Szli po nagim zboczu, niedrzewa pozostawili za sobą; kamienistą ziemię porastały tu jedynie jakieś krwistoczerwone krzaki o elastycznych kolcach wystrzeliwujących drobne zadziory w stronę każdej większej masy poruszającej się w promieniu kilku metrów. Ten łańcuch górski ciągnął się szeregiem strzępiastych, skalnolodowych wypiętrzeń z północnego wschodu na południowy zachód setkami i setkami kilometrów, kroił im horyzont zębatymi ostrzami w poprzek spojrzenia. Bagno – pomyślała Ojalika – jeszcze niedawno musiało przechodzić okres geologicznych niepokojów: nie zdążyła się dobrać erozja do tych gigantów. Jakieś kościste monstrum przeleciało pod obżartymi burzą niskimi chmurami, zniknęło za przełęczą; od niepuszczy, położonej poniżej i za plecami wspinających się, szedł głęboki poszum roślinnego oddechu. Przestrzenie, przestrzenie.
Z początku wzięli to za jamę jakiegoś większego zwierzęcia. Ale nazbyt łatwe było podejście doń. Podążający za Cieniem zajrzał. A tu i mrok nazbyt głęboki. Więc wszedł, Ojalika ciężko westchnęła, obejrzała się za siebie, na jasny świat, bo tak czynili w podobnych sytuacjach bohaterowie filmów, które za młodu oglądała – i wstąpiła w ciemność. Odwiedziła już kiedyś Grotę (jak dawno temu to było…) i pamiętała tunel prowadzący do schodów; powiedzieli jej: wszystkie Groty są takie same. Toteż tunel po prostu rozpoznała. Podążała za dźwiękami pozostawianymi dla niej przez Cayugę; i tak zabłądzić tu nie sposób, te korytarze nie posiadają żadnych odgałęzień, rzadko i łagodnie zakręcają. Nie zabłądziła i ona. Szła jedyną możliwą drogą. Wilgotna ciemność dookoła, kamień pod palcami. Cayuga coraz dalszy, coraz gorzej słyszalny; już schodzi zapewne. W dół. W mrok. Szła, szła, szła. Bardzo pospolite, szare i płytkie miała teraz myśli. Bolały ją nogi. Przemieszczało się dziecko w jej brzuchu. Skaleczyła się o ostry występ, syknęła; przystanęła i zlizała krew. Prześwietlił jej myśli wyblakły obraz z dzieciństwa: zabawy nad oceanem, piasek, wiatr, mewy, żelastwo z wodorostami wyrzucone przez przypływ na białą plażę – wyciągnęła rączkę, zagrzechotała łańcuchem i przecięła skrzepem rdzy skórę na wewnętrznej stronie dłoni. Uśmiechnęła się do siebie Ojalika w ciszy czarnego tunelu. Poczuła, jak poruszył się jej luźno umocowany w dziąśle ząb. Z masochistyczną radością nacisnęła nań koniuszkiem języka. Uśmiechnęła się szerzej.
– Bezzębna staruszka – szepnęła.
– Prawdziwa – odparł mrok. Mrok był mężczyzną i mówił ciepłym basem.
Nie mogła uciec. Był wszędzie wokół niej. Otworzyła usta do krzyku – boleśnie świadoma, że nadal, nawet teraz, plagiatuje bohaterki tamtych filmów – i mrok wcisnął się jej do gardła O czym myslała? Czyje były mysli ijakie znaczenie? Wowej chwili bowiem – w owej chwili tylko one jej pozostały. A to niewiele.
Wtedy wchodził, teraz schodzi. Jest w tym jakaś symetria; ale jest i chaos, i on przeważa. Grota Marzeń. Miejsce początku. Kolejna niemożliwość Ojaliki. Kolejna tajemnica. Nie mógł Podążający za Cieniem zrozumieć jej bezsilnego gniewu. Są, są na świecie tajemnice. W jej świecie jednakże – w jej świecie nie było na nie miejsca. Nie wierzyła w Groty, jak nie wierzyła w śmierć Lee. Uważał to za przejaw pychy. Aby zadośćuczynić objawionej jego umysłowi symetrii przeszłych zdarzeń, zaczął liczyć stopnie tych schodów. Jął nawet stukać w nie końcówką łęczyska, jak stukał był wówczas – lecz rytm dziś przezeń wybijany nie był tamtym rytmem. Dwa tysiące pięćset czterdzieści dwa, powiedział sobie – i dotknął stopą skalnej podłogi jaskini. To przypomniało mu o Ojalice.
