– Tak, tak, tak; oczywiście. Powóz, konie, ubranie, broń…
– Właśnie. Normalny zestaw.
– Już, już. Już załatwiam – zapewnił Bottomley.
Rzucił na mnie badawcze spojrzenie i wybiegł.
Fakt, niewiele czasu mu to zabrało, musiał być przyzwyczajony do ciągłego pośpiechu swych tajemniczych gości – żaden z nich nie zamierzał był przecież, przebywając w tym powolnym świecie, tracić w światach pozostałych miesięcy i lat.
Santana, już w powozie, wyprowadził mnie z błędu.
– To nie jest całkiem tak – odpowiedział mi, smagając konie batem. – Istotnie, ci, którzy korzystają z heksagonu Bottomleya, zazwyczaj uciekają stąd jak najszybciej. Ale spora grupa samotników, nie związanych ani z Samurajem, ani z nami, specjalnie osiada w wizjach o wolnym względnym upływie czasu – oni chcą to po prostu przeczekać; czekają na wyzwolenie. Inna rzecz, że takie zachowanie to chowanie głowy w piasek: na terytorium Samuraja nie ma już wolnych.
W dostarczonym przez Bottomleya ubraniu było mi jeszcze goręcej. Zyskałem na prezencji, straciłem na wygodzie; tutejsi dżentelmeni musieli latem straszliwie cuchnąć potem. Dostaliśmy także dwa ciężkie prymitywne colty.
– Właściwie – mruknąłem po chwili mocowania się z guzikami – powinno się odwrotnie określać światy powolne i szybkie; przecież szybkie…
– Otóż to – przerwał mi Santana z zagadkowym uśmiechem. – Musisz się przyzwyczaić do tej absolutnej relatywności Irrehaare. Kwestia czasu to doskonały przykład. Zastanów się: skąd się wzięły właśnie takie określenia?
Dość prędko odbiliśmy na południe od Tamizy, wczesnym popołudniem minęliśmy od północy Aldershot, do samego Stonehenge docierając nocą; Santana popędzał konie bezlitośnie. Powóz i spienione zwierzęta zostawił w gospodzie, której właściciela najwyraźniej znał. Od niej do wzgórza był jeszcze spory kawał drogi.
Gdzieś tak od przekroczenia granicy hrabstwa Salisbury pogoda poczęła się psuć; dziwne rzeczy powykwitały po zachodniej stronie nieba, tuż nad horyzontem. Niby chmury, lecz w swej monolityczności bynajmniej nie ulotne; niby odległe, ale niesamowicie wyraziste. Zbliżały się. W przerażającym tempie pożerały ciemniejący z nadejściem nocy nieboskłon. Santana co i raz rzucał nań niespokojne spojrzenia.
Wzniesienie Stonehenge i jego kamienną koronę dostrzegliśmy już w mdłym świetle stojącego w pełni Księżyca. Santana dojrzał bez wątpienia również prostokąty Bram, ale i coś jeszcze.
– No to mamy mały kłopot – warknął podczas forsownego marszu ku wzgórzu. – Widzisz te światła? – wskazał w kierunku Avonu.
Istotnie, pobłyskiwały tam jakieś świetlne smugi.
– Obserwuj krąg – rzucił. – Pewnie tam też się kręcą.
– Kto?
– Niedawno nasi musieli korzystać z którejś Bramy. No i zobaczyli ich miejscowi. A teraz masz tu lotną brygadę tropicieli tajemnic.
Wbiegliśmy między kamienne bloki. Zachodnia strona nieba powleczona była szczelnie ową czarną masą, Santana nie mógł wręcz oderwać od niej wzroku, dopiero więc w ostatnim momencie spostrzegł wieśniaka ze zgaszoną lampą w ręku, który rzucił się nań, wyskoczywszy niespodzianie zza porosłego mchem przewróconego bloku. Santana wyciągnął colta i strzelił wieśniakowi w gardło; poniosło w mrok śmiertelny huk. Ofiara, krztusząc się własnym życiem, odtańczyła w bok. Patrzyłem na nią zszokowany; spod brody tryskała jej w lepką ciemność ciężka fontanna krwi, zraszając wysuszoną ziemię. Santana zniecierpliwiony, szarpał mnie za ramię.
