jarlauuuu! – poniosło wrzask Cavalerra.
Coś szczęknęło, trzasnęło. Seria zgrzytów. Sapanie. Chlupot błota. Wyszedłem zza czarnej kurtyny. Cavalerr rozrąbywał Terminatora na części. Odczekałem wsparty na pochwie. Odetchnął, schował miecz. Od mgły zaczęło mu łzawić lewe oko; potarł je. Skinąłem ponaglająco. Weszliśmy.
Zewnętrze – tu nie ma żadnych reguł. A w każdym razie jest ich niewiele. Stanowią wyjątki w nieskończonych ciągach przypadku – szkielet, dzięki któremu nie rozpada się to wszystko na niepostrzegalnie drobne cząstki informacji o nicości. Ów bezład sięga samych fundamentów Irrehaare: nie sposób nawet powiedzieć, czy Zewnętrze jest faktycznie jednym „światem" posiadającym własną sieć Bram, czy całym ich systemem, niezależnym od pionów. Nawet swoista gradacja chaosu, jaką stosują gracze, stopniując go wedle „oddalenia" od Wnętrza – Krąg Pierwszy, Krąg Drugi… – nawet ona jest błędna i myląca. Zresztą i te określenia – „Wnętrze", „Zewnętrze" – są jedynie dobrze brzmiącymi nazwami nadanymi umownym strefom Irrehaare, chaos bowiem nie ogranicza się do wszechwymiarowych w strukturze drzew ich rubieży ani też pęk pionów nie zajmuje w stosunku do Zewnętrza uprzywilejowanej pozycji. Komplementarność chaosu względem Wnętrza wymaga jego maksymalnego rozszczepienia, nie można zatem stwierdzić, iż Zewnętrze zajmuje jakieś konkretne miejsce, że „otacza" piony – Zewnętrze jest wszędzie tam, dokąd nie sięga działanie ocalałych zespołów algorytmów Irrehaare.
Staliśmy nad brzegiem rzeki zimnej lawy. Rzeka była szeroka, rwąca, wrzała nieustannie jej ciemnoruda kipiel. Nurkowały w niej wielkie ptaki o trzech głowach, łowiąc szklane krokodyle; niekiedy i dwóm głowom naraz udawało się pochwycić w zębate dzioby po przezroczystym gadzie. Lawa była tak zimna, że także do nas, na skarpę, kilkanaście metrów ponad powierzchnię tężejącej cieczy, docierały fale lodowatego powietrza; płonęły mi od niego płuca. Odsunąłem się od urwiska, zszedłem ze skarpy Cavalerr rozejrzał się wokół i zbiegł za mną. Niemoc ciążył mi w dłoni zimnym kamieniem.
Założyłem, iż trwa noc, albowiem wysoko na niebie pod nieobecność Słońca szybował wielki Księżyc, choć przecież samo niebo miało jaskrawożółtą barwę i zalewało ziemię
potokami światła koloru gorącego miodu. Panował upał. Czarna gleba, w której zapadałem się po kostki, była tłusta i spulchniona; gdy zatrzymałem się na moment, zapatrzony na satelitę, zaczęła ze zwierzęcą zachłannością zasysać me nogi – zapadały po kolana, z trudem się uwolniłem, Księżyc, od którego nie potrafiłem oderwać wzroku, przyżeglował w ten fragment Zewnętrza ze świata tryumfu kosmonautyki i komunizmu: jego twarz była bowiem twarzą Ojca Narodu.
Przedsięwzięcie wymagało bez wątpienia nakładów finansowych na skalę astronomiczną, jednak efekt był imponujący. Oto patrzyło na nas z wysokości mądre i opiekuńcze, acz surowe oblicze Józefa Stalina. Znajdowało się w trzeciej kwadrze i wielkie sztuczne łańcuchy górskie jego brwi, nosa i wąsów głębokim, ostrym cieniem bezatmosferycznej nocy powlekały zniwelowane równiny policzków oraz brody. Ogólne wrażenie paczył kilkusetkilometrowy pryszcz pometeorytowego krateru wyrosły na powiece Wodza.