Obrócił się i przekrzywił głowę, nasłuchując. Cisza zupełna jak ten mrok. Ojalika powinna schodzić tuż za nim; ostatecznie mogła się trochę oddalić, lecz i tak słyszałby już jej kroki na spiralnych schodach. Tymczasem nie słyszał nic prócz swego oddechu i serca. Zaswędziały go blizny popalcowe. Sięgnął po strzałę – absurdalny gest: do kogóż miałby strzelać w tych ciemnościach? Tutaj był ślepcem. Mógłby zapalić lampę naftową lub pochodnię – zaraz poprawił się: lampę niosła w swym worku właśnie Ojalika – lecz zapaliwszy ową pochodnię, sam stałby się doskonałym celem, a zobaczyć, zobaczyłby niewiele więcej. Cóż zatem ma począć? Zawołać ją? Z powrotem wspiąć się na górę?
Nagle zrozumiał: nie dość szybcy byliśmy.
Zrozumiał: Zjadacz Krwi.
Zrozumiał: nie ma Ojaliki Otak.
Uczynił cztery odmierzone kroki wstecz, dalej od schodów, twarzą skierowany ku najniższemu stopniowi; odłożył na bok sakwę. Sięgnął do pasa po ostatni liść Ziela Spokoju, włożył go sobie do ust, zaczął żuć. Czekał. To umiał, w tym był dobry. A jednak został zaskoczony. Pół oddechu: szum z wysokości, szum narastający, spadający prosto na niego uskoczył. Coś łupnęło miękko o skałę. Jakaś ciecz opryskała Podążającego za Cieniem; zlizał ją z policzka. Nie rozpoznał tego smaku, a powinien.
– Indianinie! – poniósł się obcy głos spod ciemnego sklepienia. – Indianinie! Śnie! Ja wiem, że tam jesteś!
Cayuga podszedł na oślep do roztrzaskanego na kamiennej posadzce przedmiotu. Tym przedmiotem było jej ciało. Wiedział o tym, zanim dotknął ciepłej miazgi głowy, zanim przesunął trójpalcą dłonią po nieruchomym ramieniu. Potem spojrzał w górę, jakby rzeczywiście mógł dostrzec Zjadacza Krwi. Tam był tylko mrok.
– Indianinie! Daj słowo, to i ja dam!
Dać słowo – na co? Dać słowo – że czego nie zrobię? Słowo moje – na jednej wadze z jego słowem?
Podążający za Cieniem wrócił na swoje miejsce, usiadł, skrzyżował nogi, z nimi skrzyżował łuk. Milczał. Żuł ziele. Miał zamknięte oczy. Był szamanem, znał się na czarach.
Nad Bagnem w tym czasie zaszło słońce, wzeszła „Arka" – drobny, jasny punkt, gwiazda pośród gwiazd.
Zaś w Grocie Marzeń niewiele się działo. Cisza. Ciemność. Śmierć.
Podążający za Cieniem.
Zjadacz Krwi.
– Czy wiesz, gdzie jesteś? – szeptał mrok. – Czy wiesz, kiedy jesteś? Czy wiesz, kim, czym jesteś? Czy wiesz, czy w ogóle jesteś?
Szaman żuł ziele.
– Co z tego rozumiesz, a co wydaje ci się, że rozumiesz? – osaczał go wytrwale mrok. – W co jedynie uwierzyłeś? W co uwierzyć nie możesz? Pomyśl, Indianinie, pomyśl.
Z zamkniętymi oczyma.
– Ja będę mówił, a ty myśl. Opowiem ci historię. Wysłuchaj jej, nie odwracaj uwagi. Podążający za Cieniem. Luisie Lavier. Śnie. Ja cię rozumiem, tropicielu.
Cichy odszept:
– Pokaż się.
Naraz jasność przebijająca czerwono przez powieki.
Uniósł je.
– Ja – rzekł mrok, stając się światłem.