– No rusz się! To jest coraz bliżej!
– Dlaczego… dlaczego ty go…
– To atrapa. No co tak stoisz, do cholery?! I wówczas, skręcając za Santana między starożytne filary, zasłuchany w cichnące rzężenie wieśniaka, w tym osobliwym, rzadkim spięciu swego ego z własnym, a obcym wyobrażeniem o innym człowieku, uzyskawszy nagle wgląd w jego myśli – zrozumiałem Santanę, pojąłem ów zimny, nieludzki spokój, ową gadzią, dziecięcą obojętność, z jaką zamordował on wieśniaka, z jaką mnie obcinał palce. Wszak Santana w istocie tego nie robił, on tak naprawdę nic nie robił, dla niego ci ludzie – a i ja, wtedy w śmigłowcu – byli niczym więcej, jak podprogramami wielkiego systemu Irrehaare, świetlnymi postaciami z elektronicznej gry, bryzgającymi elektroniczną krwią na ekran, pikselowymi ludzikami ginącymi od widmowych pocisków i rodzącymi się na nowo po wrzuceniu monety. Bo tak też było w rzeczywistości. Irrehaare to więcej niż się z początku wydaje: to wolność od grzechu. W tych fantasmagorycznych światach powstałych z zafałszowania zmysłów nie sposób popełnić żadnego złego uczynku (podobnie zresztą jak i dobrego), ponieważ sama idea uczynku jako takiego jest Irrehaare całkowicie obca – Irrehaare to królestwo pragnień. Połknęła nas tęcza, wypadliśmy, przepluci przez Bramę, w wysokopienny, rzadki las; padał tu silny deszcz, grzmiały pioruny.
– Co to było?! – krzyknąłem przez szum ulewy. – To na niebie! Co to było?!
– Wirus – odparł Santana.
Zdążyłem tylko rzucić okiem na nasze nijakie, paramilitarne stroje – po czym Santana przeciągnął mnie przez sąsiednią Bramę.
Ciemność absolutna. Pod nogami chlupocze błoto. Powietrze jest suche, ostre, drapie w gardło; zaczynam się krztusić…
Kolejna Brama.
Cisnęło nas w środek ogromnej, zawilgotniałej, betonowej jaskini. Kilometrowej długości halę oświetlały nieliczne lampy sufitowe, zalewając ją potokami żółtawego, anemicznego blasku. Szczątki niegdyś potężnych maszyn niszczały pod ścianą, spotworniałe w przerdzewiałe szkielety. Tu i ówdzie dostrzec można było wyblakłe fragmenty napisów ostrzegawczych w języku niemieckim.
Po prowizorycznej kładce przeszliśmy nad kałużą czarnego oleju i weszliśmy w jeszcze jedną tęczę.
Wypluło nas w Central Parku.
Był późny jesienny wieczór.
Gdzieś daleko krzyczała kobieta.
Niebo pokrywała niepokojąco swojska mozaika reklam: w zenicie stała coca-cola, ku Manhattanowi obracało się srebrne logo Shoito, dalej płonęły ICEC oraz IBM, zaś za nami uderzał z nieboskłonu feerią dzikich kolorów film zachwalający pierwszą eksperymentalną serię domowych Cerberów GenLSTor. Był to już więc czas ICEC-u i Cerberów, lecz jeszcze nie wszczepek: reklamy z ich pasma public domain wyparłyby całkowicie wszystkie inne. Wszak nawet shareware'owy narzut trzeciej rzeczywistości – tworzenie pod-Irrehaare – był równie groźny, co zaślep amnezyjny i obowiązywał zakaz piętrowych mamideł, teoretycznie zatem nie miały prawa istnieć symulacje światów późniejszych niż ten. Tak to sobie kalkulowałem. Lecz możliwe było, iż Samuraj złamał i tę regułę; stworzyłoby to nielichy problem prawny: te tysiące zatrzaśniętych – wszystkich ich po uwolnieniu należałoby w myśl Konwencji uznać za niepoczytalnych do końca życia, do końca życia bowiem w żaden sposób nie udałoby się nikomu z nich udowodnić, że wyszedł już ostatecznie z zaślepu i nie jest to jedynie kolejna jego kondygnacja. Swoją drogą, i tak zapewne zostaną w jakiś sposób znadzorowani – ja zostanę znadzorowany.
Rozejrzałem się po okolicy.
Santana wzruszył ramionami w odpowiedzi na me pytające spojrzenie.
– Czasami Allah naprawdę dziwne miejsca wybiera na Bramy. Nie zawsze korzysta z miejscowych przesądów i mitologii.
Przyjrzawszy się z krzywym uśmieszkiem garniturom w jakie byliśmy przyodziani, podreptał ku nam kurduplowaty skin kaleka. Kalectwo wpisano w każdy jego ruch kaleka była każda część jego ciała, kalekie ich połączenie; i myśli zapewne miał on kalekie. Sprawiał wrażenie przypadkowego zlepku kilkunastu różnych mężczyzn. Nawet sposób, w jaki się poruszał, sugerował pewną przypadkowość – fascynująco nieskoordynowany był jego chód. Maska kalectwa nie zdołała jednak ukryć siły i energii drzemiących w tym skażonym ostateczną brzydotą ciele, niesamowitej jego „gęstości": był to olbrzym ściśnięty do rozmiarów karła.
Kurdupel zatrzymał się jakiś metr od Santany. Skóra, glany, ćwieki, tatuaże, kolczyki, łańcuchy.
– Czarny – szepnął charkotliwie, patrząc na Santanę z dołu, z ukosa swoimi nieproporcjonalnymi oczyma.
– Llameth – rzekł Santana.
– Tak sobie myślałem, że będziesz wolał wrócić szybszą ścieżką.
– Nazgul cię tu postawił?
– Sam się postawiłem. Nazgul jest pewien, że gnijesz w Algonthoth.
– Coś się stało – mruknął Santana, na poły pytająco po chwili niespokojnego milczenia.
– Ano.
– Co?
– Porozmawiamy w Astro. Co to za atrapa? – rzucił Llameth, nie patrząc na mnie, a przynajmniej tak mi się wydawało.
– To nie atrapa – odparł Santana.
– Tak naprawdę to ja ślepy nie jestem.
– Widziałeś przecież, jak wychodziliśmy.
– Ja znam twoje współczynniki, widzieć to ja przy tobie mogę różne rzeczy.
– To jest Nowy Jork, dwudziesty pierwszy.
– Ja znam twoje współczynniki.
– Porozmawiamy w Astro – westchnął Santana.
Llameth machnął ręką, rozkolebał się na krzywych nogach, zawrócił i poprowadził nas ciemną aleją ku wyjściu z parku.
Przy skrzyżowaniu przyskoczył do nas ciemnoskóry lalusiowaty cwaniak.
– Panowie, kurwa, spacerują tu sobie, kurwa, Księżyc, kurwa, świeci, kurwa…
Llameth jakoś tak zwinął się na swych pokręconych kończynach i naraz był już przy Murzynie.
– Co ty, Billy, kurwa, ja tylko tak… – zamruczał wystraszony nagle laluś i tyle go widzieliśmy.
Taksówkę złapał Santana, bo dla Llametha żadna by się nie zatrzymała. A i tak kierowca, ujrzawszy go wsiadającego do wozu, podniósł krzyk; Llameth zgasił go tysiącdolarówką. Podczas jazdy nikt się nie odzywał, nawet taksiarz, który z masochistycznym zacięciem wpatrywał się w nasze oblicza w lusterku wstecznym, pragnąc je zapewne zapamiętać do portretów pamięciowych. Wysiedliśmy przy zejściu do metra. Okazało się, że ten z kolei heksagon znajduje się na jego peronie; Brama umieszczona była w pokrytej kolorowym graffiti ścianie tunelu. Dla zagapionego w nas kloszarda musiało to wyglądać, jakbyśmy wtopili się tęczową smugą w ów naścienny rysunek. I gdy objęła mnie cudowna lekkość grawitacji Merkurego, miałem jeszcze przed oczami jego śmiertelnie przerażoną twarz.