Człowiek. Mężczyzna. Taki zwykły, taki przeciętny. Ani niski, ani wysoki; ani gruby, ani chudy. Ani uśmiechnięty, ani ponury. Normalne ubranie ludzi z „Arki" miał na sobie. Lewa jego dłoń była małym słońcem, roztaczała blask wprost oślepiający; malowała po jego prawej wielkie, tłuste skrzydło głębokiego cienia, przemieszczające się razem z nim: podchodził. Szedł wyrównanym krokiem; ani się spieszył, ani zwlekał. Tak, tak; ale to przecież jednak nie człowiek, rzekł sobie Podążający za Cieniem. To Zjadacz Krwi.
Światło bijące z przedmiotu w ręce Zjadacza Krwi stworzyło także drugi cień: ten za szamanem. Wydarło z ciemności także drugiego nieczłowieka: trupa Ojaliki Otak. Tropiciel nie raczył wstać. Cóż mógł mu Zjadacz Krwi uczynić, cóż mogło dotknąć zjawę rozsnuwającą się mgliście w niebyt? Jest pora na życie i jest pora na śmierć, to są rzeczy naturalne, zwykłe jak kamień omszały i dźwięk przelatującej pszczoły. Od dnia, w którym przestał być dzieckiem, Podążający za Cieniem zdawał sobie sprawę, że nadejdzie taka chwila, kiedy będzie musiał zapaść w sen, z którego się już nie obudzi; akceptował to – tak naprawdę właśnie świadomość nieodwracalności upływu czasu czyni człowieka dorosłym. Więc bał się zaledwie ewentualnego bólu umierania. Chciałby i jego się nie bać, lecz posiadł umiejętność jedynie panowania nad tym strachem. A jasnej oczywistości nieuchronności śmierci nigdy nie kwestionował, tak jak nie podnosił pięści na bogów, ani nie sprzeciwiał się zmarszczkom na swej twarzy. Trzykroć w swym dotychczasowym życiu przygotowywał się do odejścia; ostatnim razem czynił to poprzez odcieleśniające zapatrzenie w zachodzące nad Bagnem słońce – i długą chwilę zajęło mu wówczas wyjście z tego stanu, a potem ponowne rozbudzenie w sobie chęci życia, kiedy zorientował się w możliwości ratunku ofiarowywanej mu przez Ojalikę. To nie takie proste. Niełatwo to zrozumieć osobie, która nie doświadczyła podobnej bliskości śmierci – a nie chodzi tu o śmierć w nagłej strzale, skrytobójczym ciosie, kłach niedźwiedzia. Nawet nie o śmierć wojowników, godzących się z przeszłością przed wyruszeniem na bitwę – bo oni jednak idą na bitwę, będą walczyć, nie ma w tym bierności i nie ma nieuchronności. Chodzi o senną leniwą śmierć ludzi starych. O taką śmierć, kiedy siadając zimnym rankiem w otworze tipi, patrzysz na świat niczym na piękny malunek i niczego po tym dniu się nie spodziewasz, niczego nie oczekujesz za wyjątkiem śmierci właśnie; bo na nią czekasz jak na wizytę starego przyjaciela, z którym rozstałeś się tak dawno, że nawet nie pamiętasz, jakie było to rozstanie, w zgodzie czy w gniewie, i nie wiesz, co przyjaciel powie, jak się zachowa ujrzawszy cię po latach – jest to jedyny rodzaj lęku, jaki ma do ciebie dostęp, taki łagodny niepokój, nic poważniejszego: czasami wypatrujesz gościa z niecierpliwością, a czasami po prostu wolisz, żeby przyszedł innego dnia, jutro, pojutrze. Uśmiechasz się w myśli, uczestnicząc w dyskusjach, w których mowa o przyszłym miesiącu, roku. Lubisz ciszę, bo cisza oddala cię od teraźniejszości, pozwala na zanurzenie się we wspomnienia, bezpieczne swą niezmiennością; lubisz bezruch, lubisz ciepłą stagnację. Nie jest cię w stanie nic poruszyć, zranić – bo nie istnieje dla ciebie przyszłość, w której rzecz takowa posiadałaby jakiekolwiek znaczenie, a poza tym nie chcesz, by przyjaciel zastał cię nieprzygotowanym. Twój spokój niewiele się różni od spokoju dziecka zamkniętego w łonie matki. To nie są uczucia motywowalne rozumowo.